wtorek, 3 lutego 2009

Bunt wywołany alienacją pracy ;)

Niniejszy wpis jest wyrazem mojego buntu przeciwko sprowadzaniu samego siebie do maszynki zmuszonej do zarabiania na życie. Wykraczam niniejszym poza to, co robić muszę, i przez kilka chwil robię to, na co sam mam ochotę (a przynajmniej tak mi się wydaje).

Otóż robię korektę referatów naukowych napisanych przez naszych rodaków i naszych wschodnich sąsiadów po angielsku. Na 8 referatów, autorka tylko jednego z nich napisała artykuł dobrą angielszczyzną. Reszta jest tragiczna. Zastanawiam się z czego się to bierze. Niewątpliwie jednym z czynników jest niedostateczna znajomość języka angielskiego, ale drugim jest to, o czym już pisałem – współcześni uczeni z Europy wschodniej nie umieją pisać. Jeśli ktoś myśli jasno i klarownie organizuje swój tekst w języku ojczystym, to i w obcym powinno mu się udać oddać ową jasność. Oczywiście należy się wykazać znajomością struktur gramatycznych i bogactwem słownictwa, ale to przy odrobinie pracy można nadrobić przy pomocy dobrego słownika i dobrej książki do gramatyki. Tak się jednak nie dzieje, bo mało komu się chce włożyć trochę wysiłku. Przecież już jesteśmy wielkimi profesorami, nasza pozycja jest niezagrożona. To, że na jednej konferencji ktoś nas nie zrozumie, albo się nawet obśmieje, to nic. Takie rzeczy przemijają, a nasza pozycja na uniwersytecie w Woroneżu, Kijowie, czy Gdańsku jest niezachwiana.

W rozmowach z ludźmi nauki często można usłyszeć narzekanie, że to zapatrzenie na anglosaskie wzory pisania akademickiego jest straszne, bo zagraża inwencji twórczej autora, ogranicza go. Trzymanie się limitu słów i wymogów formalnych prowadzi tylko do samoograniczenia i w rezultacie zabija pasję badawczą. Nie ma nic bardziej bzdurnego.

Otóż Anglosasi (Anglicy, Amerykanie – bo o nich akurat wiem) wymyślili metodę pisania akademickiego polegającą na limicie słów, ponieważ wyszli z założenia, że jeśli ktoś nie umie wyrazić swojej myśli w 400 słowach to mu się to pewnie nie uda i w 4000. No, tutaj bym trochę polemizował, jako że cały ten slogan brzmi nieco patetycznie. Prawdziwa przyczyna jest o wiele bardziej prozaiczna. Coraz więcej ludzi studiuje i produkuje coraz więcej tekstów. Przeczytanie całej literatury z samej tylko wąsko pojętej własnej działki staje się fizycznie niemożliwe. To dlatego preferowane są rozprawy naukowe stosunkowo krótkie, ale treściwe, bez wodolejstwa.

Kolejną cechą anglosaskiej rozprawy naukowej jest jej przejrzysty szkielet. Należy postawić tezę, coś o czym i z czym można podyskutować. Jeżeli ktoś przepisuje tylko encyklopedyczne wiadomości z podręczników, jest to praca o niewielkiej wartości – no może przedstawiać wartość dla studenta, który woli przeczytać jeden krótki artykuł zamiast pięciu podręczników. Generalnie, jeśli nie ma tezy, to nie ma po co twojego tekstu czytać. Potem przytacza się argumenty w celu poparcia tezy. Przytacza się też zdanie przeciwne, ale po to, żeby je zraz obalić. Pisząc pracę wg tego prostego, żeby nie powiedzieć prymitywnego schematu, po prostu nie ma tego jak zepsuć! Użyjmy tu bardziej dosadnego zwrotu, bo to w końcu tylko „głośne myślenie”, a nie rozprawa akademicka: tego się nie da spieprzyć!

Tymczasem nasi uczeni brną w jakieś ślepe uliczki i zakamarki swojego pokrętnego rozumowania, z czego wychodzi coś, czego nie da się ani czytać, ani słuchać, a już na pewno nie tłumaczyć na angielski. Zamiast pisać o „zmianach w prawie karnym”, napiszą o „zmianach w dziedzinie/w sferze/w obszarze prawa karnego”. Niby nic, ale jeśli cala praca upstrzona jest jakimiś „sferami” i „dziedzinami”, które nie są częścią danego przedmiotu, ale samym przedmiotem, który za moment będzie i tak wymieniony, to można się załamać. Ale to są najmniejsze problemy. Najgorsze jest stosowanie pierwszego lepszego słowa znalezionego w słowniku, które akurat w danym kontekście zupełnie nie pasuje. Gorzej, jeśli ktoś ma wyjątkowy "talent" do wyboru samych takich słów. Wtedy domyślaj się, człowieku, "co autor w ogóle miał na myśli".

Przykłady można mnożyć, a ja przecież nie o tym chciałem pisać. Zaraz wrócę do pracy, do której zmusza mnie sytuacja ekonomiczna. To, co u mnie występuje, to typowa alienacja pracy, podstawowy termin u Karola Marksa. Czuję się jak niewolnik, bo oto żebyśmy (tzn. moja Rodzina i ja) mogli przeżyć kolejny miesiąc, muszę zrezygnować nawet z namiastki wolnej woli. Przesunąłem wizytę u mojego Taty w Łodzi, żeby tylko skończyć tę robotę. Czuję się wyzuty z własnej podmiotowości. Jestem tylko i wyłącznie narzędziem do obróbki cudzych tekstów. To nie jest normalne i tak być nie powinno. Praca musi być twórcza i wyrażać autora (obojętnie jaka, stolarz robiący takie krzesło, jakie sobie wyobraził i wymarzył, jest człowiekiem wolnym i szczęśliwym, genialny muzyk grający do kotleta kawałki, od których mu się robi niedobrze, szczęśliwy na pewno nie jest). Wiem, że istnieją ludzie, którzy całe życie spędzają na niewolniczej pracy, więc nie powinienem narzekać. Ale z drugiej strony dlaczego nie powinienem? Każdy powinien mieć prawo wyrazić swoje niezadowolenie ze złego stanu rzeczy. Tym ludziom też nie bronię tego robić.

Ale dobra, koniec buntu. Czas skończyć to, co się zaczęło, zwłaszcza, że przyobiecana zapłata jest godziwa, no i trzeba Rodzinie zapewnić byt. ;)

2 komentarze:

  1. Czy jest jakaś praca, która by satysfakcjonowała Ciebie? Co do pisania to masz rację , pierwsze pytanie uczniów, gdy mają zadane "wypracowanie" brzmi " na ile stron?"

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytanie tekstów naukowych po angielsku (z dziedziny, w której się specjalizujemy) jest szybsze i bardziej efektywne niż czytanie podobnych tekstów po polsku bez dwóch zdań. Angielskie teksty wymagają od piszącego pewnej dyscypliny i organizacji myśli, narzucenie samemu sobie właśnie tego szkieletu artykułu, o którym piszesz. Miałam ostatnio okazję brnąć przez artykuły polskich autorów po polsku dotyczących teorii karnawału Bachtina. Do tej pory przeczytałam tego tony po angielsku... Po polsku było trudniej. Brnęłam przez dziesiątki zdań wielokrotnie współrzędnie złożonych, zajmujących całe strony. Zastanawiałam się jakie w końcu właściwie są tezy autora. I o co w ogóle chodzi... Postuluję więc: więcej dyscypliny proszę Państwa, większej jasności wywodu, tak, żeby czytelnik też wiedział co autor miał na mysli!

    OdpowiedzUsuń