wtorek, 29 października 2013

Niemcy i szkolnictwo zawodowe



Bezmyślne przerzucanie kanałów telewizyjnych to nawyk beznadziejny i na szczęście nie jest moim udziałem. Niemniej ostatniej niedzieli, kiedy doszedłem do wniosku, że może na koniec weekendu oddam się rozrywce beztroskiej i intelektu nie nadwyrężającej, włączyłem telewizję i ku swojemu przerażeniu odkryłem, że po prostu nie ma co oglądać. Jakieś stare i nie najlepsze filmy, kompletnie głupie seriale (owszem szukałem czegoś lekkiego, ale nie tak durnego), kabarety powtarzane po dziesięć razy.

Tak czy inaczej nic nie przyciągnęło mojej uwagi. Przebiegłem więc przyciskiem pilota po dostępnych mi kanałach i trafiłem na, o ile dobrze pamiętam Biznes TV, czy jakoś tak, czyli na stację, której programów raczej na bieżąco nie oglądam. A tam akurat końcówka programu, w którym mówią o czymś, co mnie żywotnie interesuje, a mianowicie o symbiozie biznesu z edukacją. Rzecz dotyczyła tylko częściowo Polski, a mianowicie polskiej młodzieży. Całość była o Niemczech. Otóż z programu dowiedziałem się, że polska młodzież z zachodnich województw bardzo chętnie podejmuje naukę w niemieckich szkołach zawodowych. Komentatorzy od razu dodali, że niemieckie szkoły zawodowe, o których mowa, to tak naprawdę szkoły przyzakładowe prowadzone przez przedsiębiorstwa.

Niemiecka firma przyjmuje więc polskie dzieciaki do pracy i zapewnia im szkołę – pół tygodnia pracy i praktyki zawodowej i pół tygodnia szkolnej nauki (no może z tą połową przesadziłem, bo przecież tydzień roboczy ma 5 dni, więc chyba pracy jest 3 dni, a szkoły 2). Podobno polska młodzież bardzo się do takich szkół garnie, bo wie, że nie tylko zarobi pieniądze, ale nauczy się konkretnego i potrzebnego fachu. Nie dosłyszałem, jak jest u młodych Polaków ze znajomością niemieckiego, ale widocznie na tyle dobrze, że sobie w takich szkołach radzą.

Chyba nietrudno zgadnąć, dla kogo niemieckie firmy wychowują lojalne i świetnie wyszkolone kadry. Bardzo wątpię w to, że młody człowiek, który ma zapewnioną pracę w niemieckim przedsiębiorstwie, które zapewniło mu dobry zawód, kiedykolwiek wróci do Polski. Ja natomiast wcale im się nie będę dziwił, ani z powodów patriotycznych wymówek im czynił. Młody człowiek bez zacięcia intelektualnego jak najbardziej ma prawo do godnego życia i jeżeli ma szansę w uczciwy sposób zapewnić sobie dobry start, ma wręcz obowiązek z takiej szansy skorzystać. Trudno również mieć pretensje do Niemców, że myślą perspektywicznie o przyszłości i szkolą sobie fachowców.

Ja wiem, że to, co teraz napiszę, można odczytać jako jakiś pisowski bełkot, ale radzę do tego podejść chłodno. Polska jest obecnie de facto krajem najbardziej przypominającym jeden z obiektów ekspansji neokolonialnej, a objawia się to właśnie m.in. w tym, że nie wykształciliśmy w przedsiębiorcach myślenia perspektywicznego. Cieszymy się, częściowo jak najbardziej słusznie, że nasza gospodarka opiera się na małych i średnich przedsiębiorstwach, ale one nie wytrzymają konkurencji z wielkimi korporacjami, oraz nigdy nie wyjdą poza etap dorabiania się, czyli ich właściciel nigdy nie osiągnie tego psychologicznego progu, za którym będzie mógł poczuć pewną stabilizację, a w związku z tym chęć dalszego rozwoju i planów na dalszą przyszłość. Przedsiębiorca, którego cieszy przede wszystkim bieżący zysk, a który przy pierwszej lepszej okazji własną firmę sprzedaje za możliwość słodkiego leniuchowania do końca życia, z całą pewnością nigdy nie otworzy szkoły zawodowej, w której mógłby sobie wykształcić lojalnych fachowców. Nie mówiąc już o tym, że w dobie tak modnego dziś outsourcingu, gdyby nawet ktoś myślał o przyszłości, to i tak wolałby żeby jego pracownicy kształcili się za pieniądze kogoś innego (państwowe, rodziców uczniów, jakichś sponsorów).

Niemcy to kraj okrzepły ze zdroworozsądkowo myślącym narodem. Tam niezależnie od ustroju wszystko jakoś działa. I dotowane przez państwo stocznie (podobno Komisja Europejska jest temu przeciwna, ale kto podskoczy Niemcom?) i elektrownie nieekologiczne, ale również elektrownie ekologiczne. To co ma działać, po prostu działa.

Nowe kolonie, tak samo jako te klasyczne, potrzebne są przede wszystkim jako źródło siły roboczej i rynek zbytu. To co, się naprawdę liczy, dzieje się w centrum. Centrum nie zależy na rozwoju peryferii ze zrozumiałych względów ekonomicznych. Rozbuchany konsumpcjonizm jak najbardziej jest na peryferiach pożądany, bo to on przecież tworzy rynki zbytu. Rozbuchany konsumpcjonizm to jednak polityka dość krótkowzroczna, bo w końcu prowadzi do przypadku Grecji. Niczego nie produkujemy, bo wystarczy, że przyjmiemy turystów, ale co sobie pożyjemy, to nasze. No i mamy w Grecji to co mamy.

Teorie spiskowe w tym wypadku mają zastosowanie tylko częściowe, bo w końcu kryzys w całej Europie może sprawić, że skurczy się rynek na niemieckie produkty, więc jeżeli byli jacyś świadomi spiskowcy, to raczej na dłuższą metę nie popisali się inteligencją, ale kogo obchodzą losy milionów Europejczyków. Wszystkich ich co prawda gospodarka niemiecka jako gastarbeiterów nie wchłonie, ale część pewnie tak i centrum będzie gospodarczo nadal kwitnąć. W ostateczności można faktycznie zrobić to, co robią wielkie korporacje w dobie kryzysu – wyzbywają się nierentownych filii. Niemcy bez Europy z pewnością dadzą sobie radę. Neokolonialne peryferia natomiast czeka wtedy los wyzwolonych kolonii afrykańskich nagle pozostawionych sobie samym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz