Kiedy sprowadziłem się do Białegostoku od czasu do czasu
natykałem się na ludzi w bliższym i dalszym otoczeniu, których podejście do
prawosławia i białoruskości (uwaga, to
nie zawsze jest równoznaczne!) było pełne tak zacietrzewionej nienawiści, że
przy najszczerszych chęciach zrozumienia tego zjawiska, nie mogłem tego nijak
pojąć. Starsi nieodmiennie powoływali się na czasy komunizmu, kiedy to władze
partyjne i państwowe faworyzowały przedstawicieli białoruskiej mniejszości.
Lewicowe sympatie podlaskich Białorusinów w latach 90. XX w. faktycznie
odzwierciedlały się w wynikach wszelkich wyborów, zwłaszcza tych lokalnych.
Młodsze pokolenie białorusofobów nie powoływało się już na niedawną historię,
ale po prostu nie lubiło „jak oni zaczną mówić tą swoją chachłacką gwarą”, albo
„nie lubię i już”.
Antagonizm na podstawie różnic wyznaniowych też występował.
Nie chcę bezpodstawnie oskarżać duchownych jednego czy drugiego wyznania, choć
wiem, że po jednej i drugiej stronie zdarzały się wypowiedzi nie tylko krytyczne
ale i bezsensowne pod adresem wyznawców drugiego odłamu chrześcijaństwa. M.in.
ostrzegano (w tym w jednej z publicznych wypowiedzi biskupa prawosławnego)
przed małżeństwami mieszanymi. Mniej wyrobieni teologicznie krytycy takich
małżeństw używali „dowcipnego” zwrotu „dwa pacierze w jednym łóżku”. Na
szczęście biologia swoje prawa egzekwuje często bez względu na różnice
kulturowe, co mnie osobiście bardzo cieszy, a miłość okazuje się przezwyciężać
podziały religijne. Białystok i województwo podlaskie pełne jest małżeństw
mieszanych, tylko że w pewnych przypadkach następuje konwersja na religię
małżonka (w przypadkach, które znam osobiście, przeważa wyznanie męża), a
czasami nie.
Swego czasu, pod koniec lat 90. wywiązała się wśród moich
ówczesnych słuchaczy w jednej ze szkół językowych dyskusja na temat tolerancji
religijnej. Jeden ze słuchaczy, powiedział, że jego rodzice to małżeństwo
mieszane, w którym każda ze stron pozostała przy swoim wyznaniu i nie
przypomina sobie żadnych konfliktów na tym tle. Jak wielu białostockich
dzieciaków, Boże Narodzenie obchodził dwa razy w roku – u jednej i u drugiej
babci i nikt nie robił żadnego problemu z różnic doktrynalnych czy rytualnych.
W dalszej części dyskusji wyszedł jednak jeden bardzo ważny czynnik – zarówno dla
ojca jak i matki mojego słuchacza, religia nie odgrywała jakiejś ważnej roli w
życiu. Po prostu tradycja, a właściwie dwie tradycje, a poza tym z religii
wyciągano uniwersalne wnioski, że po prostu należy być dobrym człowiekiem i
starć się jak najlepiej współżyć z innymi ludźmi.
Obecnie odnoszę wrażenie, że konflikt na linii
katolicy-prawosławni nie zaprząta umysłów Podlasian w takim stopniu, jak te 15
lat temu i to też mnie niezmiernie cieszy, natomiast od czasu do czasu
obserwuję zaciekłe dyskusje teologiczne między prawosławnymi a katolikami na
tematy doktrynalne, które większości i
tak nie interesują, ale dla ludzi bardzo silnie zaangażowanych emocjonalnie i
intelektualnie w swoją religię, odgrywają rolę zasadniczą.
Wspominam o tym tak naprawdę w kontekście dyskusji , jaką
wywołał zamach terrorystów islamskich na francuskie czasopismo równo
ośmieszające wszystkie religie „Charlie Hebdo”. Jeden z policjantów, który zginął w
strzelaninie z mordercami był muzułmaninem. Na ten fakt powołał się jego brat
ostrzegając społeczeństwo przed popadnięciem w islamofobię i zastosowaniem
odpowiedzialności zbiorowej wszystkich muzułmanów na tę tragedię.
Nie ulega żadnej wątpliwości, że wśród muzułmanów istnieje
ogromna liczba tych, którzy nigdy mordercami nie byli, nie są i nie będą.
Jestem przekonany, że immanentną cechą natury ludzkiej, mimo, że ma ona
wbudowane odruchy obronne, w tym zdolność do zabijania, jest jednak unikanie
stresu, a więc sytuacji konfliktowych. Muzułmanie nie są wyjątkiem. Z całą
pewnością wielka ich liczba chciałaby normalnie żyć – pracować, zarabiać i
budować osobiste szczęście.
