Wczoraj wieczorem obejrzeliśmy "Aleję gówniarzy", film o Łodzi. Kuzyn kupił go od autorów przez internet, bo jest to jedyna droga jego legalnego nabycia i pożyczył mi go, bo wie jaki mam sentyment do Łodzi.
Mam mieszane uczucia, bo z jednej strony wizerunek mojego rodzinnego miasta ukazanego przez autorów jest bardzo sugestywny, ale z drugiej jest to tysięczny film z tezą "patrzcie
w jakim syfie żyjemy". Najbardziej zabawne w tym wszystkim jest, że kolejne pokolenia młodych artystów podejmują tę tezę i wydaje im się, że są strasznie odkrywczy. Jeśli rzucimy ostrą "kurwą" to jesteśmy tacy zbuntowani, tacy inteligentni równocześnie, bo przecież inni żyją w jakiejś malignie, a tylko my dostrzegamy ten syf. Pod tym względem więc film jest żałosny, bo teza jest tak od samego początku widoczna, że można sobie darować oglądanie całej reszty. Wypowiedź starszego mężczyzny, który mówi, że "wszystko, co łódzkie, jest mu obce", a życie w Łodzi traktuje jako "dożywocie" to jakaś kompletna porażka i to nie Łodzi, nie autorów filmu, ale tego człowieka. Przeszkadza mu, że Łódź to miasto bez rynku, za to z ulicą w centrum, jak jakaś wieś i to w dodatku "wieś z kompleksem Warszawy". Wiele różnych bzdur trzeba wysłuchiwać codziennie, ale czegoś tak głupiego dawno nie słyszałem.
Po pierwsze skąd konieczność posiadania rynku, żeby miasto mogło się nazywać miastem? W Ameryce nie ma rynków ani starówek, ale miasta są. Czy Nowy Jork to wielka wiocha z Broadwayem zamiast rynku? Może jeszcze z jakimś kompleksem? Paranoje tego typu wymyślamy my, Polacy, wiecznie szukający dziury w całym i dorabiającym do tej skłonności filozofię.
Oczywiście, że są problemy o charakterze gospodarczym i to jest jedyny problem Łodzi, taki sam zresztą jak Krakowa, Suwałk czy każdego innego miasta w Polsce oprócz może Warszawy czy Wrocławia. Problem z pracą dającą utrzymanie jest oczywiście realny. Całe 19 lat niepodległej Polski to wmawianie nam, że najważniejsze to zlikwidować bezrobocie. Tymczasem posiadanie pracy, która nie zapewnia możliwości przeżycia miesiąca bez zadłużania się, to tragedia taka sama jak samo bezrobocie, lub jeszcze gorsza, bo człowiek wie, że pracuje, a nie zarabia.
Jeśli jednak się zarabia i ma się gdzie mieszkać, to narzekanie na samo miejsce zamieszkania nie ma większego sensu. Na pewno można narzekać na sąsiadów, albo na "wystrój" otoczenia. Niestety nie można liczyć na to, że gdzie indziej jest lepiej. Słusznie zauważono w jednej z pierwszych scen filmu, że w Łodzi największy ruch jest w zmianie nazw ulic, ale gdzie indziej nie jest wcale mądrzej. Wszędzie władze miast zajmują się bardziej tym, co jest łatwe do przeprowadzenia niż tym, co wymaga wysiłku i ryzyka.
W szczeniackim buncie w stylu Jamesa Deana tkwi pewien element metafizyczny. Z takiego buntu można wywieść jeśli nie dowód to poważną poszlakę na zwracanie się człowieka w kierunku sił transcendentalnych. Jeśli się buntujesz przeciwko takiej a nie innej rzeczywistości, w której się urodziłeś, to tak jakbyś się buntował przeciwko deszczowi, który pada, Słońcu, które za mocno przypieka, albo deszczowi meteorytów na Księżycu. Ograniczeni jesteśmy swoimi ułomnymi ciałami i ciasnymi umysłami. Skoro się buntujemy, to oznacza, że wierzymy (nieświadomie w 99%) w jakąś siłę, przeciwko której bunt swój kierujemy. Siła ta jednak, jeśli istnieje, niewiele sobie z buntu człowieka robi. Nie karze go, jak to przedstawiają pewne religie. W ogóle nie musi karać. Wystarczy, że nic nie robi. W rezultacie jej istnienie czy nieistnienie przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Tylko człowiek, w tym wypadku żałosny Marcin z Łodzi, pozostaje w beznadziejnej sytuacji.
Nie uważam, że rzeczywistość człowieka to w 100% jego narracja. Nie może tutaj być mowy o jakimkolwiek precyzyjnym określeniu proporcji, ale myślę, że w 80% jednak tak. Te 20% to świat fizyczny - biologia, chemia itd. Resztę budujemy sobie i w sobie poprzez opowieści. Jeżeli nie jesteśmy w stanie zbudować sobie dobrej narracji, jesteśmy przegrani i nikt, żadna siła nas z tego nie wyrwie, choćby świeciło słońce a my żylibyśmy w luksusowych warunkach. Ktoś, kto pielęgnuje w sobie paranoję, nigdy szczęśliwy nie będzie.
Z pewnością można znaleźć ludzi, którzy świadomie wyrzekają się poszukiwania szczęścia w imię np. odnalezienia prawdy, ale nawet w ich wypadku odnalezienie tej ostatniej ma im przynieść jakiś rodzaj szczęścia. Większość z nas chce czuć się bezpiecznie, mieć zapewniony fizyczny byt, miłość i ciepło w kontaktach z ludźmi (niekoniecznie ze wszystkimi na świecie - wielu z nas potrzebuje też wrogów do pełni szczęścia). Jeżeli konsekwentnie budujemy narrację, z której te czynniki eliminujemy, to one po prostu nie zaistnieją. Dlatego nie jest żadną sztuką "odkrycie", jakie robi każde pokolenie (włącznie z moim), że "świat jest zły, ludzie okrutni, zawistni, zdradliwi i w ogóle świnie", bo to każdy widzi gołym okiem. Sztuką jest ten stan przezwyciężać.
Autorzy dzieł artystycznych, w tym "Alei gówniarzy" mają olbrzymi potencjał twórczy, który powinien zostać spożytkowany w budowie "dobrej narracji" i wcale nie mam tu na myśli hollywoodzkiej papki z happy endem, ani dzieł o przesłaniu religijnym. Chodzi jednak o to, że dzieło artystyczne nie jest tylko jakimś odzwierciedleniem rzeczywistości (tak naprawdę nigdy nie jest), ale tę rzeczywistość współtworzy. Autorzy "Alei gówniarzy" nie pokazali, że Łódź to obiektywnie "Arschloch/asshole" w metaforycznej dupie zwanej Polską, ale po prostu swoim słowem (logosem) z Polski zrobili dupę a z Łodzi dziurę w niej. W zamkniętym świecie tej narracji taka jest Polska.
Kocham Łódź, bo spędziłem w niej 26 pierwszych lat mojego życia. Jestem daleki od jej idealizowania. Prawdopodobnie nie chciałbym na obecnym etapie swojego życia do niej wracać, ale to tylko dlatego, że zbudowałem sobie dobrą narrację w Białymstoku, z kochaną kobietą i dziećmi. Bo dobrą narrację można budować wszędzie, jeśli ma się dach nad głową i co do garnka włożyć.
Czy "Aleja gówniarzy" to dobry film? Mimo wszystko tak! Podoba mi się sposób snucia opowieści, praca kamery, łącznie z nieco irytującymi, ale uzasadnionymi wstawkami z kamerki telefonu komórkowego. Podobają mi się bohaterowie za to, że są tacy "normalni" i zagubieni. Podoba mi się Łódź, która jest pokazana wg mnie pięknie. To ostatnie bierze się jednak chyba z tego, że od dziecka byłem wychowany w przeświadczeniu, że piękno Łodzi tkwi w jej brzydocie.
Nie jest prawdą, że Łódź to tylko Piotrkowska. Kwartały w jej lewej i prawej stronie mogłyby być równie piękne, gdyby ich kamienicom nie poskąpiono nowego tynku i farby.
Natomiast jeśli chodzi o ludzi - trzeba się wyrwać z zaklętego kręgu negatywnej narracji. Młodym trzeba pokazać, że Łódź to fantastyczne, wręcz magiczne miasto. Mimo wszystko to tam znajduje się słynna Filmówka. Są tam też ludzie, którzy coś w niej tworzą i pracują. "Łódź Kaliską", słynny pub, stworzono w czasach, kiedy już się wyprowadziłem do Białegostoku, a zrobili to ludzie mniej więcej w moim wieku (przynajmniej jeden ze wspólników, którego kiedyś poznałem, był).
Jedna z filmowych postaci, farbowany blondyn - fotograf o dość luźnych standardach moralnych - zbudował sobie "emigrację" w środku Łodzi. Jego anglojęzyczna modelka, będąc na imprezie w jego mieszkaniu, mówi "I am in Paris". Może pora przestać "szukać Pacanowa", ale przekształcać miejsce swojego zamieszkania w miejsce lepsze, ciekawsze, bardziej atrakcyjne.
Film polecam zwłaszcza moim Koleżankom i Kolegom po IV LO w Łodzi, którzy niedawno odrodzili Stowarzyszenie Absolwentów. Ja bym bardzo chciał, żeby nasze Stowarzyszenie nie było tylko towarzystwem wzajemnej adoracji coraz starszych byłych uczniów pewnej szkoły, ale aktywnym współuczestnikiem budowania pozytywnego wizerunku Łodzi, elementem jej "dobrej narracji".
Ciekawy artykuł, zwinnie napisany. Ale nie o tym chciałem napisać:P
OdpowiedzUsuńMoże powinno cieszyć to, że po tylu latach wciąż masz dobre zdanie o Łodzi i tęsknisz za naszym miastem... Że chcesz ratować Łodzi dobre imię... Tylko...czy przypadkiem nie jest za późno? Łodzianie mają kompleks Warszawy i (niestety) kompleks coraz bardziej uzasadniony. Niby trzecie miasto w Polsce, niby stare, z bogatą historią, ale poza Piotrkowską i Manufakturą tu naprawdę nic nie ma i nic się nie dzieje, a przynajmniej coraz mniej. Piszesz o świadomości ludzi, o tworzeniu dobrej narracji... Ale jak ktoś całe życie spędził na Wschodniej czy innej Abramowskiego a w alkoholizm zaczął wpadać w okolicach średniej podstawówki sam z siebie nie napisze happy endu. Mówisz o otoczeniu... O nieszczędzeniu tynku i farby... Ale to nie tylko to. Ci ludzie żyją w zapomnieniu, gdzieś na końcu łańcucha pokarmowego. Wielu nie wie, który jest rok czy kto jest Prezydentem RP. Koleżanka, która młodość spędziła na jednej z ulic trójkąta bermudzkiego opowiadała, że w jej okolicach prawie nikomu nie udawało się wyrwać stamtąd, że miejsce, w którym się urodzili i całe otoczenie predestynowało ich do bycia następcami swoich rodziców: Król Karol Winny, Królowa Wiesia Meciara, Księżniczka Kasia Zzarożna, Książę Piotrek Mafijny.
Napiszesz, że w Warszawie też wiele jest takich miejsc, takich rodzin. Tak, masz rację. Ale w porównaniu z Łodzią tam jest tego mniej i tego nie widać. Warszawa remontuje kamienice, w których szerzy się opisany wyżej przeze mnie model rodziny, stara się organizować akcje opieki socjalnej, prywatne fundacje zajmują się wyciąganiem dzieci z ulicy. W Łodzi po zmierzchu Wschodnią płynie krew zamiast wody, a w bramach na Piramowicza czekają uzbrojeni, rządni przygód młodzi nożownicy, którzy nawet nie wiedzą, że mogliby żyć inaczej.
Takie są właśnie realia Łodzi współczesnej. Wiele elementów ma na to wpływ, bo nie jest to tylko kwestia beznadziejnego zarządzania miastem. Ale, żeby zakończyć swój wpis nieco optymistycznie, przypominam sobie, że miałem wczoraj w centrum bardzo miłe spotkanie z przyjaciółmi, którzy studiują w Warszawie (jedna z tych osób to Łodzianka, dwoje to rodowici Warszawiacy, a jeszcze jedna jest chyba z Mazur). Kolega, członek rodziny mieszkającej w stolicy od 4 pokoleń, powiedział mi na przywitanie:
-Wiesz, ta Wasza Łódź nie jest tak zadupiasta jak mówią... Myślałem, że będzie gorzej.
Wychodzi więc na to, że rozpatrując asshole'owość Łodzi musimy najpierw powiedzieć jasno co jest ass a co hole.
Pozdrawiam,
Tad
Tadek, ja nie piszę o tym problemie ludzi wyrosłych w środowiskach, o których piszesz (choć z drugiej strony sam wychowywałem się do 12. roku życia w czynszowej kamienicy na Wysokiej i gwarantuję Ci, że kto chciał, ten się w szkole dowiedział, kto w kraju rządzi). Oczywiście tacy ludzie często nie są w stanie sami sobie pomóc, bo ich mentalność jest już tak ukształtowana, a nie inaczej. Ktoś musi ich powoli spróbować z tego wyciągnąć.
OdpowiedzUsuńProblem, o którym piszę to problem tych, którzy właśnie tworzą dyskursy/narracje i to takie, które są potem w stanie narzucić innym. Jeśli ludzie wykształcenie i artyści będą się skupiać na tym, że jest syf, to ci, o których piszesz nawet nie usłyszą o światełku w tunelu. Flirt artystów z marginesem społecznym ma bardzo długą historię i często przynosił ciekawe efekty (artystyczne oczywiście, bo niestety nie społeczne). Ja jestem wychowany na Marku Hłasce i Rafale Wojaczku, więc wykrzykiwanie, jak jest źle, nie jest niczym nowym. Hołdowanie jednak takiej ideologii do niczego nie prowadzi. Jedyną konsekwencją takiego myślenia może być taki koniec, jaki sobie zafundował Rafał Wojaczek - stworzył poetycką narrację beznadziejności, która mogła się skończyć tylko samobójstwem.
Ja tego nie chcę dla kolejnego pokolenia łodzian.
Dlatego, Tadziu, dołączaj do tego chóru, tylko myśl jak z koleżankami i kolegami stworzyć firmy, które wyrwą to miasto z marazmu. Jeśli są przeszkody, to je określ i na tym nie poprzestań, tylko dalej myśl, jak je wyeliminować bądź ominąć. Tylko o to mi chodzi! Żeby ci, na których inni mogą liczyć, nie zabrali dupy w troki, albo nie usiedli razem z tymi innymi na krawężniku i nie zaczęli pić z nimi bełta wprawiając się w błogi stan niemożności-zrobienia-czegokolwiek.
miało być "nie dołączaj do tego chóru" oczywiście...
OdpowiedzUsuń