wtorek, 24 września 2013

O naszej "głębszej strukturze", czyli o tym, co z nas wyłazi



Do wszelkich teorii na temat tzw. charakteru narodowego staram się podchodzić z dystansem, bo od nich już tylko krok od stereotypów, w tym tych krzywdzących. Niemniej trudno nie zaobserwować pewnych prawidłowości, które się pojawiają wśród większej populacji. Wynikają one z pewnego sposobu myślenia wyniesionego pewnie jeszcze z dzieciństwa, ale także ze środowisk, w jakich obracamy się w młodości i życiu dorosłym. Pomimo faktu, że człowiek jest istotą twórczą i potrafi wymyślać nowe modele zachowania, tak naprawdę nigdy nie są nowe, ponieważ po pierwsze nie przeskoczymy biologii (cech wspólnych dla całego gatunku), a po drugie to, co wymyślamy rzadko kiedy jest do końca i całkowicie nowe. Raczej modyfikujemy nasze zachowania. Jeżeli taka modyfikacja następuje stopniowo i stosunkowo łagodnie, ma duże szanse na zastąpienie zachowań starych. Na tej zasadzie zapewne trudno byłoby nam się znaleźć wśród naszych przodków z XVII czy XIII wieku, choć w tamtych czasach nie słyszymy o jakichś gwałtownych rewolucjach obyczajowych. Systematyczne zmiany jednak następowały i doprowadziły do stanu, w jakim znajdujemy się dzisiaj. Na dobrą sprawę błędnie użyłem słowa „stan”, bo tak naprawdę jest to nieustanny proces uczenia się i twórczego wykorzystania doświadczenia w celu lepszego dostosowania się do otaczającej nas rzeczywistości.

Uważam, że zmiany następują na zasadzie lekkich przekształceń powtarzanych struktur, a więc fraktalnie. Wielu z nas wydaje się, że powiela model zachowania odziedziczony po rodzicach, ale przecież nigdy tak nie jest. Świadomie, czy nie, zawsze coś zmieniamy. Jeżeli natomiast zmiana jest zbyt szybka i radykalna, wzbudza lęk konserwatywnie nastawionych środowisk, a w każdym społeczeństwie stanowią one grupę bardzo liczną i to niekoniecznie dlatego, że przyjęli taką opcję polityczną, tylko dlatego, że strach przed nowym jest naturalny. Nowe wytrąca nas z poczucia komfortu i bezpieczeństwa. Dlatego zmiany ewolucyjne mają o wiele większą szansę zadomowienia się w repertuarze naszych zachowań, niż rewolucyjne, które prowadzą do wielkich sporów i okopaniu się na własnych stanowiskach.

Nie o zmianach jednak chcę pisać, tylko właśnie to, co w tym fraktalnym przekształceniu jest powtórzeniem modelu pierwotnego. Uważam, że jedną z cech naszego narodu jest kłótliwość i zadziorność. Nie wynika ona jednak z poczucia rywalizacji rynkowej, jak np. wśród Amerykanów, ale ze szlacheckiej mentalności polegającej na akcentowaniu miejsca w hierarchii godności. Jak wiemy z historii czy literatury, szlachta niby uważała się za stan ludzi sobie równych, a równocześnie na każdym kroku każdy szlachcic chciał pokazać, że jest lepszy, czy też ważniejszy, od innego. Pieniactwo i swarliwość stały się pewnym modelem zachowania, który na stałe wpisał się w naszą kulturę. Niejednokrotnie byłem świadkiem przypadków, kiedy dzieci spokojne i ciche, choć wcale niekoniecznie słabe, były zachęcane przez swoich rodziców lub dalszą rodzinę, do „nie dania się” w sporach, które w ogóle nie były warte uwagi. Wielu z nas podejmuje polemikę dla samej polemiki, pomimo tego, że z góry wiadomo, że nie tylko nikogo nie przekonamy, ale na dodatek nawet wygrana w takim sporze niczego nam nie przynosi. W przypadkach skrajnych niektórzy potrafią zaprzeczyć własnej tezie, jeżeli się okaże, że na pewnym etapie dyskusji przeciwnik się z nią zgodził.

Wiedzeni chęcią obrony wartości chrześcijańskich postępujemy dokładnie do tych wartości odwrotnie. Kiedy zaangażowany politycznie wojujący katolik wdaje się w dyskusję w ateistami lub nawet katolikami, ale nie tak wojującymi, można zapomnieć o miłości bliźniego, czynieniu pokoju, o nastawianiu drugiego policzka nawet nie wspominając. Żadna tam perswazja, żadne przykłady miłości w działaniu. Przeciwnika trzeba zniszczyć – ośmieszyć, poniżyć, nakrzyczeć na niego i na koniec przestraszyć straszliwą pośmiertną karą. Nie ma się co dziwić, że młodzi ludzie, którzy zetkną się z tego typu zachowaniem odruchowo takich „misjonarzy” unikają, a na wszelki wypadek katolików w ogóle (choć to jest w Polsce niemożliwe).

Buddyzmem interesuję się od co najmniej trzydziestu lat, ale nigdy nie przystąpiłem do żadnej sformalizowanej grupy polskich buddystów. Oczywiście nie znam wszystkich, ale ci, których w jakiś sposób poznałem, wcale nie dają przykładu ścieżek, o jakich można przeczytać w książkach na temat tej filozofii/religii. To, co się da w ich postawie zaobserwować, to przede wszystkim obsesyjny antykatolicyzm i dyskusje na gruncie całkiem zachodniej logiki. Niektórzy lubią się jeszcze poprzerzucać cytatami z buddyjskich ksiąg, a więc postępują dokładnie tak samo, jak zachodni średniowieczni scholastycy. W porównaniu z historycznymi mistrzami zen, którzy skupiali się na swojej praktyce i zmienianiu świata poprzez zmienianie siebie (to przecież w buddyzmie podstawa), znajomi polscy buddyści wychodzą na typowych zachodnich teologicznych pieniaczy zafascynowanych arystotelesowską metodą dowodzenia, a więc na logice (gramatyce) języka, poza którą buddysta powinien się wydostać. Na dodatek zacietrzewienie w dyskusji potrafi osiągnąć taki stopień, że ze stanowiska obrońców tolerancji przed nietolerancyjnymi katolikami przechodzą na pozycje nietolerancyjnych agresorów, którym już nie zależy na przekonaniu do swojej opinii, ale po prostu do intelektualnego unicestwienia każdego, kto ma inne zdanie.

Dlaczego tak się dzieje? Odnoszę wrażenie, że przyczyną tego typu postaw, które wychodzą z nas wszystkich, zwłaszcza podczas dyskusji na forach internetowych, to „głębsza struktura” naszej świadomości, która jest o wiele silniejsza niż często powierzchowna warstewka tej czy innej religii czy filozofii życiowej. Może nam się zdawać, że jesteśmy wspaniałymi humanistami, że kochamy wszystkie istoty żywe, a przynajmniej bliźniego swego, ale tak naprawdę pierwotne instynkty walki – o władzę, o prestiż, o dostęp do seksu itd. – biorą górę. Lubimy przybrać pozę obrońców szlachetnych wartości, ale w walce o nie stosujemy metody całkowicie im zaprzeczające. Przy tym przy pierwszej lepszej okazji zza miłującego bliźnich chrześcijanina czy dążącego do harmonii świata buddysty wyłazi po prostu zacietrzewiony polski szlachciura, który „nie pozwala”, albo polski chłop, który „żywemu nie przepuści”.

Jak bowiem pisał Gombrowicz, „od pupy w ogóle nie ma ucieczki”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz