poniedziałek, 12 stycznia 2015

O islamskim zagrożeniu



Kiedy sprowadziłem się do Białegostoku od czasu do czasu natykałem się na ludzi w bliższym i dalszym otoczeniu, których podejście do prawosławia i białoruskości  (uwaga, to nie zawsze jest równoznaczne!) było pełne tak zacietrzewionej nienawiści, że przy najszczerszych chęciach zrozumienia tego zjawiska, nie mogłem tego nijak pojąć. Starsi nieodmiennie powoływali się na czasy komunizmu, kiedy to władze partyjne i państwowe faworyzowały przedstawicieli białoruskiej mniejszości. Lewicowe sympatie podlaskich Białorusinów w latach 90. XX w. faktycznie odzwierciedlały się w wynikach wszelkich wyborów, zwłaszcza tych lokalnych. Młodsze pokolenie białorusofobów nie powoływało się już na niedawną historię, ale po prostu nie lubiło „jak oni zaczną mówić tą swoją chachłacką gwarą”, albo „nie lubię i już”.
Antagonizm na podstawie różnic wyznaniowych też występował. Nie chcę bezpodstawnie oskarżać duchownych jednego czy drugiego wyznania, choć wiem, że po jednej i drugiej stronie zdarzały się wypowiedzi nie tylko krytyczne ale i bezsensowne pod adresem wyznawców drugiego odłamu chrześcijaństwa. M.in. ostrzegano (w tym w jednej z publicznych wypowiedzi biskupa prawosławnego) przed małżeństwami mieszanymi. Mniej wyrobieni teologicznie krytycy takich małżeństw używali „dowcipnego” zwrotu „dwa pacierze w jednym łóżku”. Na szczęście biologia swoje prawa egzekwuje często bez względu na różnice kulturowe, co mnie osobiście bardzo cieszy, a miłość okazuje się przezwyciężać podziały religijne. Białystok i województwo podlaskie pełne jest małżeństw mieszanych, tylko że w pewnych przypadkach następuje konwersja na religię małżonka (w przypadkach, które znam osobiście, przeważa wyznanie męża), a czasami nie. 

Swego czasu, pod koniec lat 90. wywiązała się wśród moich ówczesnych słuchaczy w jednej ze szkół językowych dyskusja na temat tolerancji religijnej. Jeden ze słuchaczy, powiedział, że jego rodzice to małżeństwo mieszane, w którym każda ze stron pozostała przy swoim wyznaniu i nie przypomina sobie żadnych konfliktów na tym tle. Jak wielu białostockich dzieciaków, Boże Narodzenie obchodził dwa razy w roku – u jednej i u drugiej babci i nikt nie robił żadnego problemu z różnic doktrynalnych czy rytualnych. W dalszej części dyskusji wyszedł jednak jeden bardzo ważny czynnik – zarówno dla ojca jak i matki mojego słuchacza, religia nie odgrywała jakiejś ważnej roli w życiu. Po prostu tradycja, a właściwie dwie tradycje, a poza tym z religii wyciągano uniwersalne wnioski, że po prostu należy być dobrym człowiekiem i starć się jak najlepiej współżyć z innymi ludźmi. 

Obecnie odnoszę wrażenie, że konflikt na linii katolicy-prawosławni nie zaprząta umysłów Podlasian w takim stopniu, jak te 15 lat temu i to też mnie niezmiernie cieszy, natomiast od czasu do czasu obserwuję zaciekłe dyskusje teologiczne między prawosławnymi a katolikami na tematy doktrynalne, które większości  i tak nie interesują, ale dla ludzi bardzo silnie zaangażowanych emocjonalnie i intelektualnie w swoją religię, odgrywają rolę zasadniczą. 

Wspominam o tym tak naprawdę w kontekście dyskusji , jaką wywołał zamach terrorystów islamskich na francuskie czasopismo równo ośmieszające wszystkie religie „Charlie Hebdo”.  Jeden z policjantów, który zginął w strzelaninie z mordercami był muzułmaninem. Na ten fakt powołał się jego brat ostrzegając społeczeństwo przed popadnięciem w islamofobię i zastosowaniem odpowiedzialności zbiorowej wszystkich muzułmanów na tę tragedię. 

Nie ulega żadnej wątpliwości, że wśród muzułmanów istnieje ogromna liczba tych, którzy nigdy mordercami nie byli, nie są i nie będą. Jestem przekonany, że immanentną cechą natury ludzkiej, mimo, że ma ona wbudowane odruchy obronne, w tym zdolność do zabijania, jest jednak unikanie stresu, a więc sytuacji konfliktowych. Muzułmanie nie są wyjątkiem. Z całą pewnością wielka ich liczba chciałaby normalnie żyć – pracować, zarabiać i budować osobiste szczęście. 

Pojawia się jednak problem. Otóż pewnego typu religie niejako z założenia mają na celu burzenie spokoju ducha swoich wyznawców, nadając im nie tylko sens życia, ale dokładny algorytm postępowania, żeby osiągnąć cel – wiekuiste zbawienie (cokolwiek to jest). Na tej zasadzie np. Wojciech Cejrowski może powiedzieć, że wręcz obowiązkiem katolika jest czepianie się homoseksualistów, bo katolik nie może być obojętny na „zło”. Jeżeli więc traktuje się swoją religię poważnie, wg pewnych jej wyznawców, należy robić rzeczy niekomfortowe, ale „konieczne”. 

W sytuacjach granicznych, np. w obliczu bezpardonowego ataku ze strony przeciwników danej religii, podział na ekstremistów i umiarkowanych znika. Jeżeli w Polsce uważano, że ksiądz Tadeusz Rydzyk to katolicka ekstrema, a np. biskup Pieronek jest umiarkowany, a z kolei redaktor Grzegorz Hołownia to katolicki liberał, to w obliczu dyskusji na tematy zasadnicze, tzn. tam, gdzie ateiści podważają założenia doktryny kościelnej, tam wszyscy stają murem „w obronie wiary”, bo po prostu sprawa została postawiona na ostrzu noża i wybór jest zero-jedynkowy. Swego czasu bardzo mnie zdziwił mój kolega o poglądach zachodnio-lewicowych, kiedy na uwagę innego kolegi, że Grzegorz Hołownia jest umiarkowany i liberalny, zareagował ze zniecierpliwieniem „Co? Hołownia umiarkowany? To przecież jeden z największych konserwatystów”. Wniosek jest jeden, każdy kto swoją religię traktuje poważnie, wcześniej czy później będzie musiał to zamanifestować, a wtedy dla ideologicznych wrogów swojej religii przestanie być partnerem do dialogu, a jedynie obiektem do unicestwienia. W przypadku konfliktu ateistyczno-chrześcijańskiego niekoniecznie w sensie fizycznym, ale politycznym już na pewno. Nie tak dawno moi wspaniali liberalni i lewicowi znajomi nie zostawili suchej nitki na pośle Johnie Godsonie (a ich liberalizm i lewicowość nie przeszkadzała im przy okazji przejechać się po jego pochodzeniu i kolorze skóry), który nigdy nie krył, że jest protestanckim pastorem, co znaczy, że w pewnych kwestiach będzie musiał się opowiedzieć w bardzo określony sposób. 

Powiedzmy sobie otwarcie – naprawdę tolerancyjni mogą być ludzie, którzy nie do końca poważnie traktują to, co mówią ich święte księgi oraz wykładający je uczeni w piśmie. Zdrowy krytycyzm i przede wszystkim zdrowy rozsądek nie pozwalają na traktowanie wszystkich dogmatów religii dosłownie. W tym momencie jednak można takim ludziom zarzucić odejście od heterodoksji. 

Islam musi się manifestować w polityce i prawie, ponieważ inaczej sobie tego Muhammad nie wyobrażał. Islam zakłada poddanie całej ludzkości woli Allaha, a w Koranie nie ma niczego o miłowaniu nieprzyjaciół czy o nadstawianiu drugiego policzka. Jest za to o zabijaniu niewiernych, podobnie jak w Biblii Hebrajskiej. O ile jednak dzisiaj nikt nie powołuje się na wersety nakazujące wybicie w pień Amalekitów czy Moabitów, więc Żydów nikt dzisiaj nie traktuje jako zdolnych do zabijania w imię religii, to jednak wystarczy posługach wypowiedzi osadników żydowskich na ziemiach Autonomii Palestyńskiej, dla których nie ma żadnej wątpliwości, ze tę ziemię dał im Bóg i że mają prawo jej bronić przy pomocy wszelkich środków. Istnieją też pewne grupy Żydów ortodoksyjnych, którzy popychają, krzyczą i plują na wszelkich „obcych”, w tym Żydów nieortodoksyjnych, realizując tym pewne nakazy z Talmudu, które każą im się odciąć z pogardą od wszystkich tych, którzy się od nich różnią. 

Problem z islamem polega na tym, że nigdy nie wiadomo na jakim etapie, kiedy i w jakich okolicznościach dziecko rodziców religijnie dość obojętnych, albo samo się doczyta, albo ktoś udzieli mu religijnego pouczenia, że żeby swoje bycie muzułmaninem traktować poważnie, trzeba mieć odwagę za religię walczyć, a nawet polec. Ponieważ pewnych wersetów, które są napisane w taki sposób, że można je odnieść do każdej epoki (bo np. Amalekitów już nie ma, więc Izraelici stracili biblijną legitymację do ich zabijania), nie da się po prostu anulować i wykreślić z Koranu, zawsze może pojawić się ktoś, kto powie umiarkowanym, że nie są dobrymi muzułmanami. O ile bowiem krzyżowców czy Inkwizycję można skrytykować na podstawie słów Jezusa w ewangeliach, o tyle ci, którzy szczerze wierzą w pokojowy charakter islamu, nie mogą ignorować wersetów nakazujących zwalczanie niewiernych. W takim wypadku, przyparci do muru, jak np. pewien brytyjski działacz muzułmański po zamachach na metro londyńskie 7 lipca 2005 r., który czynu nie pochwalił, ale oficjalnie stwierdził, ze odciąć się od czynu terrorystów nie może, bo to są jego bracia. Oczywiście były i są tysiące muzułmanów, którzy takich dylematów nie mają i otwarcie potępiają zbrodnie. Pojawia się jednak pytanie – jak daleko sięga ich tolerancja wobec zachodniego stylu życia, który jest przecież daleki od wzorców trzech religii Księgi? 

