piątek, 27 września 2013

Gdyby Shaolin oddać w ręce zachodnich reformatorów oświaty...



Klasztor Shaolin zasłynął ze szkolenia swoich mnichów w sztukach walki. Obecnie jest to wielkie, w dużej mierze komercyjne, przedsięwzięcie, a mianowicie miejsce, gdzie rodzice posyłają swoje dzieci, które wcale niekoniecznie będą buddyjskimi mnichami, do szkoły. Oprócz sztuki walki, intensywnych ćwiczeń fizycznych i hartowania, dzieci mają tam również regularne lekcje. Chińscy rodzice doskonale zdają sobie sprawę, że niemałe pieniądze, jakie płacą za wychowanie w Shaolin, przekładają się na pot, łzy i siniaki ich dzieci. Wiedzą, że po kilku latach będą to ludzie, którzy bez trudu znajdą zatrudnienie np. w policji, ale również będą to osoby, których nie złamie byle niepowodzenie. W szkołach, jakie dziś rozwijają się w Shaolin, i tak nie ma już aż takich rygorów, jakie musieli znosić mnisi w dawnych wiekach. Niemniej warunki życia są spartańskie, zaś każdy dzień przynosi nowe ciężkie wyzwania. Nie jest to droga dla każdego, bo nie każde dziecko jest w stanie taki reżim wytrzymać, ale to, co może dziwić, wbrew pozorom większość uczniów wytrzymuje. Kończą szkolenie wzmocnieni zarówno fizycznie jak i psychicznie!

A teraz wyobraźmy sobie, że Shaolin dostaje się pod kontrolę amerykańskiej school board, albo któregoś z europejskich ministerstw oświaty opanowanych przez niestrudzonych reformatorów. Od razu zaczęłyby się dyskusje polegające na podważaniu sensowności całego systemu treningów. Oczami duszy mojej widzę europejsko-amerykańskich mędrców, którzy na początek wnoszą postulat „odchudzenia” programu.
„Po co komu tyle godzin ćwiczeń? Przez to, że uczniowie tyle czasu poświęcają ćwiczeniom walki, nie mają czasu na rozwój własnych zainteresowań i twórczego myślenia!”
Z całą pewnością zaatakowano by sensowność większości ćwiczeń.
„Dlaczego uczniów zmusza się do nudnego powtarzania tych samych sekwencji ruchów? W ten sposób tylko się ich zniechęca do kung fu!”
Na pewno skrytykowano by samą metodę polegającą na powtarzaniu form:
„Cóż to jest forma? To tak jakby codziennie powtarzać regułki gramatyczne! Wszyscy wiemy, że prawdziwa szkoła walki to sparring, a nie bezmyślne powtarzanie form”.
Zaraz jednak albo ktoś inny, albo ta sama osoba, nie widząc ani trochę sprzeczności we własnych postulatach, zaproponowałaby ograniczenie brutalności pewnych ćwiczeń i surowości pewnych praktyk.
„Dlaczego zmusza się uczniów do pobudki o piątek rano? Uczeń niewyspany jest przemęczony i efektywność jego pracy jest niewątpliwie ograniczona!”
„Dlaczego uczniowie wykonują ćwiczenia, które są tak niebezpieczne dla zdrowia. Utwardzanie głowy przy pomocy uderzeń tą częścią ciała w twarde przedmioty może przynieść trwałe uszkodzenie mózgu, a już np. wieszanie się na pętlach umieszczonych pod brodą w każdej chwili grozi śmiercią”.
Następnie włączyliby się specjaliści od stresu.
„Uczeń codziennie narażony na sytuacje stresowe na pewno skazany jest na zaburzenia psychiczne. Atmosfera walki nie sprzyja zrównoważonemu rozwojowi.”
Dalej dobrano by się diety, ubogiej w białko i w ogóle zbyt skąpej. Amerykanie w tym momencie zamiast miski ryżu wprowadziliby swoje sztandarowe warzywo, a mianowicie pizzę.
Generalnie obcięto by program sztuk walki do minimum, ponieważ reformatorzy doszliby do wniosku, że nie chodzi o to, żeby uczeń był wysportowany i poznał jak najwięcej technik ataku i obrony, ale żeby sobie wyrobił tylko jakieś ogólne pojęcie o walce. Kiedy dojdzie do prawdziwej sytuacji zagrożenia, mając takie ogólne podstawy, szybko znajdzie sobie odpowiednie techniki w internecie i je zastosuje. Nie ma więc sensu wkuwać ich wszystkich i męczyć się przy ich ćwiczeniu.

Wynikiem zachodnich reform w szkołach świątyni Shaolin najprawdopodobniej byłaby produkcja leniwych grubasów bez poczucia odpowiedzialności, za to pełnych pretensji i roszczeń.

Kto w USA chce wychować dziecko na kogoś, kto będzie należał do kasty przywódców, ten je posyła do prep-school, albo do akademii wojskowej. Kogo na taką szkołę nie stać, ten posyła dziecko do szkoły publicznej. Jeżeli jest typowym współczesnym zachodnim rodzicem, biegnie ze skargą do dyrektora szkoły przy każdej okazji, kiedy tylko nauczyciel śmie od ucznia wymagać elementarnej wiedzy, czy choćby wykonania pracy domowej. Pracy domowej oczywiście, jeżeli nauczyciel w ogóle ośmieli się ją zadać.

W Europie również zaczęło chodzić przede wszystkim o to, żeby było łatwo i przyjemnie. Uczniów należy chwalić za każdy przejaw inteligencji i broń Boże nie stresować jakimś wysiłkiem intelektualnym (w ogóle jakimkolwiek wysiłkiem). To, że potem nikt nic właściwie nie umie, nie powinno nikogo przyprawiać o zawrót głowy. Konkrety nie są ważne. Ważne, żeby sobie wyrobić jakieś ogólne pojęcie o czymś bardzo ogólnym (nie do końca wiadomo o czym, bo to zbytnio pachniałoby prymitywnym konkretem) i żeby wszyscy byli szczęśliwi.

Gdyby zachodni reformatorzy dobrali się do klasztoru Shaolin, poziom sztuk walki z pewnością poleciałby na łeb na szyję, ale czy to taki problem? Komu potrzebne są sztuki walki? Chyba jakimś faszystom…


3 komentarze:

  1. Stefan, 101% racji!
    Amerykańskie warzywo zupełnie mnie rozbroiło.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak tylko jako uzupełnienie:

    http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114871,14705591,Klasa_dla_jednego_ucznia.html?lokale=bialystok#BoxWiadTxt

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jarek, takie sytuacje są wcale nierzadkie i sam się z taką zetknąłem - pojawia się dylemat - z jednej strony żal nieszczęśliwego dziecka, a z drugiej żal całej klasy, której to dziecko dezorganizuje całą naukę.

      Usuń