Nie przepadam za Bronisławem Wildsteinem, ponieważ żadną miarą do „miłych” facetów nie należy. Kiedy pojawia się w telewizji, albo kiedy coś napisze w „Rzeczypospolitej”, jego wypowiedź jest zawsze kąśliwa i wypowiedziana tonem człowieka, który ma wieczne o coś pretensje. Nie lubimy takich ludzi, prawda? Nie pamiętam już, ile miałem lat, kiedy, możliwe że pod wpływem jakiegoś artykułu, którego ani autora ani tytułu nie zdołam sobie przypomnieć, wyrobiłem w sobie pewien mechanizm, który każe mi spokojnie rozważyć, co ktoś mówi, zanim go odsądzę od czci i wiary. Każdy człowiek na jedne sprawy ma mądre poglądy, podczas gdy w innych jego podejście dalekie jest od rozsądku. Dlatego każdą wypowiedź danego człowieka staram się rozpatrywać z osobna i do niej się ustosunkowywać.
Otóż Bronisław Wildstein ostatnio wypowiedział się bardzo rozsądnie dwa razy, a raz już niekoniecznie. (Co to znaczy rozsądnie? Oczywiście tak, jakbym to zrobił ja sam, bo skoro człowiek jest miarą wszechrzeczy, to dlaczego ja nie miałbym być tym człowiekiem? ;) )
Pierwsza z wypowiedzi, jaka utkwiła mi w pamięci, padła na antenie TVNu w programie „Teraz my” duetu Morozowski-Sekielski, gdzie Wildstein ściął się z Kazimierą Szczuką, człowiekiem równie inteligentnym i równie kontrowersyjnym. Dyskusja toczyła się na temat islamu i zagrożeń z nim związanych. Bronisław Wildstein przytaczał po prostu fakty, które widać tzw. gołym okiem, wypowiadał się jak na siebie w sposób spokojny, za to Kazimiera Szczuka wykazywała się wyraźną nerwowością. Jako ateistka, człowiek lewicy i feministka, zarzuciła Wildsteinowi używanie „języka nienawiści”, bo rzekomo przez takie wypowiedzi (na temat terrorystów islamskich) spokojni muzułmanie w krajach zachodnich nie mogą sobie spokojnie życia ułożyć. Następnie sama przyznała, że jest za państwem laickim, a w związku z tym wszystkie religie powinny się trzymać z dala od wpływu na rzeczywistość społeczną. Nie trafiały do niej argumenty, że islam jako religia to przede wszystkim prawo i normy współżycia społecznego. Dla głęboko religijnego muzułmanina nie ma czegoś takiego, jak prywatne wyznawanie swojej religii. Nie w tym problem zresztą, bo faktycznie jest wielu muzułmanów, którzy żyją w zgodzie z prawem kraju zamieszkania. Tego Wildstein nie negował, ale powtarzał „oczywistą oczywistość”, że obecni terroryści zabijają niewinnych ludzi w imię Allaha. Kazimiera Szczuka kontynuując swój wywód na temat laickości państwa nie omieszkała skrytykować katolicyzmu, wypraw krzyżowych i inkwizycji. Na pytanie o dzisiejsze przykłady chrześcijańskiego terroryzmu podała fanatyków protestanckich podkładających bomby pod kliniki aborcyjne w Stanach Zjednoczonych. Wszystko to prawda, ale przecież skala tych zjawisk jest zupełnie nieproporcjonalna.
Różnica między islamem a chrześcijaństwem polega m.in. na tym, że o ile chrześcijanie mordowali w imię religii, to wziąwszy ich święte księgi (Ewangelie, Dzieje Apostolskie czy Listy) można im dość łatwo udowodnić, że postępowali niezgodnie ze swoją religią, podczas gdy z islamem jest odwrotnie. Kiedy muzułmańscy władcy Hiszpanii wykazywali się zbytnią tolerancją wobec chrześcijan i Żydów, znajdowali się jacyś berberyjscy fanatycy, którzy ich atakowali, a jako legitymację owych ataków mieli cytaty z Koranu, który każe z innowiercami obchodzić się niezbyt przyjaźnie. Zastrzegam jednak, że z tego nie musi nic wynikać. Stary Testament jest zbiorem ksiąg z okrutnymi prawami, nakazującymi bezwarunkowy szowinizm i np. mordowanie jeńców wojennych co do jednego (herem), ale przecież nikt dzisiaj nie będzie na tej podstawie twierdził, że Żydzi to naród okrutnych szowinistów. Owszem, wielu Izraelczyków jest, a niektórzy traktują Torę dosłownie, ale mało kto z ich przeciwników powołuje się na Stary Testament jako dowód na ich okrucieństwo. (Nie piszę tu o antysemitach, bo nie utożsamiam krytyki polityki Izraela z antysemityzmem).
Muzułmanie nie muszą więc dosłownie traktować każdej litery Koranu i mogą stać się członkami społeczeństw Zachodu (tak jak polscy Tatarzy, do których nikt nic nie ma). Problem w tym, że terroryści powołują się na swoją religię, a szerokie masy muzułmanów z nimi sympatyzują. To są fakty. To jeszcze nie jest „język nienawiści”.
Kazimiera Szczuka potem sama przyznała, że jako feministka ma pewien problem, bo przecież nie można zaprzeczyć, że takie zjawiska, jak „honorowe morderstwa” zdarzają się nie tylko na Bliskim Wschodzie, ale wśród społeczności muzułmańskich w Wielkiej Brytanii, czy nawet w Niemczech. To jest jednak cały problem z tzw. współczesną lewicą. Jej poglądy to bezładna mieszanina haseł ze sobą sprzecznych, a przy tym nie wiadomo komu służących. No, może gejom, w obronie których ostro krytykuje katolików, ale jak to pogodzić z obroną muzułmanów, którzy są bardzo dalecy od tolerancji wobec homoseksualistów.
W pewnym momencie dyskusja Wildstein-Szczuka była żenująca, ponieważ nie wytrzymywali nerwowo (i tu niestety Kazimiera Szczuka wykazała się mniejszą odpornością) i zarzucali sobie nieuczciwe zabiegi retoryczne. W mojej ocenie Bronisław Wildstein wypadł zdecydowanie lepiej, ponieważ mówił prosto rzeczy proste, natomiast jego przeciwniczka tym razem plątała się w sofistyczne zawiłości, co sprawiało, że trudno było zrozumieć, o co jej tak naprawdę chodzi. W swoim zacietrzewieniu ewidentnie minęła się z prawdą, mówiąc, że dzieci czeczeńskich uchodźców w Polsce nie chodzą do żadnej szkoły. Otóż młodzi Czeczeni chodzą do polskich szkół, a wiem to z pierwszej ręki, ponieważ moja żona uczy w takiej szkole. (O problemach z dziećmi czeczeńskimi wypowiem się w najbliższej przyszłości.)
W „Rzeczypospolitej” z kolei przeczytałem tekst Bronisława Wildsteina na temat tzw. obciachu jako miary postępowania. Bardzo słusznie wykazał, że kiedyś ludzie kierowali się wstydem, ale wstyd był zjawiskiem uzasadnionym nagannym postępowaniem. Obciach jest zjawiskiem arbitralnym. Najczęściej, o tym, co jest obciachem, a co nim nie jest, decydują wpływowe jednostki, które w ten sposób manipulują ludźmi. Ze strachu przed obciachem ludzie nawet wstydzą się zdawać pewnych pytań (artykuł był reakcją na prześmiewczy felieton Wróbla z „Dziennika” na temat wprowadzenia euro w Polsce) – np. dlaczego euro jest lepsze dla nas od złotówki? Ja nie mówię, że nie jest, ale ja bym faktycznie chciał, żeby mnie ktoś do tego przekonywał przy pomocy argumentów. Tymczasem słusznie zauważa Wildstein, że zamiast kogoś przekonywać, wystarczy zaszantażować obciachem i już. Jest to zjawisko niebezpieczne tym bardziej, że społeczeństwo do coraz mądrzejszych się nie zalicza (to już moja uwaga). Byle cwaniaczek potrafi zwieść tysiące ludzi, którzy chcą być „cool” i do obciachowców zaliczać się za żadną cenę nie chcą.
Ostatnio jednak na stronie internetowej „Rzeczypospolitej” trafiłem na wypowiedź Bronisława Wildsteina zarejestrowaną w formacie video, z którą zgadzam się już tylko do pewnego stopnia. Otóż dziennikarz przestrzega przed „pełzającą cenzurą” w postaci nie dopuszczania pewnych ludzi do głosu przez pewne instytucje naukowe, a konkretnie przez Uniwersytet Wrocławski. Uczelnia owa odmówiła udostępnienia swoich pomieszczeń dla takich prelegentów jak ksiądz Isakowicz-Zalewski, redaktor Semka, czy profesor Nowak z Radia Maryja. Uniwersytety to wszak miejsca, które powinny być otwarte na wszelką dyskusję. Nie powinny się bać poglądów innych od tych reprezentowanych przez własnych przedstawicieli. Już miałem się zgodzić z Bronisławem Wildsteinem, bo nic mnie tak nie denerwuje jak współczesna odmiana cenzury w postaci poprawności politycznej lansowanej przy pomocy szantażu obciachem, ale znowu odezwała się we mnie przekora, która kazała mi rozpatrzeć sposób rozumowania drugiej strony.
Faktycznie dziwię się, że nie przyjęto księdza Isakowicza-Zalewskiego. Człowieka tego szanuję za jasne i bezkompromisowe podejście do prawdy. Jego stosunki z hierarchami są obecnie napięte, ponieważ w imię swojej bezkompromisowości naraża na szwank wizerunek Kościoła jako całości (tzn. tak sobie wyobrażam rozumowanie owych hierarchów), a swoją krytyczną wobec nich postawą nie stanowi najlepszego przykładu „synowskiego posłuszeństwa”, ale to jest wewnętrzny problem kleru. Ja bym tam chętnie posłuchał tego, co ma do powiedzenia. To, co mówi o ukraińskich mordach na Wołyniu, to przecież prawda i chyba są jakieś publikacje historyków na ten temat. Fakt, że chcemy się bardzo przyjaźnić z Ukrainą, a oni się jakoś tak nie kwapią do oficjalnych przeprosin za Wołyń, to znowu zupełnie inne zagadnienie. Zresztą na temat wszelkich publicznych przeprosin mam swoje zdanie, które w swoim czasie wyrażę, a będzie to okazja do pokazania, że zasadniczo moja postawa jest odmienna od tej reprezentowanej przez Bronisława Wildsteina.
Wracają do tematu, ksiądz Isakowicz-Zalewski, mimo „kontrowersyjności” swojej postawy, nie powinien być z góry odrzucany jako partner do dyskusji. Nie przepadam za redaktorem Semką, tak samo jak za redaktorem Pospieszalskim, ponieważ założenia ich rozumowania są odmienne od moich. Niemniej również nie odmówiłbym im prawa do głosu, bo choć się z nimi nie zgadzam, to jednak wolność wypowiedzi cenię wysoko (no może życia bym nie oddał, za to żeby mój przeciwnik mógł głosić swoje poglądy, jak to deklarował Woleter; zresztą on chyba też by nie oddał, tylko lubił efektowne sentencje).
Co do profesora Nowaka jednak nie zgodziłbym się zupełnie. Jakkolwiek wolność słowa to piękna sprawa, ale jest też wolność nie słuchania czegoś, czego się słuchać nie chce. Tutaj też tkwi problem. Uniwersytet Wrocławski ma prawo zaprosić albo nie zaprosić kogo mu się podoba i to po prostu trzeba uszanować. Są natomiast ludzie, którym nie tylko nie udziela się głosu, ale nawet nie podaje ręki. Nie pomaga się ludziom o bardzo podejrzanej przeszłości głosić otwartym tekstem nienawiści do innych ludzi. Nie zaprasza się do poważnych instytucji nazistów ani członków Ku-Klux-Klanu. Nie zaprasza się do miejsc, gdzie uprawia się naukę szarlatanów i czarnoksiężników. Można się zastanowić, czy jest to ograniczenie wolności wypowiedzi. Myślę, że Bronisław Wildstein powinien zadać sobie pytanie, dlaczego takich ludzi nie pokazuje się w mass mediach, bo to tam działała (i nadal działa!) cenzura. Uniwersytet natomiast, jako instytucja autonomiczna, ma prawo pewne osoby przyjąć lub ich nie przyjąć. Czy w kościołach katolickich mogą wygłaszać swoje poglądy świadkowie Jehowy? Czy luteranie głoszą kazania w cerkwiach prawosławnych? Czy zwolennicy nieograniczonej wolności seksualnej nauczają w meczetach?
Cenzura jest rzeczą złą, bo jest oznaką chamskiego narzucania pewnego zestawu poglądów z góry eliminując przeciwne, nie dając szansy tym ostatnim na dotarcie do opinii publicznej. Równocześnie istnieje wolność wyboru. Oczywiście nie dopuszczenie kogoś do głosu to ograniczenie wolności wyboru publiczności, która nie otrzyma szansy dowiedzenia się o alternatywie. Z drugiej strony jednak, pewne instytucje same działają w granicach własnych założeń i zapraszanie tam kogoś z zupełnie „innej bajki” naraziłoby na szwank szacunek wobec tożsamości tej instytucji. Dlatego uniwersytet, z założenia otwarty na wielość poglądów, miał prawo odmówić gościny profesorowi Nowakowi. Nie rozumiem natomiast postawy jego władz wobec księdza Isakowicza-Zaleskiego i redaktora Semki. Przecież zawsze można było postarać się ich przekonać, że się mylą (bez nadziei na powodzenie), bo mimo wszystko są to ludzie, z którymi można dyskutować.
Bronisław Wildstein to człowiek, który potrafi działać na nerwy, ale jest partnerem do poważnej rozmowy. Można się z nim kompletnie nie zgadzać, ale nie można lekceważyć. Co więcej, do rozmowy z nim należy się bardzo dobrze przygotować. W przeciwnym razie pozostają intelektualnie wątpliwe zabiegi odwoływania się do „obciachowości poglądów”, albo pustosłowia, które we wspomnianym na wstępie programie telewizyjnym zaprezentowała Kazimiera Szczuka, skądinąd wysokiej klasy intelektualistka, którą warto zapraszać i z którą warto dyskutować.
sobota, 28 lutego 2009
piątek, 27 lutego 2009
Ta rura rura!
Niestety przytrafiła mi się dłuższa przerwa w pisaniu, ponieważ musiałem się wdrożyć w tryb pracy w nowym semestrze. Już wczoraj miałem jednak zamiar nadrobić zaległości, kiedy się okazało, że z mojej własnej winy (nie żony, ani dzieci, tylko mojej osobistej, co jest tym bardziej irytujące) zapchała nam się rura odpływowa ze zlewu. Do drugiej w nocy próbowaliśmy swoich sił w hydraulice za pomocą pięciometrowej sprężyny, ale skutek był mizerny. Dzisiaj poddaliśmy się i wezwaliśmy fachowca. Przyszedł ze sprężyną dziesięciometrową i zrobił z rurą porządek, ostrzegając nas przy tym przed używaniem „Kreta” do udrażniania rur. Tę radę sprzedaję więc wszystkim czytelnikom tego bloga za darmo i z radosnym sercem człowieka, który może już zmyć naczynia (ale chyba już tego nie będę robił, bo przez to się właśnie owa rura zapchała ;) ) Otóż „Kret”, jeśli nie spłuczemy go gorącą wodą (spłukiwaliśmy, a jakże, ale możliwe, że zanim do niego doszła, było już za późno) krystalizuje się i sam stanowi zator w rurze. O wiele lepiej, jak powiedział pan hydraulik, jest nasypać kilo soli i też spłukać gorącą wodą. To tyle o rurze i hydraulice, o której wiem jeszcze mniej niż o ekonomii, choć sprężyną kręcić już umiem.
czwartek, 19 lutego 2009
O tolerancji w sprawach mało istotnych
Słowo tolerancja jest dziś tak wyświechtane, że obawiam się, że wielu, młodych i starych, dostaje wysypki na sam jego dźwięk. Niestety jak dotąd nie wymyślono żadnego innego wyrażenia, które mogłoby z powodzeniem zastąpić tolerancję. Słowo to jest między innymi dlatego tak znienawidzone, a przynajmniej wzgardzone, ponieważ pojęciu temu przypisuje się wiele zła. Tolerancja dla złych zachowań młodzieży rozzuchwala ją i prowadzi do czynów przestępczych. Tolerancja wobec ekstremistów religijnych prowadzi do bezkarnych akcji terrorystycznych. Tolerancja wobec patologii społecznych skutkuje w cierpieniu zarówno samych przedstawicieli owych patologii jak i ich małżonków, a przede wszystkim dzieci. Tolerancja i pobłażliwość wobec cwaniactwa przynosi rezultat w postaci korupcji na wszystkich szczeblach administracji państwowej, organizacji społecznych i prywatnych przedsiębiorstw. Często mamy więc tolerancji dosyć. Nie znaczy to jednak, że możemy ją sobie lekką ręką wysłać do lamusa i zapomnieć o niej, a w życiu wprowadzić twarde zasady, od których żadnych odstępstw być nie może. Gdyby tak się stało, zamienilibyśmy nasze życie w zuniformizowane piekło.
Ci, którzy otwarcie krytykują tolerancję jako zasadę, nie wydają się zbyt rozsądni, natomiast ci, którzy szermują hasłem tolerancja, często okazują się pożytecznymi idiotami nieświadomie służąc siłom, które z tolerancją mają niewiele wspólnego. I tak źle i tak niedobrze. Najgorszy jest jednak brak tolerancji w sprawach, powiedzmy sobie szczerze, mało istotnych. Najśmieszniejsze przy tym jest to, że ten brak tolerancji w sprawach mało istotnych jest głoszony przez znanych tolerancji głosicieli. Mam na myśli kwestie estetyczne, gdzie podobno obowiązuje zasada, że „o gustach się nie dyskutuje”. Okazuje się, że i owszem, „dyskutuje się” to mało powiedziane. Przy pomocy krytyki czyjegoś gustu jesteśmy w stanie człowieka kompletnie zniszczyć ponieważ wchodzimy w delikatną sferę czegoś, co człowiek ów uważa za istotę swojego jestestwa. Krytykując czyjś gust, lub czyjś styl życia (który nam absolutnie w żaden sposób nie zagraża), okazujemy się bezdusznymi okrutnikami, dla których czyjeś uczucia nic nie znaczą. A przy tym krzyczymy o tolerancji najgłośniej, bo przecież równi z nas goście i tolerancja to nasze drugie imię.
Swego czasu (chyba jeszcze w latach 90. ubiegłego stulecia) Mariusz Szczygieł (ten od pierwszego w Polsce pokomunistycznej talk-show) publikował na łamach „Gazety Wyborczej” serię artykułów na temat „obciachowych” obyczajów Polaków. W pamięci utkwiła mi druzgocąca krytyka obyczaju zdejmowania butów po wejściu do cudzego mieszkania. „Nigdzie na świecie się tego nie robi!” pouczał Mariusz Szczygieł wykazując, skądinąd słusznie, że głupawo się wygląda w garniturze i bamboszach lub rannych pantoflach. Sam nie lubię siedzieć u kogoś na imieninach w garniturze i w kapciach, jakie gospodarze mi podali, ale trudno, nie będę z nimi prowadził wojny. Jeśli ktoś przychodzi do mnie i zdejmuje w przedpokoju buty, nie protestuję, bo nie lubię mieć błota w całym mieszkaniu. Gdyby ktoś jednak chciał w eleganckim stroju zachować buty, w których przyszedł z ulicy, nie miałbym nic przeciwko. Generalnie drażniła mnie jednak podstawa, na jakiej pan Mariusz krytykował Polaków – mianowicie, że gdzie indziej na świecie tego się nie praktykuje. Otóż praktykuje się. Nie mówię tu oczywiście o krajach muzułmańskich, czy o Japonii, gdzie zawsze należy zdjąć buty wchodząc do czyjegoś domu, ale o całkowicie „naszej” (czyli zachodniej) Kanadzie.
Drugą rzekomą „wadą” Polaków miało być noszenie sandałów na skarpetki. „Wiocha totalna”, wynikało z tekstu pana Szczygła, oprócz nas, nikt na całym świecie nie wkłada sandałów na skarpetki, bo to jest zaprzeczenie samej idei sandałów, które wszak mają zapewnić naszym stopom przewiewność. Drugą „obciachową” nacją noszącą skarpetki pod sandałami mieli być Rosjanie, a przecież powszechnie wiadomo, że Rosjanie w żadnym wypadku nie mogą służyć za przykład elegancji, więc żadnym modelem do naśladowania nie są. Tymczasem niejednokrotnie widziałem Niemców, Amerykanów tudzież Skandynawów w skarpetkach i sandałach, a przy tym żaden/żadna z nich nie wykazywała cienia zażenowania tym „obciachowym” zestawem. Oczywiście, Niemcy czy Amerykanie, podobnie jak Rosjanie, nie są mistrzami wyszukanej elegancji, ale nie są też jakimiś barbarzyńcami. Noszą co chcą, w czym jest im wygodnie, co jest czyste i nikomu nie przeszkadza. Nie o to zresztą chodzi. Nawet gdybyśmy byli jedynym narodem na świecie noszącym sandały na skarpetkach, nie powinien to być żaden problem, ani tym bardziej powód do wstydu. Co więcej, nie powinien to być powód do krytykowania ani szydzenia z kogokolwiek. Nie jest to żaden wielki problem.
Kolejny artykuł Mariusz Szczygieł poświęcił piciu kawy „parzonej” ze szklanki. Całkowicie się z nim zgadzam co do tego, że taka kawa jest okropna w smaku (najpierw trzeba albo poczekać aż fusy opadną, a wtedy kawa robi się już zimna, albo należy dyskretnie zjeść fusy, a potem dopiero popić je naparem), natomiast tradycyjna szklanka parzy dłoń, która ją chwyta. Kiedy mam okazję użyć kubka (byle nie metalowego) lub filiżanki, to oczywiście to robię. Problem w tym jednak, że znowu nie to było dla Mariusza Szczygła aż tak istotne. Najważniejsze było to, że inne nacje tak kawy nie serwują ani nie piją. I co z tego? – pytam. To, że sam nie lubię takiej kawy, nie znaczy, że muszę odsądzać od czci i wiary tych, którzy w niej gustują. A niech sobie parzą palce i wargi, niech gryzą fusy od kawy, skoro to lubią. Nie przeszkadza mi to wcale! Ci ludzie, wychowani w „elegancji” PRLu już tacy są i nie jest to najważniejsza z wad tego pokolenia.
Często na forum Onetu (wiem, wiem, to przegląd wszystkich możliwych form paranoi) powraca temat polskich wąsów (sic!). Przy byle okazji, jakiś „esteta” zaczyna jazdę na temat „obciachowych” wąsisk, jakie noszą tylko „polskie buraki”. Według nich, wszędzie gdzie indziej na świecie, eleganccy mężczyźni gładko się golą, a po wąsach można poznać Polaka lub ... Turka. Porównania do Turka żaden przedstawiciel „państwa bez stosów” nie ścierpi, więc albo goli wąsy, albo udaje głupiego i dalej oddaje się swojemu brakowi gustu. Niektórzy nawet bezczelnie są ze swoich wąsów dumni. Natomiast „esteci” nie dostrzegają wąsaczy amerykańskich, brytyjskich czy francuskich. A nawet gdyby ich faktycznie nie było, wąsy nie są czymś złym. Gust jest nie tylko względny, ale i zmienny w czasie. W XIX w. praktycznie wszyscy mężczyźni nosili wąsy. Teraz nie ma na nie mody, ale u nas w pewnych środowiskach jest i co z tego?
Brak tolerancji w kwestiach estetycznych przybiera kuriozalne formy. Tomasz Jacyków, który sam wydaje się uosobieniem kiczu w swoim sposobie ubierania się, bezlitośnie krytykuje to, co noszą Polki i Polacy. Nie tylko wyraża pogardę wobec ubrań naszych rodaków, ale nawet co do ich budowy fizycznej, czego nikt raczej sobie nie wybiera (no może oprócz tuszy, której można teoretycznie zapobiec). Nie podobają mu się Polki, bo są niskie, przysadziste, i mają obfite kształty. Woli kobiety wysokie, smukłe i o możliwie zatartych cechach płciowych. Można to położyć na karb jego orientacji seksualnej, tej samej, którą reprezentuje wielu innych dyktatorów mody. Ideał piękna wg nich to taki, który najbardziej jest zbliżony do budowy nastoletniego efeba. Oczywiście mają do tego prawo, ale dlaczego wszystko inne od razu klasyfikują jako gorsze? Skąd taka okrutna pogarda wobec kobiecego biustu? O, tutaj nie znajdują w sobie dość tolerancji, której bez przerwy sami się domagają.
O gustach muzycznych nie ma nawet co pisać, bo nastolatki są gotowe pozabijać wszystkich swoich rówieśników, którzy słuchają innego rodzaju muzyki. Przy tym nie ma drugiej takiej grupy społecznej, która by się uważała za bardziej tolerancyjną. Będąc nastolatkiem jest się „personifikacją tolerancji”! Co za ironia!
Tymczasem „dyktatorzy” gustów muzycznych lansują to, co im się podoba, nadając swoim tekstom pozory doskonałej obiektywności. Kuba Wojewódzki chciałby zmieść z powierzchni ziemi wszelkie grupy i indywidualnych muzyków, którzy reprezentują „starą szkołę” i lansuje to, co sam uważa za warte słuchania. Pamiętamy jak w „Idolu” nie zostawiał suchej nitki na kandydatach, którzy mieli talent, ale śpiewali nie tak, jak jemu się podobało. Ja doskonale rozumiem, że w sztuce nie ma demokracji. Nie ma w niej miejsca na tolerancję wobec czegoś podłego jakościowo, ale o jakości można rozmawiać tylko w kategoriach techniki wokalnej i instrumentalnej, natomiast sama muzyka jako taka to tylko i wyłącznie kwestia gustu.
Sam lubię wiele gatunków muzyki od muzyki klasycznej, poprzez jazz, blues, flamenco po polską muzykę ludową. Nie lubię disco polo, ale nikomu nie powiem, że skoro słucha tego gatunku, to jest ode mnie gorszy. Nie okażę mu pogardy z tego powodu. Ja słucham tego, a ty czegoś innego i nic się z tego powodu nie dzieje. Nie ma po prostu problemu.
Skąd się bierze ta nieprzejednana nietolerancja czołowych szermierzy tolerancji? Prawdopodobnie z tego, że problemy (których de facto nie ma lub nie powinno być) należy stwarzać, żeby było o czym pisać i „istnieć” publicznie.
Ci, którzy otwarcie krytykują tolerancję jako zasadę, nie wydają się zbyt rozsądni, natomiast ci, którzy szermują hasłem tolerancja, często okazują się pożytecznymi idiotami nieświadomie służąc siłom, które z tolerancją mają niewiele wspólnego. I tak źle i tak niedobrze. Najgorszy jest jednak brak tolerancji w sprawach, powiedzmy sobie szczerze, mało istotnych. Najśmieszniejsze przy tym jest to, że ten brak tolerancji w sprawach mało istotnych jest głoszony przez znanych tolerancji głosicieli. Mam na myśli kwestie estetyczne, gdzie podobno obowiązuje zasada, że „o gustach się nie dyskutuje”. Okazuje się, że i owszem, „dyskutuje się” to mało powiedziane. Przy pomocy krytyki czyjegoś gustu jesteśmy w stanie człowieka kompletnie zniszczyć ponieważ wchodzimy w delikatną sferę czegoś, co człowiek ów uważa za istotę swojego jestestwa. Krytykując czyjś gust, lub czyjś styl życia (który nam absolutnie w żaden sposób nie zagraża), okazujemy się bezdusznymi okrutnikami, dla których czyjeś uczucia nic nie znaczą. A przy tym krzyczymy o tolerancji najgłośniej, bo przecież równi z nas goście i tolerancja to nasze drugie imię.
Swego czasu (chyba jeszcze w latach 90. ubiegłego stulecia) Mariusz Szczygieł (ten od pierwszego w Polsce pokomunistycznej talk-show) publikował na łamach „Gazety Wyborczej” serię artykułów na temat „obciachowych” obyczajów Polaków. W pamięci utkwiła mi druzgocąca krytyka obyczaju zdejmowania butów po wejściu do cudzego mieszkania. „Nigdzie na świecie się tego nie robi!” pouczał Mariusz Szczygieł wykazując, skądinąd słusznie, że głupawo się wygląda w garniturze i bamboszach lub rannych pantoflach. Sam nie lubię siedzieć u kogoś na imieninach w garniturze i w kapciach, jakie gospodarze mi podali, ale trudno, nie będę z nimi prowadził wojny. Jeśli ktoś przychodzi do mnie i zdejmuje w przedpokoju buty, nie protestuję, bo nie lubię mieć błota w całym mieszkaniu. Gdyby ktoś jednak chciał w eleganckim stroju zachować buty, w których przyszedł z ulicy, nie miałbym nic przeciwko. Generalnie drażniła mnie jednak podstawa, na jakiej pan Mariusz krytykował Polaków – mianowicie, że gdzie indziej na świecie tego się nie praktykuje. Otóż praktykuje się. Nie mówię tu oczywiście o krajach muzułmańskich, czy o Japonii, gdzie zawsze należy zdjąć buty wchodząc do czyjegoś domu, ale o całkowicie „naszej” (czyli zachodniej) Kanadzie.
Drugą rzekomą „wadą” Polaków miało być noszenie sandałów na skarpetki. „Wiocha totalna”, wynikało z tekstu pana Szczygła, oprócz nas, nikt na całym świecie nie wkłada sandałów na skarpetki, bo to jest zaprzeczenie samej idei sandałów, które wszak mają zapewnić naszym stopom przewiewność. Drugą „obciachową” nacją noszącą skarpetki pod sandałami mieli być Rosjanie, a przecież powszechnie wiadomo, że Rosjanie w żadnym wypadku nie mogą służyć za przykład elegancji, więc żadnym modelem do naśladowania nie są. Tymczasem niejednokrotnie widziałem Niemców, Amerykanów tudzież Skandynawów w skarpetkach i sandałach, a przy tym żaden/żadna z nich nie wykazywała cienia zażenowania tym „obciachowym” zestawem. Oczywiście, Niemcy czy Amerykanie, podobnie jak Rosjanie, nie są mistrzami wyszukanej elegancji, ale nie są też jakimiś barbarzyńcami. Noszą co chcą, w czym jest im wygodnie, co jest czyste i nikomu nie przeszkadza. Nie o to zresztą chodzi. Nawet gdybyśmy byli jedynym narodem na świecie noszącym sandały na skarpetkach, nie powinien to być żaden problem, ani tym bardziej powód do wstydu. Co więcej, nie powinien to być powód do krytykowania ani szydzenia z kogokolwiek. Nie jest to żaden wielki problem.
Kolejny artykuł Mariusz Szczygieł poświęcił piciu kawy „parzonej” ze szklanki. Całkowicie się z nim zgadzam co do tego, że taka kawa jest okropna w smaku (najpierw trzeba albo poczekać aż fusy opadną, a wtedy kawa robi się już zimna, albo należy dyskretnie zjeść fusy, a potem dopiero popić je naparem), natomiast tradycyjna szklanka parzy dłoń, która ją chwyta. Kiedy mam okazję użyć kubka (byle nie metalowego) lub filiżanki, to oczywiście to robię. Problem w tym jednak, że znowu nie to było dla Mariusza Szczygła aż tak istotne. Najważniejsze było to, że inne nacje tak kawy nie serwują ani nie piją. I co z tego? – pytam. To, że sam nie lubię takiej kawy, nie znaczy, że muszę odsądzać od czci i wiary tych, którzy w niej gustują. A niech sobie parzą palce i wargi, niech gryzą fusy od kawy, skoro to lubią. Nie przeszkadza mi to wcale! Ci ludzie, wychowani w „elegancji” PRLu już tacy są i nie jest to najważniejsza z wad tego pokolenia.
Często na forum Onetu (wiem, wiem, to przegląd wszystkich możliwych form paranoi) powraca temat polskich wąsów (sic!). Przy byle okazji, jakiś „esteta” zaczyna jazdę na temat „obciachowych” wąsisk, jakie noszą tylko „polskie buraki”. Według nich, wszędzie gdzie indziej na świecie, eleganccy mężczyźni gładko się golą, a po wąsach można poznać Polaka lub ... Turka. Porównania do Turka żaden przedstawiciel „państwa bez stosów” nie ścierpi, więc albo goli wąsy, albo udaje głupiego i dalej oddaje się swojemu brakowi gustu. Niektórzy nawet bezczelnie są ze swoich wąsów dumni. Natomiast „esteci” nie dostrzegają wąsaczy amerykańskich, brytyjskich czy francuskich. A nawet gdyby ich faktycznie nie było, wąsy nie są czymś złym. Gust jest nie tylko względny, ale i zmienny w czasie. W XIX w. praktycznie wszyscy mężczyźni nosili wąsy. Teraz nie ma na nie mody, ale u nas w pewnych środowiskach jest i co z tego?
Brak tolerancji w kwestiach estetycznych przybiera kuriozalne formy. Tomasz Jacyków, który sam wydaje się uosobieniem kiczu w swoim sposobie ubierania się, bezlitośnie krytykuje to, co noszą Polki i Polacy. Nie tylko wyraża pogardę wobec ubrań naszych rodaków, ale nawet co do ich budowy fizycznej, czego nikt raczej sobie nie wybiera (no może oprócz tuszy, której można teoretycznie zapobiec). Nie podobają mu się Polki, bo są niskie, przysadziste, i mają obfite kształty. Woli kobiety wysokie, smukłe i o możliwie zatartych cechach płciowych. Można to położyć na karb jego orientacji seksualnej, tej samej, którą reprezentuje wielu innych dyktatorów mody. Ideał piękna wg nich to taki, który najbardziej jest zbliżony do budowy nastoletniego efeba. Oczywiście mają do tego prawo, ale dlaczego wszystko inne od razu klasyfikują jako gorsze? Skąd taka okrutna pogarda wobec kobiecego biustu? O, tutaj nie znajdują w sobie dość tolerancji, której bez przerwy sami się domagają.
O gustach muzycznych nie ma nawet co pisać, bo nastolatki są gotowe pozabijać wszystkich swoich rówieśników, którzy słuchają innego rodzaju muzyki. Przy tym nie ma drugiej takiej grupy społecznej, która by się uważała za bardziej tolerancyjną. Będąc nastolatkiem jest się „personifikacją tolerancji”! Co za ironia!
Tymczasem „dyktatorzy” gustów muzycznych lansują to, co im się podoba, nadając swoim tekstom pozory doskonałej obiektywności. Kuba Wojewódzki chciałby zmieść z powierzchni ziemi wszelkie grupy i indywidualnych muzyków, którzy reprezentują „starą szkołę” i lansuje to, co sam uważa za warte słuchania. Pamiętamy jak w „Idolu” nie zostawiał suchej nitki na kandydatach, którzy mieli talent, ale śpiewali nie tak, jak jemu się podobało. Ja doskonale rozumiem, że w sztuce nie ma demokracji. Nie ma w niej miejsca na tolerancję wobec czegoś podłego jakościowo, ale o jakości można rozmawiać tylko w kategoriach techniki wokalnej i instrumentalnej, natomiast sama muzyka jako taka to tylko i wyłącznie kwestia gustu.
Sam lubię wiele gatunków muzyki od muzyki klasycznej, poprzez jazz, blues, flamenco po polską muzykę ludową. Nie lubię disco polo, ale nikomu nie powiem, że skoro słucha tego gatunku, to jest ode mnie gorszy. Nie okażę mu pogardy z tego powodu. Ja słucham tego, a ty czegoś innego i nic się z tego powodu nie dzieje. Nie ma po prostu problemu.
Skąd się bierze ta nieprzejednana nietolerancja czołowych szermierzy tolerancji? Prawdopodobnie z tego, że problemy (których de facto nie ma lub nie powinno być) należy stwarzać, żeby było o czym pisać i „istnieć” publicznie.
wtorek, 17 lutego 2009
Wyznania ekonomicznego ignoranta (3) (tym razem krótka uwaga)
Z wielką nadzieją przeczytałem nagłówek artykułu w Onecie, a mianowicie, że „Rząd wybrał sposób walki z kryzysem” (http://wiadomosci.onet.pl/1918023,11,rzad_wybral_sposob_walki_z_kryzysem,item.html).
W miarę czytania (niezbyt długiego zresztą) opadła mi szczęka, ponieważ niczego konkretnego się nie dowiedziałem. Zaczynam się zastanawiać, czy to nie jest wynik mojej totalnej ekonomicznej ignorancji, ale chyba nie. Myślę, że tym razem muszę się przyznać do braku umiejętności czytania ze zrozumieniem. No trudno. Żebym jeszcze dzięki tej swojej głupocie poczuł się szczęśliwszy – bo powiadają, że głupim łatwiej się żyje na świecie – ale szczęśliwszy nie jestem. Cierpię okropne katusze, bo chciałbym zrozumieć, a nie rozumiem. Rząd będzie umacniał złotówkę (jak to zrobi pozostaje w sferze domysłów), a o całej reszcie gospodarki w ogóle nie wspomina się ani słowa! To jest jakiś obłęd. Po co w ogóle umieszczać takiego newsa?
W miarę czytania (niezbyt długiego zresztą) opadła mi szczęka, ponieważ niczego konkretnego się nie dowiedziałem. Zaczynam się zastanawiać, czy to nie jest wynik mojej totalnej ekonomicznej ignorancji, ale chyba nie. Myślę, że tym razem muszę się przyznać do braku umiejętności czytania ze zrozumieniem. No trudno. Żebym jeszcze dzięki tej swojej głupocie poczuł się szczęśliwszy – bo powiadają, że głupim łatwiej się żyje na świecie – ale szczęśliwszy nie jestem. Cierpię okropne katusze, bo chciałbym zrozumieć, a nie rozumiem. Rząd będzie umacniał złotówkę (jak to zrobi pozostaje w sferze domysłów), a o całej reszcie gospodarki w ogóle nie wspomina się ani słowa! To jest jakiś obłęd. Po co w ogóle umieszczać takiego newsa?
poniedziałek, 16 lutego 2009
Wyznania ekonomicznego ignoranta (2)
Kryzys dotarł już do nas i się nawet rozgościł wypychając tysiące ludzi z miejsc pracy. Dlaczego? Jak to się stało? Jak to się rozwinie? Jak skończy? Zarówno pytania o przyczyny, jak i pytania o przewidywany rozwój sytuacji pozostają tematem zaciekłych sporów między fachowcami, albo może lepiej „fachowcami”, natomiast nam, ekonomicznym ignorantom pozostaje bezmyślne kibicowanie tej czy innej frakcji ekonomicznych „guru”. Mój sceptycyzm wobec ekonomii jako nauki, który tutaj wyrażam za pomocą mało wyszukanego sarkazmu, wypływa z faktu, że ekonomiści po pierwsze nie przewidzieli kryzysu, a jeżeli nawet przewidzieli, to niczego nie zaproponowali (pewnie, żeby nie siać paniki), a jeżeli nawet zaproponowali, to nic z tego nie wyszło, bo kryzys sobie zaistniał i to jest na razie jedyny pewnik w tym toku rozumowania.
Gorzej, że dyskusje na temat środków zapobiegawczych wobec globalnej katastrofy gospodarczej ukazują tak ogromną różnicę zdań w środowisku ekonomicznym, że od razu każdy zdrowo myślący obserwator się może zorientować, że nie ma żadnego jednego matematycznie weryfikowalnego modelu rozwoju sytuacji, który dałoby się przyłożyć do obecnej sytuacji i wyciągnąć pozytywne wnioski.
Kryzys rozpoczęty wielkim krachem na nowojorskiej giełdzie w 1929 r. spotkał się z reakcją Franklina Delano Roosevelta, człowieka, który o ekonomii na początku swojej prezydentury wiedział mniej więcej tyle, co ja dzisiaj, w postaci Nowego Ładu (New Deal), który był niczym innym, jak wprowadzeniem silnego etatyzmu do gospodarki amerykańskiej. Herbert Hoover, poprzednik Roosevelta, który powtarzał mantrę o samoregulującym się rynku, nie został wybrany na drugą kadencję, ponieważ wybrano demokratę Roosevelta, który po prostu obiecał, że coś ludziom załatwi. Wiary i nadziei nie da się wprowadzić jako zmiennej do wzoru matematycznego. Ludzie uwierzyli ekonomicznemu ignorantowi, który chciał robić COŚ, natomiast odrzucili polityka, który twierdził, że SAMO SIĘ ZROBI.
Co na to możemy powiedzieć my, ekonomiczni ignoranci początku XXI wieku? (Nie mówię o tych z moich czytelników, którzy są ekonomistami!) Otóż tak naprawdę to kompletnie nic, bo cokolwiek powiemy, nie będzie żadnym wynikiem naszej wiedzy ekonomicznej (której, umówmy się, nie posiadamy), ani wynikiem matematycznej kalkulacji, ale będzie to po prostu wyrażenie naszego emocjonalnego nastawienia wobec Roosevelta i Hoovera. Już samo ostatnie zdanie z poprzedniego akapitu, wskazuje, że moja sympatia jest w tym wypadku za Rooseveltem, ale to tylko moje uczucia, a nie wiedza.
Do dziś trwają spory o to, czy New Deal faktycznie przyczynił się do przezwyciężenia kryzysu, skoro stan gospodarki amerykańskiej przez całe lata 30. XX w. miał się kiepsko, a do stanu sprzed krachu 1929 r. gospodarka owa powróciła dopiero w latach 50. Doktryna Johna M. Keynesa doradzająca państwu dużo inwestować w celu nakręcenia koniunktury jest dla ignoranta bardzo atrakcyjna. Stany Zjednoczone mogły sobie na to pozwolić, ponieważ jest to kraj o olbrzymim potencjale. Zawsze można po prostu sięgnąć po niewykorzystane zasoby. Obecnie jest już chyba trochę trudniej, ale nie jestem ekspertem od bieżącej ekonomii amerykańskiej. W każdym razie Roosevelt skądś wziął pieniądze na wielkie inwestycje, jak sadzenie drzew wzdłuż dróg, płacenie scenarzystom filmowym za pisanie nikomu niepotrzebnych raportów, czy na tak poważne i pożyteczne przedsięwzięcia jak budowa tam i elektrowni wodnych na rzekach stanu Tennessee.
Właśnie takie wielkie, zakrojone na szeroką skalę, przedsięwzięcia stanowią wg mnie argument za Nowym Ładem, bo prywatni biznesmeni, nie wiem jak bogaci, nigdy nie zdobędą się na budowę nowoczesnej infrastruktury w skali całego kraju, a nawet powiatu. Budową i remontem dróg muszą zajmować się organy państwa, bo prywatni przedsiębiorcy nie widzą w tym bezpośredniego interesu.
Niemniej przeciwnicy etatyzmu też wydają się mieć dużo racji. Jeśli państwo będzie pompować pieniądze w banki i inne przedsiębiorstwa w celu postawienia ich na nogi, to istnieje zagrożenie, że zarządzający nimi wpiszą tę pomoc po stronie aktywów i nadal będą beztrosko gospodarować pieniędzmi, które im tak łatwo przyszły. Inwestycje państwowe nie zawsze są zresztą przemyślane i mogą okazać się wielką „wtopą” pieniędzy publicznych.
W decyzji, czyją koncepcję popierać, kierujemy się emocjami albo sympatiami politycznymi. Oczywiście jadąc taksówką, albo przyjmując w domu rozmownego „fachowca”, nasłuchamy się najmądrzejszych teorii ekonomicznych na świecie. Przy tego typu ludziach cała plejada ekonomistów zarówno rządowych, jak i uniwersyteckich, to kompletni kretyni, którzy powinni się zajmować najprostszymi czynnościami manualnymi, a i to nie wszystkimi. Bo tak jak za czasów Zygmunta Starego jego błazen Stańczyk doszedł do wniosku, że najwięcej jest w Polsce lekarzy, tak dzisiaj najwięcej mamy ekonomistów.
Tak samo było przecież w ostatnich latach komuny i pierwszych latach transformacji. Byli nieliczni, którzy ostrzegali przed fatalnym wpływem kapitalizmu na całe grupy społeczne, ale nikt (łącznie z piszącym te słowa) im nie wierzył. Kapitalizm bowiem był lepszy od komunizmu i basta. Skąd braliśmy tę wiarę? Oczywiście opieraliśmy się na obserwacji świata zachodniego, gdzie wszystko nie tylko, że po prostu było (w Polsce niekoniecznie), to jeszcze było lepszej jakości. Nieliczni, którzy znali życie na Zachodzie, ostrzegali, że tam trzeba tyrać, żeby zarobić, ale na to wszyscy byliśmy gotowi się zgodzić, bo perspektywa dobrych zarobków, za które nakupi się mnóstwa dóbr wszelakich, była niezwykle atrakcyjna, natomiast marnotrawstwo i bumelanctwo czasów komuny, wielu już męczyło psychicznie.
Dodatkową zachętą do przekształcenia się w kraj wolnego rynku była doskonała opieka socjalna. „Człowieku,” mawiał pewien znajomy, „w Niemczech jak siedzisz na bezrobociu, to bierzesz kupę kasy od państwa, za które żyjesz lepiej niż komunistyczny dyrektor”. No cóż, kapitalizm wszystkim nam się kojarzył (może po prostu nam się pomylił!) z państwem opiekuńczym, społeczeństwem dobrobytu itd. Tymczasem nasz kapitalizm musiał dopiero zgromadzić kapitał, żeby było co rozdzielać w postaci beneficjów socjalnych. Kapitał ktoś w różny sposób skumulował (to jest już zupełnie osobny temat), ale korzyści wypływające z opieki państwa zeszczuplały i nadal szczupleją.
Całym sercem poparłem plan Balcerowicza (chyba nadal popieram, jak mi się wydaje), ale właśnie – sercem, bo przecież mam zbyt małą wiedzę ekonomiczną, żeby zrozumieć wyższość monetaryzmu nad keynsizmem. Tego, że trzeba zdławić hiperinflację, byłem w pełni przekonany. To, że wskutek wdrażania planu, upadły setki młodych pączkujących zwiastunów polskiego kapitalizmu, nie obchodziło mnie wcale, bo przecież sam kapitalistą nie byłem. A przecież w 1989 r. liczyłem, tak jak chyba wielu z nas, że pojawią się przedsiębiorczy Polacy, którzy dzięki swojej pomysłowości i pracy skumulują kapitał i to oni będą elitą finansową kraju. To okazało się pomyłką, bo choć owszem, pewna grupa ówczesnych „młodych wilków” ma coś do powiedzenia na polskim rynku, to przecież w latach 90. wszedł kapitał zachodni, o który też zabiegaliśmy, i to on nadał charakter polskiemu kapitalizmowi. „Kapitał”, tłumaczył mi ktoś w ekonomii bardziej oblatany, „nie ma narodowości.” Chodzi o to, żeby polskie firmy dokapitalizować sprzedając udziały za waluty zachodnie, a przecież zarząd i charakter firmy pozostaną polskie. Tak się stało tylko częściowo. Pamiętam doskonałe płatki śniadaniowe „Pacyfik”. Byłem z nich dumny – oto rzecz doskonałej jakości (były naprawdę pyszne), a polskie, nasze, rodzime. (Młodszym wyjaśniam, że należę do pokolenia dorastającego w latach 70. i 80. XX w., kiedy wszystko, co wyprodukowane w naszym kraju, kojarzyło się z tandetą.) Po jakichś dwóch latach (nie jestem pewien) płatki „Pacyfik” znikły na dobre, bo firmę całkowicie przejął potentat „Nestle”.
Ktoś powie, że myślę jak jakaś sierota po PRLu, a ktoś inny zarzuci mi poglądy pisowskie. Oba zarzuty są dalekie od prawdy. Do zwolenników sprzedania dobrze prosperujących firm za kapitał, mam pytanie: „Dlaczego pewne firmy ciągle kupują i poszerzają swoje wpływy?” Dlaczego one nie wystawią się na sprzedaż? Gdyby tak np. zarząd Toyoty stwierdził, „słuchajcie, moi drodzy, sprzedajmy całą firmę komuś kto nam zapłaci taką a taką sumę, podzielmy się kasą i będziemy ustawieni do końca życia”? Przecież to sobie można wyobrazić. W Ameryce, o ile się nie mylę, takie rzeczy się zdarzają. Wiem, wiem, Schumpeter i „twórcza destrukcja” itd. itp., ale do mnie to nie przemawia, bo prawda jest taka, że albo pracujesz u kogoś za określoną stawkę bez nadziei na poprawę swojej sytuacji finansowej, albo jesteś tym, który rozdaje karty i przestawia ludzi jak pionki. Dlaczego tym, który kontroluje życie tysięcy pracowników ma być ktoś, kto przybył zza siedmiu mórz? Może to i obojętne, kto cię wykorzystuje. Fakt, że czasami obcy właściciel firmy może być lepszym i bardziej „ludzkim” szefem, niż „swojak”, który może się okazać pijawką i chamem, ale to niczego nie wyjaśnia.
Pojawia się pytanie już nie natury czysto ekonomicznej, ale psychologicznej – na jakiej zasadzie pewne firmy bez walki poddają się samolikwidacji, a inne są ekspansywne i budują całą sieć lojalności wobec siebie. Przecież w tym wypadku chodzi o jakąś ideę jedynie, coś jak o partię polityczną, albo ojczyznę. Jednym firmom udaje się zachować swoją tożsamość (cokolwiek to znaczy – nad tym trzeba się jeszcze zastanowić), i to one wygrywają, a inne z radością ową tożsamość sprzedają. Gdyby tu chodziło tylko i wyłącznie o pieniądze, nie istniałaby chyba żadna firma, która miałaby więcej niż 10 lat!
Odszedłem nieco od głównego tematu. Nadal nie wiem, czy ekonomiści wiedzą, co teraz należy robić. Valcav Klaus, człowiek, którego szanuję za postawę wobec władz Unii Europejskiej (nie dlatego, że jestem przeciwnikiem Unii, ale dlatego, że nie cierpię głupoty, biurokracji i bolszewizmu), jest przeciwnikiem interwencji państwa w obecny kryzys. Prezydent Czech, w przeciwieństwie do naszego, jest człowiekiem prawicy w zachodnim znaczeniu tego słowa – konserwatywny obyczajowo i fanatycznie wolnorynkowy, podczas gdy Lech Kaczyński jest konserwatywny obyczajowo i socjalistyczny. I znowu nie wiem, komu wierzyć – po prostu wierzyć, bo teraz to jest kwestia tylko i wyłącznie wiary. Nie cierpię biurokracji i nadmiernej regulacji rynku, jakie mają miejsce w Polsce – dla początkującego przedsiębiorcy wszelkie formalności do droga przez mękę – dlatego jestem zwolennikiem jak najdalej posuniętej wolności rynku, ale z drugiej strony nie widzę przeszkód, żeby państwo na tym rynku też sobie istniało jako jeden z graczy. Ale to znowu inny temat. Chodzi o to, po prostu, że nie bardzo wierzę, że kiedy komputer się zawiesza, to należy tylko poczekać kilka minut, a on się sam odwiesi. Użytkownik musi w jakiś sposób zainterweniować. Tak samo wierzę, że władze polityczne muszą coś zrobić, ponieważ jeżeli rynek zostanie zostawiony sam sobie, to może się okazać, że jakość towarów i usług, a za tym poziom życia spadnie do epoki fizjokratyzmu (bo, to że musimy jeść, jest pewne), natomiast ludzie będą ufać tylko kruszcom, więc merkantylizm też się ukłoni. A może jednak nie – wystarczy, że wymienimy parę spodni na kurkę na obiad? W ten sposób rynek może się przecież „uregulować”. Jeżeli tak się nie stanie, to chyba tylko dlatego, że nie będzie od kogo już tej kurki kupić – tradycyjne rolnictwo już nie istnieje, a przedsiębiorstwa rolne wybiją wszystkie kurki, bo im się nie będzie opłacało. Tak sobie głośno myślę.
Gorzej, że dyskusje na temat środków zapobiegawczych wobec globalnej katastrofy gospodarczej ukazują tak ogromną różnicę zdań w środowisku ekonomicznym, że od razu każdy zdrowo myślący obserwator się może zorientować, że nie ma żadnego jednego matematycznie weryfikowalnego modelu rozwoju sytuacji, który dałoby się przyłożyć do obecnej sytuacji i wyciągnąć pozytywne wnioski.
Kryzys rozpoczęty wielkim krachem na nowojorskiej giełdzie w 1929 r. spotkał się z reakcją Franklina Delano Roosevelta, człowieka, który o ekonomii na początku swojej prezydentury wiedział mniej więcej tyle, co ja dzisiaj, w postaci Nowego Ładu (New Deal), który był niczym innym, jak wprowadzeniem silnego etatyzmu do gospodarki amerykańskiej. Herbert Hoover, poprzednik Roosevelta, który powtarzał mantrę o samoregulującym się rynku, nie został wybrany na drugą kadencję, ponieważ wybrano demokratę Roosevelta, który po prostu obiecał, że coś ludziom załatwi. Wiary i nadziei nie da się wprowadzić jako zmiennej do wzoru matematycznego. Ludzie uwierzyli ekonomicznemu ignorantowi, który chciał robić COŚ, natomiast odrzucili polityka, który twierdził, że SAMO SIĘ ZROBI.
Co na to możemy powiedzieć my, ekonomiczni ignoranci początku XXI wieku? (Nie mówię o tych z moich czytelników, którzy są ekonomistami!) Otóż tak naprawdę to kompletnie nic, bo cokolwiek powiemy, nie będzie żadnym wynikiem naszej wiedzy ekonomicznej (której, umówmy się, nie posiadamy), ani wynikiem matematycznej kalkulacji, ale będzie to po prostu wyrażenie naszego emocjonalnego nastawienia wobec Roosevelta i Hoovera. Już samo ostatnie zdanie z poprzedniego akapitu, wskazuje, że moja sympatia jest w tym wypadku za Rooseveltem, ale to tylko moje uczucia, a nie wiedza.
Do dziś trwają spory o to, czy New Deal faktycznie przyczynił się do przezwyciężenia kryzysu, skoro stan gospodarki amerykańskiej przez całe lata 30. XX w. miał się kiepsko, a do stanu sprzed krachu 1929 r. gospodarka owa powróciła dopiero w latach 50. Doktryna Johna M. Keynesa doradzająca państwu dużo inwestować w celu nakręcenia koniunktury jest dla ignoranta bardzo atrakcyjna. Stany Zjednoczone mogły sobie na to pozwolić, ponieważ jest to kraj o olbrzymim potencjale. Zawsze można po prostu sięgnąć po niewykorzystane zasoby. Obecnie jest już chyba trochę trudniej, ale nie jestem ekspertem od bieżącej ekonomii amerykańskiej. W każdym razie Roosevelt skądś wziął pieniądze na wielkie inwestycje, jak sadzenie drzew wzdłuż dróg, płacenie scenarzystom filmowym za pisanie nikomu niepotrzebnych raportów, czy na tak poważne i pożyteczne przedsięwzięcia jak budowa tam i elektrowni wodnych na rzekach stanu Tennessee.
Właśnie takie wielkie, zakrojone na szeroką skalę, przedsięwzięcia stanowią wg mnie argument za Nowym Ładem, bo prywatni biznesmeni, nie wiem jak bogaci, nigdy nie zdobędą się na budowę nowoczesnej infrastruktury w skali całego kraju, a nawet powiatu. Budową i remontem dróg muszą zajmować się organy państwa, bo prywatni przedsiębiorcy nie widzą w tym bezpośredniego interesu.
Niemniej przeciwnicy etatyzmu też wydają się mieć dużo racji. Jeśli państwo będzie pompować pieniądze w banki i inne przedsiębiorstwa w celu postawienia ich na nogi, to istnieje zagrożenie, że zarządzający nimi wpiszą tę pomoc po stronie aktywów i nadal będą beztrosko gospodarować pieniędzmi, które im tak łatwo przyszły. Inwestycje państwowe nie zawsze są zresztą przemyślane i mogą okazać się wielką „wtopą” pieniędzy publicznych.
W decyzji, czyją koncepcję popierać, kierujemy się emocjami albo sympatiami politycznymi. Oczywiście jadąc taksówką, albo przyjmując w domu rozmownego „fachowca”, nasłuchamy się najmądrzejszych teorii ekonomicznych na świecie. Przy tego typu ludziach cała plejada ekonomistów zarówno rządowych, jak i uniwersyteckich, to kompletni kretyni, którzy powinni się zajmować najprostszymi czynnościami manualnymi, a i to nie wszystkimi. Bo tak jak za czasów Zygmunta Starego jego błazen Stańczyk doszedł do wniosku, że najwięcej jest w Polsce lekarzy, tak dzisiaj najwięcej mamy ekonomistów.
Tak samo było przecież w ostatnich latach komuny i pierwszych latach transformacji. Byli nieliczni, którzy ostrzegali przed fatalnym wpływem kapitalizmu na całe grupy społeczne, ale nikt (łącznie z piszącym te słowa) im nie wierzył. Kapitalizm bowiem był lepszy od komunizmu i basta. Skąd braliśmy tę wiarę? Oczywiście opieraliśmy się na obserwacji świata zachodniego, gdzie wszystko nie tylko, że po prostu było (w Polsce niekoniecznie), to jeszcze było lepszej jakości. Nieliczni, którzy znali życie na Zachodzie, ostrzegali, że tam trzeba tyrać, żeby zarobić, ale na to wszyscy byliśmy gotowi się zgodzić, bo perspektywa dobrych zarobków, za które nakupi się mnóstwa dóbr wszelakich, była niezwykle atrakcyjna, natomiast marnotrawstwo i bumelanctwo czasów komuny, wielu już męczyło psychicznie.
Dodatkową zachętą do przekształcenia się w kraj wolnego rynku była doskonała opieka socjalna. „Człowieku,” mawiał pewien znajomy, „w Niemczech jak siedzisz na bezrobociu, to bierzesz kupę kasy od państwa, za które żyjesz lepiej niż komunistyczny dyrektor”. No cóż, kapitalizm wszystkim nam się kojarzył (może po prostu nam się pomylił!) z państwem opiekuńczym, społeczeństwem dobrobytu itd. Tymczasem nasz kapitalizm musiał dopiero zgromadzić kapitał, żeby było co rozdzielać w postaci beneficjów socjalnych. Kapitał ktoś w różny sposób skumulował (to jest już zupełnie osobny temat), ale korzyści wypływające z opieki państwa zeszczuplały i nadal szczupleją.
Całym sercem poparłem plan Balcerowicza (chyba nadal popieram, jak mi się wydaje), ale właśnie – sercem, bo przecież mam zbyt małą wiedzę ekonomiczną, żeby zrozumieć wyższość monetaryzmu nad keynsizmem. Tego, że trzeba zdławić hiperinflację, byłem w pełni przekonany. To, że wskutek wdrażania planu, upadły setki młodych pączkujących zwiastunów polskiego kapitalizmu, nie obchodziło mnie wcale, bo przecież sam kapitalistą nie byłem. A przecież w 1989 r. liczyłem, tak jak chyba wielu z nas, że pojawią się przedsiębiorczy Polacy, którzy dzięki swojej pomysłowości i pracy skumulują kapitał i to oni będą elitą finansową kraju. To okazało się pomyłką, bo choć owszem, pewna grupa ówczesnych „młodych wilków” ma coś do powiedzenia na polskim rynku, to przecież w latach 90. wszedł kapitał zachodni, o który też zabiegaliśmy, i to on nadał charakter polskiemu kapitalizmowi. „Kapitał”, tłumaczył mi ktoś w ekonomii bardziej oblatany, „nie ma narodowości.” Chodzi o to, żeby polskie firmy dokapitalizować sprzedając udziały za waluty zachodnie, a przecież zarząd i charakter firmy pozostaną polskie. Tak się stało tylko częściowo. Pamiętam doskonałe płatki śniadaniowe „Pacyfik”. Byłem z nich dumny – oto rzecz doskonałej jakości (były naprawdę pyszne), a polskie, nasze, rodzime. (Młodszym wyjaśniam, że należę do pokolenia dorastającego w latach 70. i 80. XX w., kiedy wszystko, co wyprodukowane w naszym kraju, kojarzyło się z tandetą.) Po jakichś dwóch latach (nie jestem pewien) płatki „Pacyfik” znikły na dobre, bo firmę całkowicie przejął potentat „Nestle”.
Ktoś powie, że myślę jak jakaś sierota po PRLu, a ktoś inny zarzuci mi poglądy pisowskie. Oba zarzuty są dalekie od prawdy. Do zwolenników sprzedania dobrze prosperujących firm za kapitał, mam pytanie: „Dlaczego pewne firmy ciągle kupują i poszerzają swoje wpływy?” Dlaczego one nie wystawią się na sprzedaż? Gdyby tak np. zarząd Toyoty stwierdził, „słuchajcie, moi drodzy, sprzedajmy całą firmę komuś kto nam zapłaci taką a taką sumę, podzielmy się kasą i będziemy ustawieni do końca życia”? Przecież to sobie można wyobrazić. W Ameryce, o ile się nie mylę, takie rzeczy się zdarzają. Wiem, wiem, Schumpeter i „twórcza destrukcja” itd. itp., ale do mnie to nie przemawia, bo prawda jest taka, że albo pracujesz u kogoś za określoną stawkę bez nadziei na poprawę swojej sytuacji finansowej, albo jesteś tym, który rozdaje karty i przestawia ludzi jak pionki. Dlaczego tym, który kontroluje życie tysięcy pracowników ma być ktoś, kto przybył zza siedmiu mórz? Może to i obojętne, kto cię wykorzystuje. Fakt, że czasami obcy właściciel firmy może być lepszym i bardziej „ludzkim” szefem, niż „swojak”, który może się okazać pijawką i chamem, ale to niczego nie wyjaśnia.
Pojawia się pytanie już nie natury czysto ekonomicznej, ale psychologicznej – na jakiej zasadzie pewne firmy bez walki poddają się samolikwidacji, a inne są ekspansywne i budują całą sieć lojalności wobec siebie. Przecież w tym wypadku chodzi o jakąś ideę jedynie, coś jak o partię polityczną, albo ojczyznę. Jednym firmom udaje się zachować swoją tożsamość (cokolwiek to znaczy – nad tym trzeba się jeszcze zastanowić), i to one wygrywają, a inne z radością ową tożsamość sprzedają. Gdyby tu chodziło tylko i wyłącznie o pieniądze, nie istniałaby chyba żadna firma, która miałaby więcej niż 10 lat!
Odszedłem nieco od głównego tematu. Nadal nie wiem, czy ekonomiści wiedzą, co teraz należy robić. Valcav Klaus, człowiek, którego szanuję za postawę wobec władz Unii Europejskiej (nie dlatego, że jestem przeciwnikiem Unii, ale dlatego, że nie cierpię głupoty, biurokracji i bolszewizmu), jest przeciwnikiem interwencji państwa w obecny kryzys. Prezydent Czech, w przeciwieństwie do naszego, jest człowiekiem prawicy w zachodnim znaczeniu tego słowa – konserwatywny obyczajowo i fanatycznie wolnorynkowy, podczas gdy Lech Kaczyński jest konserwatywny obyczajowo i socjalistyczny. I znowu nie wiem, komu wierzyć – po prostu wierzyć, bo teraz to jest kwestia tylko i wyłącznie wiary. Nie cierpię biurokracji i nadmiernej regulacji rynku, jakie mają miejsce w Polsce – dla początkującego przedsiębiorcy wszelkie formalności do droga przez mękę – dlatego jestem zwolennikiem jak najdalej posuniętej wolności rynku, ale z drugiej strony nie widzę przeszkód, żeby państwo na tym rynku też sobie istniało jako jeden z graczy. Ale to znowu inny temat. Chodzi o to, po prostu, że nie bardzo wierzę, że kiedy komputer się zawiesza, to należy tylko poczekać kilka minut, a on się sam odwiesi. Użytkownik musi w jakiś sposób zainterweniować. Tak samo wierzę, że władze polityczne muszą coś zrobić, ponieważ jeżeli rynek zostanie zostawiony sam sobie, to może się okazać, że jakość towarów i usług, a za tym poziom życia spadnie do epoki fizjokratyzmu (bo, to że musimy jeść, jest pewne), natomiast ludzie będą ufać tylko kruszcom, więc merkantylizm też się ukłoni. A może jednak nie – wystarczy, że wymienimy parę spodni na kurkę na obiad? W ten sposób rynek może się przecież „uregulować”. Jeżeli tak się nie stanie, to chyba tylko dlatego, że nie będzie od kogo już tej kurki kupić – tradycyjne rolnictwo już nie istnieje, a przedsiębiorstwa rolne wybiją wszystkie kurki, bo im się nie będzie opłacało. Tak sobie głośno myślę.
czwartek, 12 lutego 2009
Po lekturze artykułu o tyranii
Wyruszając do Łodzi kupiłem sobie „Politykę” do poczytania w pociągu. Trafiłem na bardzo ciekawy "Pomocnik historyczny", a w nim krótki, ale niezwykle pouczający artykuł o tyranii i tyranach w starożytnej Grecji (J.M.Długosz, Wzór na tyrana). Od dawna wiedziałem, że w zakresie słownictwa, a przez to myślenia w wielu dziedzinach, mamy wobec starożytnych Greków dług, którego nikt nigdy nie będzie w stanie spłacić. Ale to nie jest dobre rozumowanie. My nie mamy długu, my po prostu w ciągłej linii kontynuujemy myśl starożytnych Greków, jesteśmy ich intelektualnymi potomkami, czy to nam się podoba, czy nie.
Pojęcie ojczyzny i miłości do niej jest piękną ideą znaną i propagowaną w starożytnych poleis, tak samo jak przykłady odstępstw od tej pięknej cnoty były w nich powszechne. Po odegraniu chwalebnej roli w obronie swojego kraju przed Persami, słynni greccy wodzowie bez problemu sprzedawali swoje genialne umiejętności tymże azjatyckim wrogom.
Starożytna Grecja była niemal jak dzisiejsza Europa w pigułce, tylko nieco bardziej skomplikowana. Wszystko odbywało się przecież w mikroskali i to nie tylko z powodu wielości państewek na niewielkim terytorium, ale po prostu ze względu na liczbę ludności tamtych czasów. Mimo to, życie polityczne była przedmiotem zarówno wielkich namiętności, jak i zaawansowanej analizy teoretycznej.
Zarówno Platon, jak i jego „niewierny” uczeń, Arystoteles, zajmowali się ustrojami politycznymi. Poglądy Platona znamy i na samą myśl o jego „Państwie” ciarki przechodzą mi po plecach. Jego propozycja była utopią i to wcale nie utopią, która by nam się podobała. Niemniej diagnoza demokracji w wielu aspektów jest u tego autora trafna.
Platon opisał 4 systemy: arystokrację (czasami w postaci królestwa), timokrację (gdzie pozycja w społeczeństwie zależała od statusu materialnego), oligarchię (rządy bogaczy) i demokrację Arystoteles wyróżnił 3 „prawidłowe” ustroje polityczne: monarchię, arystokrację i politeję (mieszaninę elementów monarchii, arystokracji i demokracji) oraz 3 „nieprawidłowe”: oligarchię, demokrację i tyranię. Różne były jego oceny poszczególnych systemów, ale wszyscy filozofowie zgodnie potępiali tyranię (Platon nie uznawał jej za żaden ustrój, bo nie było w niej żadnych praw). Ustrój starożytnej Sparty, który zawsze wydawał mi się nieludzkim apartheidem, gdzie życie samo w sobie musiało być piekłem, na potępienie naszych mądrali nie zasługiwał, bo mimo wszystko nie był tyranią. Obaj filozofowie wierzyli, że ustrojem najbardziej podatnym na przekształcenie się w tyranię jest demokracja.
Tyrania to rządy jednostki, dla której władza jest wartością samą w sobie. Czasami oddaje się władzę w ręce jednego człowieka, który po odegnaniu zagrożenia ustępuje ze stanowiska. Tyran najczęściej sam tworzył sytuację zagrożenia, bądź je wymyślając, bądź wyolbrzymiając to rzeczywiste, albo w końcu wykorzystując zagrożenie rzeczywiste, ale wcale się nim nie zajmując. Dla tyrana zdobycie i utrzymanie władzy to cel najważniejszy i praktycznie jedyny.
Jakie jeszcze elementy występują w klasycznej tyranii? Otóż tyrani najczęściej opierają się na nizinach społecznych, za wrogów uważając arystokrację i, jak byśmy to dzisiaj powiedzieli, klasę średnią. Od niepamiętnych czasów biedne masy dość łatwo nastawić przeciwko sytej mniejszości. Stąd tylko krok do poparcia „populisty”, jak byśmy to powiedzieli dziś, albo „demagoga”, jak mówiło się w starożytnej Grecji i jak mówi się do tej pory.
Demokracja natomiast okazuje się ustrojem najbardziej podatnym na przekształcenie się w tyranię. Jeśli w sytuacji zagrożenia, skłócone stronnictwa polityczne nie mogą dojść do porozumienia, masy udzielają poparcia „mężowi opatrznościowemu”, który umacnia silnymi murami Akropol, ale nie po to, żeby lepiej chronił przed wrogiem zewnętrznym, ale żeby ochronić siebie, przed ewentualnym gniewem podwładnych.
Kolejną cechą tyrana, to otaczanie się ochroną złożoną z najemników, a nie obywateli. Pizystrates rządził Atenami m.in. przy pomocy „policji scytyjskiej”. Gdyby szukać przykładów tyranii we współczesnym świecie, byłyby to niektóre dyktatury południowoamerykańskie, wyjątkowo prymitywne jeśli chodzi o zaplecze ideologiczne, ale już nazizm, faszyzm, czy bolszewizm mogłyby się spotkać z aprobatą Platona. Jest to oczywiście czysta spekulacja, bo przecież o tym, co by się Platonowi spodobało, a co nie, nigdy się nie dowiemy. W każdym razie niektórzy dyktatorzy z krajów latynoskich to zwykli bandyci, którzy przejęli kontrolę nad „terytorium”, które przypadkowo pokrywa się z państwem, podczas gdy wielkie totalitaryzmy, choć działały iście po tyrańsku, zawsze dbały o propagandowe zaplecze, mające na celu przedstawienie legitymizacji ideologicznej swojej władzy. Tyrani nie zadawali i nie zadają sobie nawet tego trudu.
Jan M. Długosz, autor artykułu przytoczył m.in. historyjkę z V księgi „Dziejów” Herodota, którą znałem wcześniej, ale którą chętnie sobie przypomniałem. Opowieść jest wg mnie tak pouczająca, że zacytuję ją w całości:
Periander, tyran Koryntu „wysłał raz herolda do Trazybula [tyrana Miletu] z zapytaniem, jak ma najbezpieczniej urządzić swoje panowanie i najlepiej miastem zawiadować. Trazybul wyprowadził przybyłego od Periandra posła za miasto, wszedł w uprawne pole i, krocząc przez zasiew, pytał ciągle od początku herolda o powód jego przybycia z Koryntu, a przy tym wyrywał raz po raz każdy wystający kłos, jaki zobaczył, i odrzucał go, aż w ten sposób najpiękniejszą i najbujniejszą część zasiewu zniweczył. Tak doszedł do końca pola, apotem odprawił herolda, nie udzieliwszy mu ani słowa rady”.
Herold był przekonany, że tyran Miletu odprawił go z kwitkiem, ale Pariander po usłyszeniu całej opowieści, doskonale pojął przesłanie Trazybula. Żeby utrzymać się przy władzy, należy nieustannie likwidować wybitne jednostki, ludzi zdolnych skupić wokół siebie innych, co w rezultacie mogłoby podważyć pozycję tyrana.
Refleksja, jaka mnie naszła po tym artykule, to nie tylko porównanie starożytnych greckich poleis ze współczesną Europą, a nawet całym światem. Oprócz tego nasunęła mi się myśl, że taktyka Trazybula ma miejsce nie tylko na szczytach władzy – np. Jarosław Kaczyński doprowadzając do odejścia Ludwika Dorna z PiS, czy ekipa Donalda Tuska marginalizując i w końcu wypychając z PO Jana M. Rokitę – ale na każdym szczeblu jakiejkolwiek hierarchii. Rozejrzyjcie się po urzędach, uczelniach, przedsiębiorstwach zarówno państwowych jak i prywatnych.
W tych ostatnich to jest ciekawa sprawa. Normalnie właściciel powinien promować kogoś, kto będzie zarabiał dla niego pieniądze, ale tak się nie dzieje, przynajmniej w Polsce. Człowiek o „zbyt” silnej osobowości czy o „zbyt” wysokich kwalifikacjach stanowi w wyobraźni przeciętniaka, który założył firmę, zagrożenie dla jego własnej pozycji. W związku z tym kapitalizm niczego w Polsce nie rozwiązał – nepotyzm ma się jak najlepiej również w sektorze prywatnym. Lepiej zatrudnić posłusznego siostrzeńca, niż „mądralę” z zewnątrz.
Ostatnio usłyszałem, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, że pewien profesor (w mojej opinii jako jeszcze studenta – wybitny uczony) strasznie się bał, że pewien kolega z mojego roku mógłby zostać zatrudniony na uczelni w charakterze jego asystenta. Kolega ów był nie tylko wybitnym umysłem, ale również człowiekiem niezwykle pracowitym. Do egzaminów przygotowywał się z wielotomowych oksfordzkich podręczników akademickich, ponieważ świetnie znał angielski. Nauczenie się jakiegokolwiek nowego języka nie stanowiło dla niego żadnego problemu. Czytał po francusku, niemiecku, rosyjsku, po łacinie i w klasycznej grece. Całe studia przeszedł na samych piątkach, oprócz jednego egzaminu z historii PRLu, kiedy to naraził się innemu profesorowi, mówiąc mu, że PPR to byli najzwyklejsi sowieccy agenci. To już było po 1989 roku, ale stary profesor miał jeszcze coś do powiedzenia, i choć trudno u niego było dostać dwojkę, kolega ów stopień taki właśnie dostał. Ale o tym wszyscy wiedzieliśmy i tak naprawdę dziwiliśmy się temu koledze, że wykazał się takim brakiem instynktu samozachowawczego. Przecież wszyscy znaliśmy poglądy tego profesora.
Ten profesor natomiast, który nie chciał mojego kolegi na asystenta, zaskoczył mnie i to bardzo. Po pierwsze dlatego, że dowiedziałem się o tej jego postawie po tylu latach, a po drugie dlatego, że zawsze go szanowałem i uważałem za osobę wybitną. Osoba wybitna nie jest małostkowa, ani nie boi się konkurencji ze strony młodego kolegi. Osoba wybitna nie musi się obawiać o swoją pozycję, bo wie, że jest wybitna. Tyran niestety nigdy nie jest pewny i zewsząd wypatruje zagrożeń. Kto na tym cierpi? Wybitne jednostki, a przez to my wszyscy jako społeczeństwo.
Przykład wspomnianego profesora nie jest odosobniony w polskiej rzeczywistości. Komuny nienawidziłem nie z powodu jej morderczych metod rządzenia, bo w praktyce nigdy się osobiście z nimi nie zetknąłem, ale przede wszystkim z powodu utrącania ludzi zdolnych, których potencjał można byłoby wykorzystać dla dobra całego kraju. Komuna upadła, ale w tej sprawie nic się nie zmieniło. Bracia Kaczyńscy chcieli przedstawić to jako skutek działania postkomunistycznego „układu”. Być może coś w tym jest, ale problem tkwi głębiej. Ten „układ” tkwi w naszych głowach, w „głębokiej strukturze” naszej mentalności. Czy to skutek komunizmu? Chciałoby się w to wierzyć. Czy to część „polskiego charakteru narodowego”? Też nie. To paskudna cecha właściwa gatunkowi ludzkiemu, znana i ze szczegółami opisana już w czasach starożytnych.
poniedziałek, 9 lutego 2009
On the barbarous execution of Piotr Stańczak
Some time ago I wrote about the vampire infection spreading all over mankind. Traumatically experienced by bad people we become bad people ourselves. What I’m feeling at the moment is no good. I feel hopelessness and fury at the same time. The Polish geologist who worked in Pakistan, who was contributing to the development of that country, was ruthlessly slain by a gang of savages. I’m lost for words. I know, I know, representatives of other nations have been murdered in the same way and now we, the Polish people, have just joined the club of those whose kinsmen lost their lives in the cruel and barbarous way.
A friend of mine said that she couldn’t understand the culture of the murderers. It is so politically correct to say something about somebody’s ‘culture,’ its uniqueness and equality with any other culture in the world. In present circumstances this academic rubbish sounds so pathetic! If in Germany, Poland or America some groups kill each other, take people hostage or commit any other atrocities, the laws of these countries rightly treat them as criminals acting against any rules, including cultural, who should be arrested and punished. If the same happens somewhere else and the group of bloody butchers constitute a tribe, we, the Europeans, tend to call their inhuman ways just their ‘culture.’
A number of scholars, especially in Anglo-Saxon countries keep giving people crap telling them that there are no universal values and one culture has no right to intervene in the interior affairs of another. Wherever savages (yes, savages and barbarians) murder or mutilate women and young girls in the name of their ‘laws’, religion or tradition, I say DOWN with their tradition. Wherever barbarians kidnap an innocent person in the name of their ‘cause’ which usually means conflict with a third party, and slaughter him in the way taken straight from the Middle Ages, I say DOWN with their cause, however right they are.
I understand Pashtuns hating American soldiers, I understand them even hating our soldiers in Afghanistan. Nobody likes foreign armies on their territory. However what these psychopaths did in Pakistan was far from fighting enemy soldiers. They realized perfectly that the Polish geologist, Piotr Stańczak, was a totally neutral element in their war against the civilized world. He had arrived there to build their shitty country. Certainly, barbarians usually don’t need any technological advancements. The difference between the ‘culture’ of the barbarians and that of the civilized world lies in their approach to the life of every single individual. In the civilized world cruel murders happen, but those who commit them are condemned and called criminals. I know that the government of Pakistan officially expressed their sorrow for the killed Pole. I do doubt in the sincerity of a great number of its members. It’s not a secret that a great number of Pakistani officials support the Taliban. Let’s leave Pakistan and its government alone. Pakistan is just a state. What I’m more interested in is what’s the official position of the Pashtuns as the people, since the tribal affiliation is much more relevant than that expressed by states. A tribe, whatever some scholars claim, seems more organic an entity than artificially created states. Tribes, and not states, are real bearers of culture.
I wonder what the Pashtuns both in Pakistan and Afghanistan have to say to Piotr Stańczak’s family. I don’t know whether there is anything like an ancient and seemingly primary law of hospitality in their tradition. I don’t know what Islam says about killing innocent civilians. If they think that in their ‘holy war’ any methods are justified, including barbarous decapitations of their country’s guest, I don’t give a damn for their tradition and culture. The academics who claim the division the civilized-the barbarians is not valid any longer, should revise their opinions since what we have just seen in Pakistan is nothing but pure barbarity.
I hope in a few days’ time I’ll be able to approach this problem with more distance and reserve. Now I’m distressed, exasperated and miserable. I'm furious and 'turning a bloodthirsty vampire.'
Nothing can be done. A good guy was slain in cold blood by bearded psychopaths and no-one can return his life.
A friend of mine said that she couldn’t understand the culture of the murderers. It is so politically correct to say something about somebody’s ‘culture,’ its uniqueness and equality with any other culture in the world. In present circumstances this academic rubbish sounds so pathetic! If in Germany, Poland or America some groups kill each other, take people hostage or commit any other atrocities, the laws of these countries rightly treat them as criminals acting against any rules, including cultural, who should be arrested and punished. If the same happens somewhere else and the group of bloody butchers constitute a tribe, we, the Europeans, tend to call their inhuman ways just their ‘culture.’
A number of scholars, especially in Anglo-Saxon countries keep giving people crap telling them that there are no universal values and one culture has no right to intervene in the interior affairs of another. Wherever savages (yes, savages and barbarians) murder or mutilate women and young girls in the name of their ‘laws’, religion or tradition, I say DOWN with their tradition. Wherever barbarians kidnap an innocent person in the name of their ‘cause’ which usually means conflict with a third party, and slaughter him in the way taken straight from the Middle Ages, I say DOWN with their cause, however right they are.
I understand Pashtuns hating American soldiers, I understand them even hating our soldiers in Afghanistan. Nobody likes foreign armies on their territory. However what these psychopaths did in Pakistan was far from fighting enemy soldiers. They realized perfectly that the Polish geologist, Piotr Stańczak, was a totally neutral element in their war against the civilized world. He had arrived there to build their shitty country. Certainly, barbarians usually don’t need any technological advancements. The difference between the ‘culture’ of the barbarians and that of the civilized world lies in their approach to the life of every single individual. In the civilized world cruel murders happen, but those who commit them are condemned and called criminals. I know that the government of Pakistan officially expressed their sorrow for the killed Pole. I do doubt in the sincerity of a great number of its members. It’s not a secret that a great number of Pakistani officials support the Taliban. Let’s leave Pakistan and its government alone. Pakistan is just a state. What I’m more interested in is what’s the official position of the Pashtuns as the people, since the tribal affiliation is much more relevant than that expressed by states. A tribe, whatever some scholars claim, seems more organic an entity than artificially created states. Tribes, and not states, are real bearers of culture.
I wonder what the Pashtuns both in Pakistan and Afghanistan have to say to Piotr Stańczak’s family. I don’t know whether there is anything like an ancient and seemingly primary law of hospitality in their tradition. I don’t know what Islam says about killing innocent civilians. If they think that in their ‘holy war’ any methods are justified, including barbarous decapitations of their country’s guest, I don’t give a damn for their tradition and culture. The academics who claim the division the civilized-the barbarians is not valid any longer, should revise their opinions since what we have just seen in Pakistan is nothing but pure barbarity.
I hope in a few days’ time I’ll be able to approach this problem with more distance and reserve. Now I’m distressed, exasperated and miserable. I'm furious and 'turning a bloodthirsty vampire.'
Nothing can be done. A good guy was slain in cold blood by bearded psychopaths and no-one can return his life.
niedziela, 8 lutego 2009
O "potrzebie"
Tydzień temu rozmawialiśmy ze znajomymi o zakupie pewnego urządzenia AGD, które potrafi siec, kroić, rozdrabniać, mieszać, gotować w wodzie i gotować na parze. My to urządzenie mamy, znajomi właśnie się zastanawiają nad jego kupnem. Jest drogie. Pamiętam, że te kilka lat temu, kiedy je nabyliśmy, wzięliśmy kredyt z banku i spłacaliśmy go w ratach. Ale jest fajne. Mimo potwornej krytyki zarówno ze strony moich teściów jak i rodziców, którzy z zapałem godnym lepszej sprawy nakrzyczeli na nas za naszą „głupotę” i „beztroskę w wydawaniu pieniędzy”, urządzenie, którego nazwy nie wymienię, żeby nie być posądzonym o reklamę, nabyliśmy i jesteśmy z niego zadowoleni do dziś.
Znajomy, który nie należy do ludzi, którzy muszą się ograniczać finansowo, stwierdził, że owszem, urządzenie jest fajne, ale na razie nie ma potrzeby, żeby je kupować. Naturalnie, że nie ma potrzeby! Inny mój znajomy, kiedy go namawiałem, żeby sobie zainstalował skype’a, to będziemy mogli sobie pogadać przez Internet, odparł, że nie czuje takiej potrzeby, bo mu gadu-gadu zupełnie wystarcza (i nie chodziło o opcję telefoniczną gg). Ja oczywiście szanuję decyzje ludzi – jak najbardziej rozumiem, że nie wszystko jest na tyle atrakcyjne, albo na tyle przystępne cenowo, żeby to zaraz kupować. Inaczej różnego rodzaju reklamowe kanały telewizyjne przeżywałyby nieustanny sukces, bo ludzie rzucaliby się do zakupów atrakcyjnych gadżetów i przyrządów. Niewątpliwie rację miał ten, kto powiedział, że „kiedyś rynek zaspokajał potrzeby, a teraz rynek wręcz kreuje potrzeby”. Zgadzam się całkowicie, że chcąc coś sprzedać, trzeba ludziom wmówić, że jest im to potrzebne. W ten sposób kupujemy wiele rzeczy, które tak naprawdę potrzebne nam nie są.
Spójrzmy jednak na cały problem z innej strony. Czy to aby na pewno prawda, że kiedyś rynek tylko zaspokajał potrzeby? Powiedzmy sobie szczerze: po co komu było futro z białych lisów, kiedy wystarczył barani kożuch? Po co komu biżuteria? Oczywiście można doszukać się tu potrzeby bycia atrakcyjnym w celu przyciągnięcia partnera seksualnego, ale czy aby na pewno matka i babka tej, która pierwsza założyła naszyjnik z pereł gorzej sobie poradziły z przyciągnięciem, odpowiednio, ojca i dziadka tejże?
Mówi się, że „potrzeba jest matką wynalazku”. Trudno się z tym nie zgodzić. Niedawno jednak postawiono hipotezę, że np. tzw. rewolucja neolityczna wprowadzająca masowo rolnictwo i hodowlę jako dominujące formy zdobywania pożywienia, wcale nie były wynikiem ich większej wydajności w stosunku do myślistwa, ale zmiany stosunków społecznych (a nie odwrotnie!). Czyli najpierw grupa „silnych” zdobyła władzę nad pokaźną gromadą swoich bliźnich, których mogła zmusić do pracy. Ci przymuszeni uprawiali ziemię, co wymagało cierpliwości i wytrwałości, na którą nikt „normalny” by sobie nie pozwolił, ale niewolnik nie miał wyboru. Nie chcę się tutaj ustosunkowywać do tej hipotezy, bo jednak klasyczna wersja mówi, że najpierw było rolnictwo i dopiero ono wytworzyło stosunki społeczne polegające na podległości pracujących mas grupom uprzywilejowanych. W każdym razie obie teorie są wysoce prawdopodobne, a w świetle tej, którą wymieniłem jako pierwszą, potrzeba nie była matką wynalazku, a odwrotnie.
Niewątpliwie wojny są najlepszym przykładem „potrzeby w działaniu” – postęp jawi się tutaj jako wynik potrzeby pokonania przeciwnika, a więc opracowania broni i metod lepszych od tych używanych przez przeciwnika. Niemniej szereg objawów życia pokojowego, w tym sztuki plastyczne, muzyka czy poezja, nie wydają się być wynikiem jakiejś natychmiastowej i „namacalnej” potrzeby. Bez tych zjawisk można żyć. Można egzystować całkiem nieźle – nagromadzić jedzenie, zapewnić sobie ochronę przed opadami atmosferycznymi i nieprzyjemną temperaturą. Do tego jeśli w pobliżu są osobniki gotowe zaspokoić nasze potrzeby seksualne, to czego nam więcej trzeba. Jedzenie nawet nie musi być ciepłe, co pokazuje przykład szympansów i wszystkich innych zwierząt.
Nowinki techniczne z trudem się przebijały przez całe dzieje ludzkości, aż do XIX wieku, bo „nie było potrzeby”! Sam doskonale pamiętam czasy sprzed pecetów i telefonów komórkowych. Jakoś się żyło – nawet jeśli „gorzej”, to przecież wtedy tego nie wiedziałem. Długo nie odczuwałem potrzeby posiadania komórki, choć o komputerze marzyłem zawsze i to marzenie zaspokoiłem przy pierwszej nadarzającej się okazji. Teraz korzystam również z telefonu komórkowego, co uważam za rzecz naturalną, a nawet więcej – kiedy zapomnę zabrać aparatu z domu, czuję się nieswojo. Żyło się jednak bez szeregu wynalazków i nie odczuwało się potrzeby ich wynalezienia.
Ten temat wiąże się ściśle z wczorajszym. Mianowicie człowiek nieustannie wykracza poza wszelki determinizm. Uznajmy, że „naturalne potrzeby” to objaw determinizmu biologicznego. Uznajmy też, że człowiek z definicji jest istotą przekraczającą kolejne granice, w tym granicę rzeczywistej potrzeby. Jeśli przyjmiemy, że człowiek jest jedyną istotą do tego zdolną, to będziemy musieli też uznać, że wykraczanie poza determinizm „potrzeby” jest cechą wyróżniającą nas w świecie zwierząt.
Podsumowując. Nie potępiam ani nie kpię z ludzi, którzy „twardo stąpają po ziemi” i kierują się jedynie minimum potrzeb. W ten sposób bowiem można się pozbyć wszelkich ambicji wykraczających poza instynkt przetrwania. Kawałek dykty nad głową, jakieś szmaty do okrycia ciała i nieco jedzenia (niekoniecznie gotowanego) i można żyć. Potrzeby wykraczające ponad to, to już nasze „fanaberie”. Kierując się jedynie owym instynktem zrezygnowalibyśmy ze swojego człowieczeństwa. Dlatego osobiście nigdy nie tłumaczę zaniechania jakiegoś działania brakiem potrzeby. Prawdziwych potrzeb jest bowiem niezwykle mało. Olbrzymi procent naszych działań to nasza chęć, albo „potrzeba serca” (cokolwiek to znaczy), nasza kreatywność i wyjście poza to co niezbędne do życia. Mówienie o „braku potrzeby” nie ma w tym wypadku sensu. Robimy coś, bo chcemy; nie robimy bo nie chcemy i jeśli już musimy dorabiać do tego filozofię, to postarajmy się wymyślić coś na wyższym poziomie zamiast posługiwać się dość prymitywną, redukcjonistyczną i po prostu uwłaczającą ludzkiej godności koncepcją „potrzeby.”
* * *
Z nieco tylko innej beczki. Często słyszy się w Polsce taki półżarcik: „Idę do teatru, żeby się trochę odchamić”. Tak samo ludzie reagują, kiedy ktoś oznajmia, że idzie do teatru: „Hehehe”, śmieją się dobrodusznie. „Idziesz się trochę odchamić?” Denerwuje mnie nie tyle kretynizm tego powiedzonka (powiedzonko, jak wiele innych, jest głupawe, ale wypowiedziane po raz pierwszy miało jakąś dowcipną wymowę), tylko ludzie, którzy je bezmyślnie powtarzają. Zazwyczaj reaguję sarkastycznie, co sprawia, że robię wrażenie nieprzyjemnego dziada, ale trudno: „Odchamiać muszą się chamy. My, ludzie kulturalni, chodzimy do teatru, bo lubimy.” Nie ma bowiem żadnej potrzeby chodzenia do teatru! Jeśli ktoś stawia sprawę w taki sposób, że należy chodzić do teatru, bo tak robią ludzie „kulturalni”, to niczym nie różnią się od tych, którzy „muszą się odchamić”. Pojęcia należy odwrócić: to ludzie, którzy lubią (nie muszą!) chodzić do teatru, są ludźmi kulturalnymi.
Jeśli natomiast nie lubicie czytać książek ani chodzić do teatru, to nie ma problemu – nie każdy musi – ale nie tłumaczcie, że nie macie takiej potrzeby – tej bowiem nikt nie ma.
Znajomy, który nie należy do ludzi, którzy muszą się ograniczać finansowo, stwierdził, że owszem, urządzenie jest fajne, ale na razie nie ma potrzeby, żeby je kupować. Naturalnie, że nie ma potrzeby! Inny mój znajomy, kiedy go namawiałem, żeby sobie zainstalował skype’a, to będziemy mogli sobie pogadać przez Internet, odparł, że nie czuje takiej potrzeby, bo mu gadu-gadu zupełnie wystarcza (i nie chodziło o opcję telefoniczną gg). Ja oczywiście szanuję decyzje ludzi – jak najbardziej rozumiem, że nie wszystko jest na tyle atrakcyjne, albo na tyle przystępne cenowo, żeby to zaraz kupować. Inaczej różnego rodzaju reklamowe kanały telewizyjne przeżywałyby nieustanny sukces, bo ludzie rzucaliby się do zakupów atrakcyjnych gadżetów i przyrządów. Niewątpliwie rację miał ten, kto powiedział, że „kiedyś rynek zaspokajał potrzeby, a teraz rynek wręcz kreuje potrzeby”. Zgadzam się całkowicie, że chcąc coś sprzedać, trzeba ludziom wmówić, że jest im to potrzebne. W ten sposób kupujemy wiele rzeczy, które tak naprawdę potrzebne nam nie są.
Spójrzmy jednak na cały problem z innej strony. Czy to aby na pewno prawda, że kiedyś rynek tylko zaspokajał potrzeby? Powiedzmy sobie szczerze: po co komu było futro z białych lisów, kiedy wystarczył barani kożuch? Po co komu biżuteria? Oczywiście można doszukać się tu potrzeby bycia atrakcyjnym w celu przyciągnięcia partnera seksualnego, ale czy aby na pewno matka i babka tej, która pierwsza założyła naszyjnik z pereł gorzej sobie poradziły z przyciągnięciem, odpowiednio, ojca i dziadka tejże?
Mówi się, że „potrzeba jest matką wynalazku”. Trudno się z tym nie zgodzić. Niedawno jednak postawiono hipotezę, że np. tzw. rewolucja neolityczna wprowadzająca masowo rolnictwo i hodowlę jako dominujące formy zdobywania pożywienia, wcale nie były wynikiem ich większej wydajności w stosunku do myślistwa, ale zmiany stosunków społecznych (a nie odwrotnie!). Czyli najpierw grupa „silnych” zdobyła władzę nad pokaźną gromadą swoich bliźnich, których mogła zmusić do pracy. Ci przymuszeni uprawiali ziemię, co wymagało cierpliwości i wytrwałości, na którą nikt „normalny” by sobie nie pozwolił, ale niewolnik nie miał wyboru. Nie chcę się tutaj ustosunkowywać do tej hipotezy, bo jednak klasyczna wersja mówi, że najpierw było rolnictwo i dopiero ono wytworzyło stosunki społeczne polegające na podległości pracujących mas grupom uprzywilejowanych. W każdym razie obie teorie są wysoce prawdopodobne, a w świetle tej, którą wymieniłem jako pierwszą, potrzeba nie była matką wynalazku, a odwrotnie.
Niewątpliwie wojny są najlepszym przykładem „potrzeby w działaniu” – postęp jawi się tutaj jako wynik potrzeby pokonania przeciwnika, a więc opracowania broni i metod lepszych od tych używanych przez przeciwnika. Niemniej szereg objawów życia pokojowego, w tym sztuki plastyczne, muzyka czy poezja, nie wydają się być wynikiem jakiejś natychmiastowej i „namacalnej” potrzeby. Bez tych zjawisk można żyć. Można egzystować całkiem nieźle – nagromadzić jedzenie, zapewnić sobie ochronę przed opadami atmosferycznymi i nieprzyjemną temperaturą. Do tego jeśli w pobliżu są osobniki gotowe zaspokoić nasze potrzeby seksualne, to czego nam więcej trzeba. Jedzenie nawet nie musi być ciepłe, co pokazuje przykład szympansów i wszystkich innych zwierząt.
Nowinki techniczne z trudem się przebijały przez całe dzieje ludzkości, aż do XIX wieku, bo „nie było potrzeby”! Sam doskonale pamiętam czasy sprzed pecetów i telefonów komórkowych. Jakoś się żyło – nawet jeśli „gorzej”, to przecież wtedy tego nie wiedziałem. Długo nie odczuwałem potrzeby posiadania komórki, choć o komputerze marzyłem zawsze i to marzenie zaspokoiłem przy pierwszej nadarzającej się okazji. Teraz korzystam również z telefonu komórkowego, co uważam za rzecz naturalną, a nawet więcej – kiedy zapomnę zabrać aparatu z domu, czuję się nieswojo. Żyło się jednak bez szeregu wynalazków i nie odczuwało się potrzeby ich wynalezienia.
Ten temat wiąże się ściśle z wczorajszym. Mianowicie człowiek nieustannie wykracza poza wszelki determinizm. Uznajmy, że „naturalne potrzeby” to objaw determinizmu biologicznego. Uznajmy też, że człowiek z definicji jest istotą przekraczającą kolejne granice, w tym granicę rzeczywistej potrzeby. Jeśli przyjmiemy, że człowiek jest jedyną istotą do tego zdolną, to będziemy musieli też uznać, że wykraczanie poza determinizm „potrzeby” jest cechą wyróżniającą nas w świecie zwierząt.
Podsumowując. Nie potępiam ani nie kpię z ludzi, którzy „twardo stąpają po ziemi” i kierują się jedynie minimum potrzeb. W ten sposób bowiem można się pozbyć wszelkich ambicji wykraczających poza instynkt przetrwania. Kawałek dykty nad głową, jakieś szmaty do okrycia ciała i nieco jedzenia (niekoniecznie gotowanego) i można żyć. Potrzeby wykraczające ponad to, to już nasze „fanaberie”. Kierując się jedynie owym instynktem zrezygnowalibyśmy ze swojego człowieczeństwa. Dlatego osobiście nigdy nie tłumaczę zaniechania jakiegoś działania brakiem potrzeby. Prawdziwych potrzeb jest bowiem niezwykle mało. Olbrzymi procent naszych działań to nasza chęć, albo „potrzeba serca” (cokolwiek to znaczy), nasza kreatywność i wyjście poza to co niezbędne do życia. Mówienie o „braku potrzeby” nie ma w tym wypadku sensu. Robimy coś, bo chcemy; nie robimy bo nie chcemy i jeśli już musimy dorabiać do tego filozofię, to postarajmy się wymyślić coś na wyższym poziomie zamiast posługiwać się dość prymitywną, redukcjonistyczną i po prostu uwłaczającą ludzkiej godności koncepcją „potrzeby.”
* * *
Z nieco tylko innej beczki. Często słyszy się w Polsce taki półżarcik: „Idę do teatru, żeby się trochę odchamić”. Tak samo ludzie reagują, kiedy ktoś oznajmia, że idzie do teatru: „Hehehe”, śmieją się dobrodusznie. „Idziesz się trochę odchamić?” Denerwuje mnie nie tyle kretynizm tego powiedzonka (powiedzonko, jak wiele innych, jest głupawe, ale wypowiedziane po raz pierwszy miało jakąś dowcipną wymowę), tylko ludzie, którzy je bezmyślnie powtarzają. Zazwyczaj reaguję sarkastycznie, co sprawia, że robię wrażenie nieprzyjemnego dziada, ale trudno: „Odchamiać muszą się chamy. My, ludzie kulturalni, chodzimy do teatru, bo lubimy.” Nie ma bowiem żadnej potrzeby chodzenia do teatru! Jeśli ktoś stawia sprawę w taki sposób, że należy chodzić do teatru, bo tak robią ludzie „kulturalni”, to niczym nie różnią się od tych, którzy „muszą się odchamić”. Pojęcia należy odwrócić: to ludzie, którzy lubią (nie muszą!) chodzić do teatru, są ludźmi kulturalnymi.
Jeśli natomiast nie lubicie czytać książek ani chodzić do teatru, to nie ma problemu – nie każdy musi – ale nie tłumaczcie, że nie macie takiej potrzeby – tej bowiem nikt nie ma.
sobota, 7 lutego 2009
O "nudzeniu się"
Lubię wyjazdy i różnego rodzaju przerywniki w pracy. Z drugiej strony bardzo trudno po nich wejść z powrotem w rytm systematycznych działań, którym oddawaliśmy się uprzednio bądź z własnej woli bądź z przymusu zarobkowego. Tak też jest teraz.. Krótka wizyta w Łodzi, podczas której odwiedziłem swojego Tatę i spotkałem się z koleżankami ze Stowarzyszenia Absolwentów IV LO w Łodzi, wybiła mnie z rytmu i kiedy wczoraj po południu wróciłem do domu, nie byłem w stanie zabrać się do czegokolwiek sensownego.
Jedna z koleżanek z lekką ironią zauważyła, że ja chyba mam całe mnóstwo czasu. Skądinąd słyszę, że się chyba nudzę, ponieważ udzielam się na forum naszej-klasy oraz prowadzę bloga. Rozumiałbym tego typu uwagi, gdyby ironizujący znajomi równocześnie byli zachwyceni swoją pracą zawodową i z entuzjazmem rozprawiali o tym, jak się w niej realizują. Niestety większość z nas (może jednak nie większość? – badań nad tym nie prowadziłem) traktuje pracę zawodową jako konieczność, natomiast po godzinach czekają jeszcze obowiązki domowe, po których jesteśmy już tak zmęczeni, że zostaje tylko włączyć telewizor i obejrzeć coś w miarę głupiego, żeby nie przemęczać mózgu. A gdzie w tym wszystkim jesteśmy my jako osoby, albo, że się wyrażę bardziej górnolotnie, istoty ludzkie?
Pogodzenie się z rolą trybika w maszynie powszechnie uważa się za „dorosłość”, a wszelkie próby działań temu stanowi rzeczy się przeciwstawiających za „marzycielstwo”, „dziecinne podejście do życia”, albo co najmniej nieszkodliwe „dziwactwo” (czasami nawet i szkodliwe!). W ten sposób nie tylko sami stajemy się niewolnikami, ale wciągamy w ten system swoje otoczenie, w tym dzieci. W krajach cywilizowanych „mądre” wychowanie to wychowanie do niewolnictwa.
Skoro są niewolnicy, to muszą być też ich właściciele. Przy obecnym stopniu zapętlenia i wzajemnych powiązań, okazuje się, że niekoniecznie. W nowoczesnych demokracjach i w warunkach wolnego rynku relacja „właściciel-niewolnik” w czystej postaci występuje jedynie w strukturach nielegalnych (np. plantacje we Włoszech, gdzie Polacy pracowali pod nadzorem innych Polaków i Ukraińców na rzecz miejscowego „biznesmena”). Wszędzie indziej jesteśmy „wkręcani” i „wykręcani” przez ludzi podobnych do nas, którym przez moment być może wydaje się, że są panami, ale nie są, ponieważ w każdej chwili sami mogą zostać „wykręceni” i wyrzuceni na złomowisko.
Jeśli więc istnieje grupa „panów”, to są to BYĆ MOŻE jacyś grubi cwaniacy z Wall Street, którzy potrafią przetrwać mimo kryzysów. Tacy na pewno są. Czy oni sami nie są niewolnikami? W olbrzymim stopniu są, bo też muszą nieustannie brać udział w kontroli machiny, a jest to zajęcie nie pozwalające na odpoczynek.
Oczywiście najlepiej mają ci, którzy mają już zgromadzony majątek, tak że nie muszą się martwić o swój byt materialny i mogą oddać się zajęciom rozwijającym ich samych. Niestety, z kolorowych czasopism o tematyce plotkarskiej możemy się dowiedzieć, że tryb życia tych ludzi do zbyt twórczych i rozwijających nie należy, ponieważ najczęściej swój czas spędzają na dogadzaniu swoim zmysłom i oddawaniu się drogim, ale dość prymitywnym formom spędzania wolnego czasu.
Nie jest sztuką być bogaczem i dzięki temu nie być śrubką w machinie zarabiania pieniędzy. Sztuką jest się zbuntować i postawić na swoje człowieczeństwo mimo konieczności zapewnienia sobie i bliskim środków na przetrwanie. Tak robią artyści, którzy tworzą coś, na sprzedanie czego nawet nie ma nadziei, ale powstaje z głębokiej potrzeby wyrażenia siebie. Tak robią hobbyści, którzy poświęcają się jakiejś pasji bez nadziei na zrobienie na tym majątku. Tak też robią wolontariusze organizacji charytatywnych, którzy oddają się często niezwykle ciężkiej i często beznadziejnej pracy w imię czegoś, w co wierzą.
Niektórzy, jak np. Steve Jobbs, mają na tyle szczęścia, że ze swojej pasji, wyrażającej ich osobowość i zainteresowania, zrobili interes, który całe życie prowadzili tak, jakby to było wielkie pasjonujące hobby, a przy tym przynoszące miliardy dolarów zysku. To się jednak zdarza niezwykle rzadko.
Wszystkie te grupy ludzi, które wymieniłem, wyłamują ze swojej niewolniczej kondycji i próbują choć część czasu, jaki jest im dany, przeżyć jak ludzie i zaznaczyć swoją obecność na naszej planecie poprzez działanie, do którego nikt ich nie zmusza. Wyłamują się zarówno spod determinizmu biologicznego, jakiemu podlegamy jako część świata zwierząt, jak i spod przymusu pracy zarobkowej, która najczęściej pozbawia nas cech ludzkich, a czyni elementami układanki, na ogólny kształt której nie mamy wpływu.
Dlatego, jeżeli ktoś w naszym otoczeniu pisze wiersze, maluje obrazki (nawet kiczowate), gra na jakimś instrumencie (nawet kiepsko), zbiera znaczki, albo sprzedaje pocztówki na rzecz chorych dzieci, a przy tym robi to z pasją i oddaniem, nie wolno nam się z nich śmiać i mówić, że „chyba się nudzą”, bo to oni właśnie wychodzą poza to, co muszą i, robiąc co chcą, realizują swoje człowieczeństwo.
(O tzw. „potrzebie” robienia czegoś – jutro)
wtorek, 3 lutego 2009
Bunt wywołany alienacją pracy ;)
Niniejszy wpis jest wyrazem mojego buntu przeciwko sprowadzaniu samego siebie do maszynki zmuszonej do zarabiania na życie. Wykraczam niniejszym poza to, co robić muszę, i przez kilka chwil robię to, na co sam mam ochotę (a przynajmniej tak mi się wydaje).
Otóż robię korektę referatów naukowych napisanych przez naszych rodaków i naszych wschodnich sąsiadów po angielsku. Na 8 referatów, autorka tylko jednego z nich napisała artykuł dobrą angielszczyzną. Reszta jest tragiczna. Zastanawiam się z czego się to bierze. Niewątpliwie jednym z czynników jest niedostateczna znajomość języka angielskiego, ale drugim jest to, o czym już pisałem – współcześni uczeni z Europy wschodniej nie umieją pisać. Jeśli ktoś myśli jasno i klarownie organizuje swój tekst w języku ojczystym, to i w obcym powinno mu się udać oddać ową jasność. Oczywiście należy się wykazać znajomością struktur gramatycznych i bogactwem słownictwa, ale to przy odrobinie pracy można nadrobić przy pomocy dobrego słownika i dobrej książki do gramatyki. Tak się jednak nie dzieje, bo mało komu się chce włożyć trochę wysiłku. Przecież już jesteśmy wielkimi profesorami, nasza pozycja jest niezagrożona. To, że na jednej konferencji ktoś nas nie zrozumie, albo się nawet obśmieje, to nic. Takie rzeczy przemijają, a nasza pozycja na uniwersytecie w Woroneżu, Kijowie, czy Gdańsku jest niezachwiana.
W rozmowach z ludźmi nauki często można usłyszeć narzekanie, że to zapatrzenie na anglosaskie wzory pisania akademickiego jest straszne, bo zagraża inwencji twórczej autora, ogranicza go. Trzymanie się limitu słów i wymogów formalnych prowadzi tylko do samoograniczenia i w rezultacie zabija pasję badawczą. Nie ma nic bardziej bzdurnego.
Otóż Anglosasi (Anglicy, Amerykanie – bo o nich akurat wiem) wymyślili metodę pisania akademickiego polegającą na limicie słów, ponieważ wyszli z założenia, że jeśli ktoś nie umie wyrazić swojej myśli w 400 słowach to mu się to pewnie nie uda i w 4000. No, tutaj bym trochę polemizował, jako że cały ten slogan brzmi nieco patetycznie. Prawdziwa przyczyna jest o wiele bardziej prozaiczna. Coraz więcej ludzi studiuje i produkuje coraz więcej tekstów. Przeczytanie całej literatury z samej tylko wąsko pojętej własnej działki staje się fizycznie niemożliwe. To dlatego preferowane są rozprawy naukowe stosunkowo krótkie, ale treściwe, bez wodolejstwa.
Kolejną cechą anglosaskiej rozprawy naukowej jest jej przejrzysty szkielet. Należy postawić tezę, coś o czym i z czym można podyskutować. Jeżeli ktoś przepisuje tylko encyklopedyczne wiadomości z podręczników, jest to praca o niewielkiej wartości – no może przedstawiać wartość dla studenta, który woli przeczytać jeden krótki artykuł zamiast pięciu podręczników. Generalnie, jeśli nie ma tezy, to nie ma po co twojego tekstu czytać. Potem przytacza się argumenty w celu poparcia tezy. Przytacza się też zdanie przeciwne, ale po to, żeby je zraz obalić. Pisząc pracę wg tego prostego, żeby nie powiedzieć prymitywnego schematu, po prostu nie ma tego jak zepsuć! Użyjmy tu bardziej dosadnego zwrotu, bo to w końcu tylko „głośne myślenie”, a nie rozprawa akademicka: tego się nie da spieprzyć!
Tymczasem nasi uczeni brną w jakieś ślepe uliczki i zakamarki swojego pokrętnego rozumowania, z czego wychodzi coś, czego nie da się ani czytać, ani słuchać, a już na pewno nie tłumaczyć na angielski. Zamiast pisać o „zmianach w prawie karnym”, napiszą o „zmianach w dziedzinie/w sferze/w obszarze prawa karnego”. Niby nic, ale jeśli cala praca upstrzona jest jakimiś „sferami” i „dziedzinami”, które nie są częścią danego przedmiotu, ale samym przedmiotem, który za moment będzie i tak wymieniony, to można się załamać. Ale to są najmniejsze problemy. Najgorsze jest stosowanie pierwszego lepszego słowa znalezionego w słowniku, które akurat w danym kontekście zupełnie nie pasuje. Gorzej, jeśli ktoś ma wyjątkowy "talent" do wyboru samych takich słów. Wtedy domyślaj się, człowieku, "co autor w ogóle miał na myśli".
Przykłady można mnożyć, a ja przecież nie o tym chciałem pisać. Zaraz wrócę do pracy, do której zmusza mnie sytuacja ekonomiczna. To, co u mnie występuje, to typowa alienacja pracy, podstawowy termin u Karola Marksa. Czuję się jak niewolnik, bo oto żebyśmy (tzn. moja Rodzina i ja) mogli przeżyć kolejny miesiąc, muszę zrezygnować nawet z namiastki wolnej woli. Przesunąłem wizytę u mojego Taty w Łodzi, żeby tylko skończyć tę robotę. Czuję się wyzuty z własnej podmiotowości. Jestem tylko i wyłącznie narzędziem do obróbki cudzych tekstów. To nie jest normalne i tak być nie powinno. Praca musi być twórcza i wyrażać autora (obojętnie jaka, stolarz robiący takie krzesło, jakie sobie wyobraził i wymarzył, jest człowiekiem wolnym i szczęśliwym, genialny muzyk grający do kotleta kawałki, od których mu się robi niedobrze, szczęśliwy na pewno nie jest). Wiem, że istnieją ludzie, którzy całe życie spędzają na niewolniczej pracy, więc nie powinienem narzekać. Ale z drugiej strony dlaczego nie powinienem? Każdy powinien mieć prawo wyrazić swoje niezadowolenie ze złego stanu rzeczy. Tym ludziom też nie bronię tego robić.
Ale dobra, koniec buntu. Czas skończyć to, co się zaczęło, zwłaszcza, że przyobiecana zapłata jest godziwa, no i trzeba Rodzinie zapewnić byt. ;)
Otóż robię korektę referatów naukowych napisanych przez naszych rodaków i naszych wschodnich sąsiadów po angielsku. Na 8 referatów, autorka tylko jednego z nich napisała artykuł dobrą angielszczyzną. Reszta jest tragiczna. Zastanawiam się z czego się to bierze. Niewątpliwie jednym z czynników jest niedostateczna znajomość języka angielskiego, ale drugim jest to, o czym już pisałem – współcześni uczeni z Europy wschodniej nie umieją pisać. Jeśli ktoś myśli jasno i klarownie organizuje swój tekst w języku ojczystym, to i w obcym powinno mu się udać oddać ową jasność. Oczywiście należy się wykazać znajomością struktur gramatycznych i bogactwem słownictwa, ale to przy odrobinie pracy można nadrobić przy pomocy dobrego słownika i dobrej książki do gramatyki. Tak się jednak nie dzieje, bo mało komu się chce włożyć trochę wysiłku. Przecież już jesteśmy wielkimi profesorami, nasza pozycja jest niezagrożona. To, że na jednej konferencji ktoś nas nie zrozumie, albo się nawet obśmieje, to nic. Takie rzeczy przemijają, a nasza pozycja na uniwersytecie w Woroneżu, Kijowie, czy Gdańsku jest niezachwiana.
W rozmowach z ludźmi nauki często można usłyszeć narzekanie, że to zapatrzenie na anglosaskie wzory pisania akademickiego jest straszne, bo zagraża inwencji twórczej autora, ogranicza go. Trzymanie się limitu słów i wymogów formalnych prowadzi tylko do samoograniczenia i w rezultacie zabija pasję badawczą. Nie ma nic bardziej bzdurnego.
Otóż Anglosasi (Anglicy, Amerykanie – bo o nich akurat wiem) wymyślili metodę pisania akademickiego polegającą na limicie słów, ponieważ wyszli z założenia, że jeśli ktoś nie umie wyrazić swojej myśli w 400 słowach to mu się to pewnie nie uda i w 4000. No, tutaj bym trochę polemizował, jako że cały ten slogan brzmi nieco patetycznie. Prawdziwa przyczyna jest o wiele bardziej prozaiczna. Coraz więcej ludzi studiuje i produkuje coraz więcej tekstów. Przeczytanie całej literatury z samej tylko wąsko pojętej własnej działki staje się fizycznie niemożliwe. To dlatego preferowane są rozprawy naukowe stosunkowo krótkie, ale treściwe, bez wodolejstwa.
Kolejną cechą anglosaskiej rozprawy naukowej jest jej przejrzysty szkielet. Należy postawić tezę, coś o czym i z czym można podyskutować. Jeżeli ktoś przepisuje tylko encyklopedyczne wiadomości z podręczników, jest to praca o niewielkiej wartości – no może przedstawiać wartość dla studenta, który woli przeczytać jeden krótki artykuł zamiast pięciu podręczników. Generalnie, jeśli nie ma tezy, to nie ma po co twojego tekstu czytać. Potem przytacza się argumenty w celu poparcia tezy. Przytacza się też zdanie przeciwne, ale po to, żeby je zraz obalić. Pisząc pracę wg tego prostego, żeby nie powiedzieć prymitywnego schematu, po prostu nie ma tego jak zepsuć! Użyjmy tu bardziej dosadnego zwrotu, bo to w końcu tylko „głośne myślenie”, a nie rozprawa akademicka: tego się nie da spieprzyć!
Tymczasem nasi uczeni brną w jakieś ślepe uliczki i zakamarki swojego pokrętnego rozumowania, z czego wychodzi coś, czego nie da się ani czytać, ani słuchać, a już na pewno nie tłumaczyć na angielski. Zamiast pisać o „zmianach w prawie karnym”, napiszą o „zmianach w dziedzinie/w sferze/w obszarze prawa karnego”. Niby nic, ale jeśli cala praca upstrzona jest jakimiś „sferami” i „dziedzinami”, które nie są częścią danego przedmiotu, ale samym przedmiotem, który za moment będzie i tak wymieniony, to można się załamać. Ale to są najmniejsze problemy. Najgorsze jest stosowanie pierwszego lepszego słowa znalezionego w słowniku, które akurat w danym kontekście zupełnie nie pasuje. Gorzej, jeśli ktoś ma wyjątkowy "talent" do wyboru samych takich słów. Wtedy domyślaj się, człowieku, "co autor w ogóle miał na myśli".
Przykłady można mnożyć, a ja przecież nie o tym chciałem pisać. Zaraz wrócę do pracy, do której zmusza mnie sytuacja ekonomiczna. To, co u mnie występuje, to typowa alienacja pracy, podstawowy termin u Karola Marksa. Czuję się jak niewolnik, bo oto żebyśmy (tzn. moja Rodzina i ja) mogli przeżyć kolejny miesiąc, muszę zrezygnować nawet z namiastki wolnej woli. Przesunąłem wizytę u mojego Taty w Łodzi, żeby tylko skończyć tę robotę. Czuję się wyzuty z własnej podmiotowości. Jestem tylko i wyłącznie narzędziem do obróbki cudzych tekstów. To nie jest normalne i tak być nie powinno. Praca musi być twórcza i wyrażać autora (obojętnie jaka, stolarz robiący takie krzesło, jakie sobie wyobraził i wymarzył, jest człowiekiem wolnym i szczęśliwym, genialny muzyk grający do kotleta kawałki, od których mu się robi niedobrze, szczęśliwy na pewno nie jest). Wiem, że istnieją ludzie, którzy całe życie spędzają na niewolniczej pracy, więc nie powinienem narzekać. Ale z drugiej strony dlaczego nie powinienem? Każdy powinien mieć prawo wyrazić swoje niezadowolenie ze złego stanu rzeczy. Tym ludziom też nie bronię tego robić.
Ale dobra, koniec buntu. Czas skończyć to, co się zaczęło, zwłaszcza, że przyobiecana zapłata jest godziwa, no i trzeba Rodzinie zapewnić byt. ;)
Subskrybuj:
Posty (Atom)