Jako historyk z wykształcenia i zamiłowania, mam wiele
sentymentów do starych budynków i w ogóle do klimatów, jakie panowały w
przeszłości. Niektóre sam pamiętam z dzieciństwa lub lat młodości, a niektóre
mogę sobie wyobrazić na podstawie opowiadań starszych lub zdjęć i filmów.
Czasami jakiś mistrz kina potrafi zrekonstruować klimat jakiejś epoki, którego
nieodłącznym elementem jest architektura.
Doskonale pamiętam klimat starego Widzewa, gdzie mieszkałem,
ale również klimat Bałut, gdzie mieszkała moja ciotka, którą często
odwiedzałem. Z Bałutami zresztą wiązała się część historii mojej rodziny,
ponieważ moja babcia, Marianna z Moszczyńskich wychowała się na Krzyżowej. Po
domu moich pradziadków nie było śladu już w czasach mojego dzieciństwa, ale w
jego pobliżu (na ulicy Żabiej, o ile dobrze sobie przypominam) odwiedzaliśmy
czasami siostrę mojej babci, ciotkę Jasię, która mieszkała w przedwojennym
dużym piętrowym drewnianym domu. Ba, pamiętam też niewielki drewniany domek
państwa Lisieckich, który stał niedaleko ulicy Łagiewnickiej. O ile dom ciotki
Jasi świadczył o zamożności i zaradności jej męża (tak samo jak dom pradziadka
Moszczyńskiego – oczywiście jak na bałuckie warunki), to maleńki drewniak był
reliktem przedwojennej rzeczywistości, która kazała biednym łodzianom samodzielnie
budować małe tanie domki na możliwie najmniejszych parcelach. Żeby jednak dojść
w okolice Krzyżowej trzeba było dojechać tramwajem do Rynku Bałuckiego, albo
nawet przystanek dalej. Po drodze mijało się szare kamienice, jakich w Łodzi
było (i jeszcze jest) pełno.
W latach 70., ale z pewnością trend zaczął się dużo wcześniej,
kto mógł, ten chciał się z takiej kamienicy wyrwać „do bloków”. Mieszkanie w
bloku, „nowoczesne”, czyste, jasne i suche, z łazienką i ubikacją na miejscu
(nie na podwórku lub na korytarzu) to był synonim niebywałego awansu
społecznego. Sam doświadczyłem wielkiej euforii, kiedy w wieku 12 lat
przeprowadziliśmy się z Wysokiej na Widzew-Wschód. Przy tym bloki z lat 70. różniły
się zasadniczo od tych z lat 60. Specyfika bloków gomułkowskich bowiem polegała
na tym, że były „oszczędne” – mieszkanka były w nich małe, kuchnie
mikroskopijne i często „ślepe”, czyli bez okna, a pozostałe pomieszczenia
również niezbyt przestrzenne. Porównując nasze, też przecież w końcu
niewielkie, mieszkanie z mieszkaniami znajomych z bloków z poprzedniej dekady
odczuwałem wielką dumę i satysfakcję. Tymczasem wielu ludzi nie miało tyle
szczęścia, żeby dostać mieszkanie (no właśnie, za mieszkanie trzeba było
zapłacić, ale i tak mówiło się „dostać”). Na przydział trzeba było czekać
bardzo długo (od 2 lat w epoce późnego Gomułki do 10 pod koniec epoki Gierka),
chyba, że zakład pracy wykupił ze spółdzielni jakąś pulę mieszkań. My mieliśmy
takie szczęście, że tata przeniósł się EC3 do nowo wybudowanej EC4 i dzięki
temu przeprowadziliśmy się na Widzew-Wschód, osiedle które powstało niemal na
moich oczach, ponieważ jego teren odkąd pamiętam obserwowałem zza płotu cmentarza
na Zarzewie, który odwiedzałem ze swoimi dziadkami i rodzicami. Doskonale
pamiętam łany zboża na miejscu, gdzie w połowie lat 70. XX wieku stanęły bloki.
Po zachwycie blokowymi „luksusami” przyszedł jednak
sentyment człowieka, którego fascynują klimaty przeszłości. Kiedy
przeprowadziłem się do Białegostoku lubiłem się przejść na Sienny Rynek, bo
nieco mi klimatem przypominał Rynek Bałucki, ale to już były jego ostatnie
chwile. Plac o takiej nazwie nadal w Białymstoku istnieje, ale z prawdziwym
rynkiem, na który przyjeżdżają konnymi wozami chłopi ze swoimi produktami, nie
ma już nic wspólnego. Ponieważ nadal wzruszają mnie klimaty przeszłości, z
wielką przyjemnością oglądam stare fotografie miast. „Polubiłem” kilka stron na
Facebooku poświęconych zarówno starej Łodzi, jak i staremu Białemustokowi.
Lubię same stare fotografie, ale lubię też zestawienia zdjęć tych samych miejsc
z przeszłości i współczesności. Rzadko można się natknąć na serię obrazów
ilustrujących zmiany jednego punktu w danym mieście, ale jednak czasami się
zdarzają.
Jak się okazuje, ludzi podatnych na czar klimatów miejskich
z ubiegłych epok jest niemało, o czym świadczą komentarze pod zdjęciami. Tutaj
jednak często można spotkać ludzi, którzy w swoim uwielbieniu do historycznej
atmosfery tej czy innej ulicy/dzielnicy, trochę jednak przesadzają. Pod jednym
ze zdjęć pokazującym przedwojenne okolice ulicy Młynowej w Białymstoku ktoś
umieścił komentarz: „Kiedyś miasta miały zapach, a teraz…?” Wielka szkoda, że
ten miłośnik Białegostoku nie jest, tak jak ja, również miłośnikiem Łodzi, bo
wtedy być może natknąłby się na zdjęcie przejścia między starymi kamienicami w
okolicach ulicy Franciszkańskiej w Łodzi, które ktoś opatrzył z kolei
następującym komentarzem: „Fiołkami to tam nie pachniało”. Otóż to. Co prawda
nie urodziłem się w takich czasach, żeby pamiętać powszechność rynsztoków,
czyli zagłębień ciągnących się przy wzdłuż jezdni tuż przy krawężnikach (o ile
na takiej ulicy były chodniki), gdzie mieszkańcy danej ulicy wylewali wszelkie
nieczystości, ale pamiętam z dzieciństwa, że gdzieś na Bałutach i na Grembachu
na takie ulice się jeszcze natknąłem i daję słowo, że ich zapach fiołków nie
przypominał. Zresztą nie trzeba było rynsztoków, żeby odczuć „zapach” miasta. W
starych kamienicach, takich w jakiej mieszkałem do dwunastego roku życia,
lokatorzy często, zwłaszcza latem, otwierali nie tylko okna, ale również drzwi
na klatkę schodową, natomiast z ich mieszkań rozchodziły się „zapachy” tego, co
akurat gospodynie domowe (takie były czasy, o gender jeszcze nikt w Polsce
nawet nie marzył) przygotowywały na obiad. Często był to zaduch „brzuszka” (tak
w Łodzi mówi się na surowy boczek) topionego na skwarki, czy woń duszonej
kapusty. Na myśl przychodzi fragment wiersza Rafała Wojaczka Koniec poezji („Koniec poezji winien być
w ciemnej sieni czynszowej/Kamienicy kapustą woniejącej wychodkiem”). Mimo
całej słabości do klimatów minionych lat, jakoś tak nie potrafię w sobie
wskrzesić tęsknoty do zapachów tamtych czasów.
Tak na marginesie. Przypomniała mi się pewna pani, z którą
przez dwa lata pracowałem w jednej z białostockich prywatnych szkół średnich.
Była regularną słuchaczką toruńskiej rozgłośni, ale w rozmowie potrafiła być
bardzo ujmująca, mimo zdecydowanych poglądów politycznych. Mówiła to, co
później głosił PiS w czasach, kiedy nie było to jeszcze modne. Niemniej nikogo
osobiście nie obrażała, więc rozmawiało się z nią całkiem sympatycznie. Tylko
raz mnie zmroziła, kiedy w pokoju nauczycielskim tonem ex cathedra zaczęła
głosić swoje teorie na temat odmienności kultury ludności wyznania
prawosławnego. Jej koronnym (a właściwie jedynym) argumentem było powołanie się
na opinię znajomej, która kiedyś mieszkała w Białymstoku w kamienicy, gdzie
wszyscy jej sąsiedzi byli prawosławni. Ich odmienność kulturowa natomiast miała
polegać na tym, że w czasie gotowania obiadu mieli pootwierane drzwi od
mieszkań i całą klatkę schodową przepełniały wątpliwe zapachy gotowanych
obiadów, w tym topionej słoniny, duszonej kapusty, czy smażonej cebuli. Kiedy
człowiek coś głosi ex cathedra rzadko kiedy słyszy głos od strony publiczności.
Moja uwaga, że ja osobiście pamiętam taką „kulturę” z łódzkiej kamienicy
zamieszkanej wyłącznie przez rzymskich katolików, została zupełnie zignorowana.
Wracając do tematu, nie tęsknię za zapachem dzielnic, co tu
owijać w bawełnę, biedy. Za samymi warunkami życia w takich kamienicach, z
wychodkiem wspólnym na kilku lokatorów gdzieś na podwórku, albo w najlepszym
razie na korytarzu, bez ciepłej wody, z piecami opalanymi węglem i walącymi się
komórkami na podwórku, w których ten węgiel trzymano, również nie. Jeżeli ludzie
przeprowadzali się do bloków, kiedy tylko nadarzyła się taka okazja, to znaczy,
że życie w starej czynszowej kamienicy do najprzyjemniejszych nie należało.
Zupełnie inna sprawa, że takie kamienice można rewitalizować, w środku zaś
urządzić bardzo przyzwoite mieszkania. W przypadku niektórych kamienic
wystarczyło z powrotem scalić przedwojenne mieszkania, które władze PRLu
rozparcelowały na pokoiki-mieszkanka dla klasy robotniczej. Tak się zresztą
dzieje i bardzo dobrze. Pewien klimat da się odtworzyć dzięki samej zachowanej
i odrestaurowanej architekturze. Niemniej kolei rzeczy jestem niezmiernie
wdzięczny za to, że nie ma tendencji do przywracania „zapachów” z przeszłości.
W dzielnicach biednych czynszowych kamienic fiołkami bowiem naprawdę nie
pachniało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz