poniedziałek, 29 grudnia 2008

Co poradzić dzieciom?

Nie umiem udzielać rad swoim dzieciom. Chciałbym, jak każdy normalny ojciec, żeby były zadowolone z życia, czyli żeby zdobyły dobry zawód, który pozwoli im zarabiać na takie życie, jakie sobie wymarzą. Sam jednak nigdy w ten sposób nie myślałem, a wręcz myślenie takie miałem za strasznie ograniczające. Kiedy byłem w VII klasie szkoły podstawowej znalazłem się na weselu najmłodszego z moich wujków. Podczas tej imprezy zaczepił mnie inny wujek, starszy (niech wystarczy, że był również wujkiem pana młodego), i zaczął mi klarować, jak najlepiej się w życiu kierować.

- Kiedy skończysz liceum – mówił – idź na studia prawnicze, albo na medycynę. To są dobre zawody, dobre pieniądze. A to, mój drogi, w życiu jest bardzo ważne. Musisz być kimś!

Ponieważ byłem grzecznym młodzieńcem, potakiwałem starszemu wujkowi (który, nota bene, faktycznie wykierował własne dzieci – mniej więcej w moim wieku – na lekarza-stomatologa i prawnika), ale w tym samym momencie przechodziły mi wzdłuż kręgosłupa ciarki grozy. Oczywiście trzynastoletni dzieciak nie może jeszcze wiedzieć, co go w życiu spotka i czym się będzie w przyszłości zajmował, ale może doskonale wiedzieć, czym się w życiu nie chce zajmować.
Podobnego nieprzyjemnego uczucia doznałem, kiedy zdałem egzamin wstępny do szkoły muzycznej mieszczącej się na skraju parku Źródliska. Nasz nauczyciel muzyki z podstawówki, pan Pabisiak, opowiadał nam o nauce w szkole muzycznej. Byłem wówczas (VI klasa) zafascynowany saksofonem. Pan Pabisiak wytłumaczył mi jednak, że nie ma klasy saksofonu. Saksofonistami zostają absolwenci albo klarnetu, albo fletu. Klarnetu dlatego, że instrument ten posiada taki sam ustnik ze stroikiem z delikatnego drewna (balsy?) i dlatego technika gry jest bardzo podobna, zaś fletu z powodu „pokrycia”, czyli układu dziurek i klapek, który jest w tym instrumencie identyczny jak w saksofonie. Wybrałem klarnet.

Kiedy dostałem rozkład zajęć i wyszło na to, że trzeba będzie udawać się przez ponury park do ponurego budynku (dziś znajduje się tam chyba Muzeum Filmu, jeśli nic się nie zmieniło) nie dwa razy w tygodniu, jak to sobie wyobrażałem, ale codziennie na co najmniej 4 godziny, powiedziałem rodzicom, że nie chcę. Nie napierali.

Mój najlepszy kolega z klasy poszedł jeszcze dalej, bo się zgłosił do dziennej szkoły muzycznej na Sosnową, którą skończył (klarnet właśnie), następnie poszedł do Wyższej Szkoły Muzycznej, którą też ukończył i pracuje do dziś pracuje w filharmonii. Nie sądzę, że stało się to zupełnie świadomie, ale Irek zdecydował o swoim losie w wieku 12 lat! Ja nie byłem gotowy.

***

Inny kolega, starszy ode mnie i później poznany, zawsze fascynował się Niemcami Zachodnimi i marzył o migracji do tego kraju. W połowie lat 80. jeździł na każde wakacje do Niemiec pracować fizycznie, w gospodarstwach rolnych i w fabrykach. Skończył filologię polską, a to znaczyło, jak to inny kolega kiedyś żartobliwie zauważył, że „właściwie nie ma zawodu, bo po polsku każdy w Polsce gadać umie”, a na Zachodzie popytu na polszczyznę raczej nigdy nie było. Po wyjazdach wakacyjnych, namówił żonę i razem z małym wówczas synkiem wyemigrował do Niemiec na stałe, gdzie najpierw był kierowcą autokarów wycieczkowych, a obecnie jest kierowcą autobusu miejskiego. Niemcy to specyficzny kraj, ponieważ stała praca na stanowisku robotniczym pozwala zarobić na wszelkie hobby, takie jak samochód terenowy, niewielka posiadłość letniskowa w Polsce, żeglarstwo, wakacje (2-3 raz w roku) za granicą. Przy tym ów kolega jest człowiekiem uzdolnionym technicznie (składa zarówno komputery jak i rowery), oczytanym i twórczym – pisze wiersze i teksty piosenek i bardzo towarzyskim, co sprawia, że ma krąg przyjaciół nie tylko polskiego pochodzenia, ale i Niemców, których „nawraca” na polskie sposoby spędzania wolnego czasu. Czy jest zadowolony z życia? Chyba tak, choć po kilku głębszych coś z niego wyłazi, np. nagle wyskoczy z tekstem typu: „No bo wiesz, ja jestem prosty robotnik” i wtedy nie wiadomo jak się zachować, bo nie wiadomo, o co mu chodzi. To znaczy wiadomo, ten status go gryzie, więc w taki sposób zaczyna kierować konwersacją, żeby jego rozmówca poczuł się albo gorszy, zawstydzony, albo co najmniej zaczął gwałtownie zaprzeczać. Efekt jest taki, że człowiek czuje się zażenowany i potem woli unikać z nim poważnych rozmów.

Ten przydługi wstęp jest tutaj dość istotny, ponieważ najważniejszym punktem jest filozofia życiowa mojego przyjaciela z Niemiec: „Nie wybrzydzaj! Jak jest robota i chcą ci za nią zapłacić, to ją bierz i nie wydziwiaj!”

W tamtych latach jeździli na Zachód nawet profesorowie uniwersytetów, żeby pracować fizycznie i dorobić sobie do nędznej komunistycznej pensyjki. Panowało przeświadczenie, że dyplom należy schować głęboko do kieszeni, a najlepiej zostawić w kraju i brać wszystko, co przynosi dochód (w przeliczeniu na złotówki wręcz majątek). Można się z tym zgodzić, bo jeśli się ma do wyboru zarobić nieźle, a nie zarobić nic (w przypadku czekania na okazję pracy w swoim zawodzie, co było prawie niemożliwe), dojrzałe i odpowiedzialne myślenie nakazywało zarabiać. Tak zresztą jest także dziś i to nie tylko na emigracji, ale i w Polsce.

Zastanówmy się jednak, czy to jest dobra rada dla własnych dzieci. Załóżmy, że ktoś ma jakieś marzenia, kształci się w tym kierunku, ale oczywiście rzeczywistość jest brutalna i trzeba brać to, co los podsuwa. W porządku – to jest oczywiste. Nie od dziś wiadomo, że po pedagogice nie ma i jeszcze długo nie będzie pracy, a mimo wszystko mnóstwo młodych ludzi wybiera ten kierunek. Niech nie mają potem pretensji do całego świata, że nie mogą znaleźć pracy. Byłoby to tak, jakby ktoś się wyćwiczył w fikaniu koziołków a potem miał pretensje do całego świata, że nikt im za owo fikanie nie chce zapłacić. Prawo rynku, podaż-popyt itd. Wszystko to jest zrozumiałe.

Ktoś jednak realizuje swoje marzenia! Komuś się udaje zajmować się przez całe życie tym, co sobie zaplanowali. Moja kuzynka Grażyna z Cieszyna już w liceum wiedziała, że chce być pielęgniarką na wydziale położniczym i tak się stało. Robi to do dziś, kocha swoją pracę i nigdy by jej nie zamieniła na żadną inną. Miała jednak takie szczęście, że kiedy ukończyła szkołę, z pracą dla pielęgniarek nie było problemu. Miała szczęście.

A inni? Bierzesz coś, co jest dostępne, z założeniem, że jest to praca tymczasowa, że to tylko na przeczekanie, aż się trafi okazja na pracę wymarzoną. Powoli coraz bardziej się wciągasz w tę „tymczasową” pracę. Wszyscy dookoła zaczynają się do tego przyzwyczajać, a co gorsza ty również zaczynasz odczuwać „ciepełko” tej posadki, którą posiadasz. W końcu masz co jeść. A jeśli w dodatku zarobek jest lepszy niż ten, na jaki mógłbyś liczyć w swoim wymarzonym zawodzie? Jeśli masz żonę i dzieci to zapomnij o tym, że kiedykolwiek wrócisz do realizacji swoich marzeń. Taka postawa jest kompletnie „nieodpowiedzialna”, wręcz „szczeniacka”. Nie na próżno się mówi, że mężczyźni to duże dzieci. (Tylko dlatego, że kobiety o wiele szybciej poddają się sytuacji). Co się robi, jeśli z wymarzonej pracy wychodzą nici? Najgorsze, co można zrobić, to zacząć biadolić i narzekać. To jest dopiero szczyt „niedojrzałości”. Należy zacisnąć zęby i z godnością przeżywać cichą rozpacz. A że potem nie wiadomo skąd jakieś zawały i inne cholerstwa, to już osobny temat.
Pamiętam pewien fragment z teatru telewizji z lat 70. Zupełnie nie pamiętam tytułu, ale ten jeden fragment utkwił mi w pamięci na dobre. Rozmawiają ze sobą dwie kobiety, matka i córka. Pochodzą z jakiejś arystokratycznej rodziny. Rozmowa dotyczy pewnego okresu w ich życiu, gdy przeżywały wielkie kłopoty finansowe. Matka z dumą podkreśla, że nawet w tamtym ciężkim okresie była na tyle twarda (ujęła to jakoś inaczej, ale sens był właśnie taki), że nie poszła do pracy, choć miała okazję. Zachowała pychę biorącą się z jej statusu. Oburzył mnie ten tekst wówczas i pewnie oburzyłby dzisiaj, bo jeżeli w ogóle można powiedzieć, że rewolucje zrobiły coś dobrego, to likwidacja klas próżniaczych (nie chwalę oczywiście „likwidacji” fizycznej) wyszła wszystkim na dobre. Jeśli jednak za punkt wyjścia weźmiemy nie kompletne nieróbstwo, ale pracę wymarzoną zamiast pierwszej lepszej, to sprawa nie jest taka jednoznaczna.

Często bywa tak, że wygrywają ci, którzy do swojego celu dążyli odrobinę dłużej, podczas, gdy ich rywale „dojrzeli” i wzięli pierwszą lepszą robotę, jaką im zaproponowano. Problem w tym, że nigdy nie wiadomo i jest niemożliwe do przewidzenia, czy nasza wytrwałość w ostateczności się opłaci. Byłoby bardzo wychowawcze, gdyby tak było, ale rzeczywistość rzadko to potwierdza. „Idol może być tylko jeden” to slogan komercyjnego programu telewizyjnego, ale w tym wypadku bardzo trafny. Wygrywa jeden, inni odchodzą w niebyt, żeby nie wiem, jak byli utalentowani. Nie chodzi mi tu wcale tylko o ten program. W biznesie rozrywkowym od lat występują te same twarze, a dostęp do rynku jest przez kogoś „reglamentowany”. Brakuje talentów? Na pewno nie. Brakuje chętnych do dzielenia się zyskami. Nie chcę się tu rozpisywać na temat dostępu do zawodów prawniczych, bo choć nie cierpię ministra sprawiedliwości z poprzedniej ekipy rządzącej, to w tym wypadku przyznaję mu rację.

Najgorszym grzechem PRLu było marnowanie potencjału ludzkiego. Wydawało mi się, że gospodarka rynkowa ten problem doskonale wyreguluje, ale okazało się, że w wielu przypadkach jest jeszcze gorzej. Grupy zawodowe stają się zamkniętymi klanami, do których trudno przeniknąć. Czy znaczy to, że należy w ogóle dać sobie spokój i przestać nawet marzyć o zawodzie swojego życia? Czy to mamy mówić swoim dzieciom? Na pewno nie.

***

Mój wujek Józek z Łodzi, który był biznesmenem („prywaciarzem”, jak się mówiło wtedy i wielu ludzi mówi jeszcze dziś) już za Gierka, mawiał: „Pieniądze szczęścia nie dają, ale spróbuj ich nie mieć, to byle szmata cię sponiewiera”. Święte słowa. Szczęścia się nie kupi za pieniądze, ale bez nich bardzo łatwo o nieszczęście. Czy jednak rzucać się na zajęcia przynoszące duże pieniądze, jeżeli każda komórka twojego ciała mówi ci, żebyś tego nie robił, bo to nie jest zajęcie dla ciebie? Myślę, że nie. Amwayowcy, firmy ubezpieczeniowe szukające agentów i inni mądrale od prania mózgu uczą, jak rzekomo skutecznie osiągnąć sukces finansowy. Każdy chyba pamięta czasy, kiedy ta fala przetoczyła się przez Polskę. Ja bym nawet nic nie miał przeciwko tym ludziom. Jeśli ktoś dzięki nim faktycznie odniósł sukces finansowy i stał się przez to szczęśliwym człowiekiem, to ja tylko gratuluję (spośród kilkudziesięciu osób, jakie znałem i które podjęły taką działalność, dwie faktycznie osiągnęły duży sukces finansowy, więc nie potępiam ich w czambuł). Problem w tym, że ja po prostu nie chciałem tego robić. Po prostu nie chciałem zrobić z domu magazynu produktów firmy, nie chciałem przekonywać ludzi do kupna czegoś, czego oni akurat kupić nie chcieli itd. Podobnie jak nigdy nie chciałbym hodować tulipanów w szklarni, choć to podobno też niezły zarobek.

Pewnych rzeczy nie da się nikomu narzucić. Milionerem nie zostałem. Czasami pewni ludzie zachowują się tak, że czuję się poniewierany (nie za często na szczęście). Nie zamieniłbym się jednak z nikim na życie. Po prostu z nikim. Tylko czy mam radzić swoim dzieciom, żeby robiły tak jak ja? Osobiście nikomu nie polecałbym własnej drogi zawodowo-zarobkowej. Przez wiele lat było to miotanie się między braniem pracy akurat dostępnej, a pracy przynoszącej większe profity, z pominięciem elementu własnej pozafinansowej satysfakcji. Późno, bo późno, ale powoli zaczynam robić to, co zawsze chciałem. Myślę, że to dobrze. Własnym dzieciom wolałbym jednak zaoszczędzić swoich błędów.

Nie mogę powiedzieć im, żeby czekali na to, co im życie przyniesie. Na pewno nie „nakażę” im studiować czegoś, co ich kompletnie nie interesuje. Widzę, że mój syn interesuje się historią (tak jak ja w jego wieku). Wiem od razu, że zawód historyka na pewno nie zapewnia wysokich dochodów. Interesuje się też geografią, więc próbuję go nakierować na nowe dziedziny wiedzy z nią związane, np. system informacji geograficznej (GIS).

Problem polega między innymi na tym, że dzieciaki w szkołach średnich bardzo mało się orientują w kierunkach, jakie mogliby studiować. Nie wiem, czy ktoś prowadzi zajęcia informujące licealistów o uczelniach i możliwościach przez nich oferowanych. Obawiam się, że jeśli nawet są, to nie spełniają swojej roli. Nie jest to zresztą problem nowy. Ja też w ostatniej klasie liceum nie miałem pełnej orientacji na temat możliwości studiowania. Do tego dochodził też pewien strach przed nieznanym, więc poszedłem na historię, bo ten przedmiot był w szkole i byłem w nim dobry. Niewykluczone, że gdybym miał swoją obecną wiedzę na temat kierunków studiów, zamiast historii wybrałbym był socjologię. Nie ma jednak co gdybać. Teraz trzeba pomóc młodym i nie wolno pomylić pomocy z narzucaniem własnych pomysłów.

1 komentarz:

  1. Im dłużej żyję, tym łatwiej mi podpisać się pod radą: Zostań lekarzem, albo prawnikiem. Jeszcze -ewentualnie: zostan swoim szefem we własnej firmie.
    Kiedyś pewnie takie rady przekaze swojemu dziecku. Na razie jeszcze mam czas do przemyslen. Moj 7-letni syn niedawno jeszcze chciał byc papieżem, a teraz chce byc prezydentem USA. Nie śmieje się z tego. I tak wiem, ze w przyszlosci zostanie lekarzem, albo prawnikiem :-)
    w.

    OdpowiedzUsuń