Pojawia się jednak problem. Otóż pewnego typu religie
niejako z założenia mają na celu burzenie spokoju ducha swoich wyznawców, nadając
im nie tylko sens życia, ale dokładny algorytm postępowania, żeby osiągnąć cel –
wiekuiste zbawienie (cokolwiek to jest). Na tej zasadzie np. Wojciech Cejrowski
może powiedzieć, że wręcz obowiązkiem katolika jest czepianie się
homoseksualistów, bo katolik nie może być obojętny na „zło”. Jeżeli więc
traktuje się swoją religię poważnie, wg pewnych jej wyznawców, należy robić
rzeczy niekomfortowe, ale „konieczne”.
W sytuacjach granicznych, np. w obliczu bezpardonowego ataku
ze strony przeciwników danej religii, podział na ekstremistów i umiarkowanych
znika. Jeżeli w Polsce uważano, że ksiądz Tadeusz Rydzyk to katolicka ekstrema,
a np. biskup Pieronek jest umiarkowany, a z kolei redaktor Grzegorz Hołownia to
katolicki liberał, to w obliczu dyskusji na tematy zasadnicze, tzn. tam, gdzie
ateiści podważają założenia doktryny kościelnej, tam wszyscy stają murem „w
obronie wiary”, bo po prostu sprawa została postawiona na ostrzu noża i wybór
jest zero-jedynkowy. Swego czasu bardzo mnie zdziwił mój kolega o poglądach
zachodnio-lewicowych, kiedy na uwagę innego kolegi, że Grzegorz Hołownia jest
umiarkowany i liberalny, zareagował ze zniecierpliwieniem „Co? Hołownia
umiarkowany? To przecież jeden z największych konserwatystów”. Wniosek jest
jeden, każdy kto swoją religię traktuje poważnie, wcześniej czy później będzie
musiał to zamanifestować, a wtedy dla ideologicznych wrogów swojej religii
przestanie być partnerem do dialogu, a jedynie obiektem do unicestwienia. W
przypadku konfliktu ateistyczno-chrześcijańskiego niekoniecznie w sensie
fizycznym, ale politycznym już na pewno. Nie tak dawno moi wspaniali liberalni
i lewicowi znajomi nie zostawili suchej nitki na pośle Johnie Godsonie (a ich
liberalizm i lewicowość nie przeszkadzała im przy okazji przejechać się po jego
pochodzeniu i kolorze skóry), który nigdy nie krył, że jest protestanckim
pastorem, co znaczy, że w pewnych kwestiach będzie musiał się opowiedzieć w
bardzo określony sposób.
Powiedzmy sobie otwarcie – naprawdę tolerancyjni mogą być ludzie,
którzy nie do końca poważnie traktują to, co mówią ich święte księgi oraz
wykładający je uczeni w piśmie. Zdrowy krytycyzm i przede wszystkim zdrowy
rozsądek nie pozwalają na traktowanie wszystkich dogmatów religii dosłownie. W
tym momencie jednak można takim ludziom zarzucić odejście od heterodoksji.
Islam musi się manifestować w polityce i prawie, ponieważ
inaczej sobie tego Muhammad nie wyobrażał. Islam zakłada poddanie całej
ludzkości woli Allaha, a w Koranie nie ma niczego o miłowaniu nieprzyjaciół czy
o nadstawianiu drugiego policzka. Jest za to o zabijaniu niewiernych, podobnie
jak w Biblii Hebrajskiej. O ile jednak dzisiaj nikt nie powołuje się na wersety
nakazujące wybicie w pień Amalekitów czy Moabitów, więc Żydów nikt dzisiaj nie
traktuje jako zdolnych do zabijania w imię religii, to jednak wystarczy
posługach wypowiedzi osadników żydowskich na ziemiach Autonomii Palestyńskiej,
dla których nie ma żadnej wątpliwości, ze tę ziemię dał im Bóg i że mają prawo
jej bronić przy pomocy wszelkich środków. Istnieją też pewne grupy Żydów
ortodoksyjnych, którzy popychają, krzyczą i plują na wszelkich „obcych”, w tym
Żydów nieortodoksyjnych, realizując tym pewne nakazy z Talmudu, które każą im
się odciąć z pogardą od wszystkich tych, którzy się od nich różnią.
Problem z islamem polega na tym, że nigdy nie wiadomo na
jakim etapie, kiedy i w jakich okolicznościach dziecko rodziców religijnie dość
obojętnych, albo samo się doczyta, albo ktoś udzieli mu religijnego pouczenia,
że żeby swoje bycie muzułmaninem traktować poważnie, trzeba mieć odwagę za
religię walczyć, a nawet polec. Ponieważ pewnych wersetów, które są napisane w taki
sposób, że można je odnieść do każdej epoki (bo np. Amalekitów już nie ma, więc
Izraelici stracili biblijną legitymację do ich zabijania), nie da się po prostu
anulować i wykreślić z Koranu, zawsze może pojawić się ktoś, kto powie
umiarkowanym, że nie są dobrymi muzułmanami. O ile bowiem krzyżowców czy
Inkwizycję można skrytykować na podstawie słów Jezusa w ewangeliach, o tyle ci,
którzy szczerze wierzą w pokojowy charakter islamu, nie mogą ignorować wersetów
nakazujących zwalczanie niewiernych. W takim wypadku, przyparci do muru, jak np.
pewien brytyjski działacz muzułmański po zamachach na metro londyńskie 7 lipca
2005 r., który czynu nie pochwalił, ale oficjalnie stwierdził, ze odciąć się od
czynu terrorystów nie może, bo to są jego bracia. Oczywiście były i są tysiące
muzułmanów, którzy takich dylematów nie mają i otwarcie potępiają zbrodnie.
Pojawia się jednak pytanie – jak daleko sięga ich tolerancja wobec zachodniego
stylu życia, który jest przecież daleki od wzorców trzech religii Księgi?
Jeżeli z pewnych szkolnych stołówek wycofuje się
wieprzowinę, bo korzystają z nich dzieci muzułmańskie, jeżeli w pewnych gminach
rezygnuje się ze świętowania Bożego Narodzenia w imię niedrażnienia lokalnej
mniejszości muzułmańskiej, jeżeli niemiecka sędzia uniewinnia bydlaka bijącego
żonę i przy tym powołuje się na islamskie przepisy dotyczące tego procederu, a
inny sędzia uniewinnia muzułmańskiego kaznodzieję, który w niewybrednych
słowach krytykował homoseksualistów, to należy sobie zadać pytanie, czy tu
chodzi tylko o muzułmańskich ekstremistów.
Ja nie wiem, czy rodziny, w których doszło do tzw. morderstw
honorowych, z powodu zadania się córki/siostry z „niewłaściwym człowiekiem”,
należą do Al.-Kaidy i czy popierają ISIS. Niekoniecznie każdy mąż nakazujący
żonie zasłaniać twarz jest terrorystą. Nie znaczy to jednak, że w krajach,
które się szczycą przebyciem dalekiej drogi dzielącą nas od średniowiecza,
można przejść nad takimi praktykami do porządku dziennego.
Religie ulegają reformom i ewolucjom, ale tak naprawdę
rozmiękczeniu i deformacji. Machabeusze prawdopodobnie wyrżnęliby w pień
dzisiejszych Żydów reformowanych (tak jak to zrobili z sobie współczesnymi
Żydami hellenizującymi), zaś Inkwizycja musiałaby posłać na stos tysiące współczesnych
teologów katolickich, a może nawet kilku papieży. Islam również przechodził i
przechodzi rozmaite procesy. Co z tego, skoro na Bliskim Wschodzie i w
Północnej Afryce zwycięża wersja skrajnie fanatyczna – szczególnie po obaleniu
przez Amerykanów krwawych, ale przewidywalnych arabskich dyktatorów. (W tym
kontekście np. zadziwiające są np. ataki wojsk izraelskich na pozycje
syryjskiego dyktatora Asada, które de facto służą islamskim fanatykom z tzw.
Kalifatu). Stosunek np. Bractwa Muzułmańskiego do chrześcijan jest zupełnie
jednoznaczny. Z Libanu i Iraku masowo uciekają chrześcijanie (Arabowie, jeśli
chodzi o przynależność etniczną).
Jahwe przyobiecał Abrahamowi, że jeżeli znajdzie się choćby
dziesięciu sprawiedliwych w Sodomie, nie zniszczy miasta. Jestem przekonany, że
sprawiedliwych muzułmanów jest znacznie więcej. A jeszcze więcej jest takich,
którzy do swojej religijności podchodzą jak niejeden polski katolik, którego
przy Kościele trzyma tradycja, a innego jakaś mglista wiara w jakąś
transcendentną sprawiedliwość. Polscy Tatarzy, których nawet najzagorzalsi
narodowcy i islamofobi się nie czepiają, czy Bośniacy, którzy tym się różnili
od reszty połudnowych Słowian, że obrzezywali swoich chłopców i nie jedli
wieprzowiny, bo poza tym tak samo jak reszta Słowian pili alkohol i ubierali
się po europejsku, to przykłady tego, że muzułmanie, wśród których i z którymi
można normalnie żyć, istnieją. Jestem przekonany, że tacy istnieją też w
Europie Zachodniej. Niemniej są oni wystawieni na działalność „misyjną” i
rekrutacyjną ze strony aktywnych ugrupowań ekstremistycznych. W Czeczenii lub Bośni,
w sytuacji wojennej przybyły tysiące bojowników islamskich, którzy na nowo
rozpalili fanatyzm religijny w wielu przedstawicielach tych narodów. Nigdy nie
wiadomo, kto na kogo wpływnie. Dlatego osobiście uważam, że z czysto
pragmatyczno-prewencyjnych powodów napływ imigrantów z krajów, gdzie przeważa
islam, jest wielkim ryzykiem.Nigdy bowiem nie wiadomo, kto i kiedy rozpali na nowo wiarę, która już, jakby się wydawało, uległa złagodzeniu.