Jeżeli z pewnych szkolnych stołówek wycofuje się wieprzowinę, bo korzystają z nich dzieci muzułmańskie, jeżeli w pewnych gminach rezygnuje się ze świętowania Bożego Narodzenia w imię niedrażnienia lokalnej mniejszości muzułmańskiej, jeżeli niemiecka sędzia uniewinnia bydlaka bijącego żonę i przy tym powołuje się na islamskie przepisy dotyczące tego procederu, a inny sędzia uniewinnia muzułmańskiego kaznodzieję, który w niewybrednych słowach krytykował homoseksualistów, to należy sobie zadać pytanie, czy tu chodzi tylko o muzułmańskich ekstremistów. 

Ja nie wiem, czy rodziny, w których doszło do tzw. morderstw honorowych, z powodu zadania się córki/siostry z „niewłaściwym człowiekiem”, należą do Al.-Kaidy i czy popierają ISIS. Niekoniecznie każdy mąż nakazujący żonie zasłaniać twarz jest terrorystą. Nie znaczy to jednak, że w krajach, które się szczycą przebyciem dalekiej drogi dzielącą nas od średniowiecza, można przejść nad takimi praktykami do porządku dziennego. 

Religie ulegają reformom i ewolucjom, ale tak naprawdę rozmiękczeniu i deformacji. Machabeusze prawdopodobnie wyrżnęliby w pień dzisiejszych Żydów reformowanych (tak jak to zrobili z sobie współczesnymi Żydami hellenizującymi), zaś Inkwizycja musiałaby posłać na stos tysiące współczesnych teologów katolickich, a może nawet kilku papieży. Islam również przechodził i przechodzi rozmaite procesy. Co z tego, skoro na Bliskim Wschodzie i w Północnej Afryce zwycięża wersja skrajnie fanatyczna – szczególnie po obaleniu przez Amerykanów krwawych, ale przewidywalnych arabskich dyktatorów. (W tym kontekście np. zadziwiające są np. ataki wojsk izraelskich na pozycje syryjskiego dyktatora Asada, które de facto służą islamskim fanatykom z tzw. Kalifatu). Stosunek np. Bractwa Muzułmańskiego do chrześcijan jest zupełnie jednoznaczny. Z Libanu i Iraku masowo uciekają chrześcijanie (Arabowie, jeśli chodzi o przynależność etniczną). 

Jahwe przyobiecał Abrahamowi, że jeżeli znajdzie się choćby dziesięciu sprawiedliwych w Sodomie, nie zniszczy miasta. Jestem przekonany, że sprawiedliwych muzułmanów jest znacznie więcej. A jeszcze więcej jest takich, którzy do swojej religijności podchodzą jak niejeden polski katolik, którego przy Kościele trzyma tradycja, a innego jakaś mglista wiara w jakąś transcendentną sprawiedliwość. Polscy Tatarzy, których nawet najzagorzalsi narodowcy i islamofobi się nie czepiają, czy Bośniacy, którzy tym się różnili od reszty połudnowych Słowian, że obrzezywali swoich chłopców i nie jedli wieprzowiny, bo poza tym tak samo jak reszta Słowian pili alkohol i ubierali się po europejsku, to przykłady tego, że muzułmanie, wśród których i z którymi można normalnie żyć, istnieją. Jestem przekonany, że tacy istnieją też w Europie Zachodniej. Niemniej są oni wystawieni na działalność „misyjną” i rekrutacyjną ze strony aktywnych ugrupowań ekstremistycznych. W Czeczenii lub Bośni, w sytuacji wojennej przybyły tysiące bojowników islamskich, którzy na nowo rozpalili fanatyzm religijny w wielu przedstawicielach tych narodów. Nigdy nie wiadomo, kto na kogo wpływnie. Dlatego osobiście uważam, że z czysto pragmatyczno-prewencyjnych powodów napływ imigrantów z krajów, gdzie przeważa islam, jest wielkim ryzykiem.Nigdy bowiem nie wiadomo, kto i kiedy rozpali na nowo wiarę, która już, jakby się wydawało, uległa złagodzeniu. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz