niedziela, 8 lutego 2009

O "potrzebie"

Tydzień temu rozmawialiśmy ze znajomymi o zakupie pewnego urządzenia AGD, które potrafi siec, kroić, rozdrabniać, mieszać, gotować w wodzie i gotować na parze. My to urządzenie mamy, znajomi właśnie się zastanawiają nad jego kupnem. Jest drogie. Pamiętam, że te kilka lat temu, kiedy je nabyliśmy, wzięliśmy kredyt z banku i spłacaliśmy go w ratach. Ale jest fajne. Mimo potwornej krytyki zarówno ze strony moich teściów jak i rodziców, którzy z zapałem godnym lepszej sprawy nakrzyczeli na nas za naszą „głupotę” i „beztroskę w wydawaniu pieniędzy”, urządzenie, którego nazwy nie wymienię, żeby nie być posądzonym o reklamę, nabyliśmy i jesteśmy z niego zadowoleni do dziś.

Znajomy, który nie należy do ludzi, którzy muszą się ograniczać finansowo, stwierdził, że owszem, urządzenie jest fajne, ale na razie nie ma potrzeby, żeby je kupować. Naturalnie, że nie ma potrzeby! Inny mój znajomy, kiedy go namawiałem, żeby sobie zainstalował skype’a, to będziemy mogli sobie pogadać przez Internet, odparł, że nie czuje takiej potrzeby, bo mu gadu-gadu zupełnie wystarcza (i nie chodziło o opcję telefoniczną gg). Ja oczywiście szanuję decyzje ludzi – jak najbardziej rozumiem, że nie wszystko jest na tyle atrakcyjne, albo na tyle przystępne cenowo, żeby to zaraz kupować. Inaczej różnego rodzaju reklamowe kanały telewizyjne przeżywałyby nieustanny sukces, bo ludzie rzucaliby się do zakupów atrakcyjnych gadżetów i przyrządów. Niewątpliwie rację miał ten, kto powiedział, że „kiedyś rynek zaspokajał potrzeby, a teraz rynek wręcz kreuje potrzeby”. Zgadzam się całkowicie, że chcąc coś sprzedać, trzeba ludziom wmówić, że jest im to potrzebne. W ten sposób kupujemy wiele rzeczy, które tak naprawdę potrzebne nam nie są.

Spójrzmy jednak na cały problem z innej strony. Czy to aby na pewno prawda, że kiedyś rynek tylko zaspokajał potrzeby? Powiedzmy sobie szczerze: po co komu było futro z białych lisów, kiedy wystarczył barani kożuch? Po co komu biżuteria? Oczywiście można doszukać się tu potrzeby bycia atrakcyjnym w celu przyciągnięcia partnera seksualnego, ale czy aby na pewno matka i babka tej, która pierwsza założyła naszyjnik z pereł gorzej sobie poradziły z przyciągnięciem, odpowiednio, ojca i dziadka tejże?

Mówi się, że „potrzeba jest matką wynalazku”. Trudno się z tym nie zgodzić. Niedawno jednak postawiono hipotezę, że np. tzw. rewolucja neolityczna wprowadzająca masowo rolnictwo i hodowlę jako dominujące formy zdobywania pożywienia, wcale nie były wynikiem ich większej wydajności w stosunku do myślistwa, ale zmiany stosunków społecznych (a nie odwrotnie!). Czyli najpierw grupa „silnych” zdobyła władzę nad pokaźną gromadą swoich bliźnich, których mogła zmusić do pracy. Ci przymuszeni uprawiali ziemię, co wymagało cierpliwości i wytrwałości, na którą nikt „normalny” by sobie nie pozwolił, ale niewolnik nie miał wyboru. Nie chcę się tutaj ustosunkowywać do tej hipotezy, bo jednak klasyczna wersja mówi, że najpierw było rolnictwo i dopiero ono wytworzyło stosunki społeczne polegające na podległości pracujących mas grupom uprzywilejowanych. W każdym razie obie teorie są wysoce prawdopodobne, a w świetle tej, którą wymieniłem jako pierwszą, potrzeba nie była matką wynalazku, a odwrotnie.

Niewątpliwie wojny są najlepszym przykładem „potrzeby w działaniu” – postęp jawi się tutaj jako wynik potrzeby pokonania przeciwnika, a więc opracowania broni i metod lepszych od tych używanych przez przeciwnika. Niemniej szereg objawów życia pokojowego, w tym sztuki plastyczne, muzyka czy poezja, nie wydają się być wynikiem jakiejś natychmiastowej i „namacalnej” potrzeby. Bez tych zjawisk można żyć. Można egzystować całkiem nieźle – nagromadzić jedzenie, zapewnić sobie ochronę przed opadami atmosferycznymi i nieprzyjemną temperaturą. Do tego jeśli w pobliżu są osobniki gotowe zaspokoić nasze potrzeby seksualne, to czego nam więcej trzeba. Jedzenie nawet nie musi być ciepłe, co pokazuje przykład szympansów i wszystkich innych zwierząt.

Nowinki techniczne z trudem się przebijały przez całe dzieje ludzkości, aż do XIX wieku, bo „nie było potrzeby”! Sam doskonale pamiętam czasy sprzed pecetów i telefonów komórkowych. Jakoś się żyło – nawet jeśli „gorzej”, to przecież wtedy tego nie wiedziałem. Długo nie odczuwałem potrzeby posiadania komórki, choć o komputerze marzyłem zawsze i to marzenie zaspokoiłem przy pierwszej nadarzającej się okazji. Teraz korzystam również z telefonu komórkowego, co uważam za rzecz naturalną, a nawet więcej – kiedy zapomnę zabrać aparatu z domu, czuję się nieswojo. Żyło się jednak bez szeregu wynalazków i nie odczuwało się potrzeby ich wynalezienia.

Ten temat wiąże się ściśle z wczorajszym. Mianowicie człowiek nieustannie wykracza poza wszelki determinizm. Uznajmy, że „naturalne potrzeby” to objaw determinizmu biologicznego. Uznajmy też, że człowiek z definicji jest istotą przekraczającą kolejne granice, w tym granicę rzeczywistej potrzeby. Jeśli przyjmiemy, że człowiek jest jedyną istotą do tego zdolną, to będziemy musieli też uznać, że wykraczanie poza determinizm „potrzeby” jest cechą wyróżniającą nas w świecie zwierząt.

Podsumowując. Nie potępiam ani nie kpię z ludzi, którzy „twardo stąpają po ziemi” i kierują się jedynie minimum potrzeb. W ten sposób bowiem można się pozbyć wszelkich ambicji wykraczających poza instynkt przetrwania. Kawałek dykty nad głową, jakieś szmaty do okrycia ciała i nieco jedzenia (niekoniecznie gotowanego) i można żyć. Potrzeby wykraczające ponad to, to już nasze „fanaberie”. Kierując się jedynie owym instynktem zrezygnowalibyśmy ze swojego człowieczeństwa. Dlatego osobiście nigdy nie tłumaczę zaniechania jakiegoś działania brakiem potrzeby. Prawdziwych potrzeb jest bowiem niezwykle mało. Olbrzymi procent naszych działań to nasza chęć, albo „potrzeba serca” (cokolwiek to znaczy), nasza kreatywność i wyjście poza to co niezbędne do życia. Mówienie o „braku potrzeby” nie ma w tym wypadku sensu. Robimy coś, bo chcemy; nie robimy bo nie chcemy i jeśli już musimy dorabiać do tego filozofię, to postarajmy się wymyślić coś na wyższym poziomie zamiast posługiwać się dość prymitywną, redukcjonistyczną i po prostu uwłaczającą ludzkiej godności koncepcją „potrzeby.”

* * *

Z nieco tylko innej beczki. Często słyszy się w Polsce taki półżarcik: „Idę do teatru, żeby się trochę odchamić”. Tak samo ludzie reagują, kiedy ktoś oznajmia, że idzie do teatru: „Hehehe”, śmieją się dobrodusznie. „Idziesz się trochę odchamić?” Denerwuje mnie nie tyle kretynizm tego powiedzonka (powiedzonko, jak wiele innych, jest głupawe, ale wypowiedziane po raz pierwszy miało jakąś dowcipną wymowę), tylko ludzie, którzy je bezmyślnie powtarzają. Zazwyczaj reaguję sarkastycznie, co sprawia, że robię wrażenie nieprzyjemnego dziada, ale trudno: „Odchamiać muszą się chamy. My, ludzie kulturalni, chodzimy do teatru, bo lubimy.” Nie ma bowiem żadnej potrzeby chodzenia do teatru! Jeśli ktoś stawia sprawę w taki sposób, że należy chodzić do teatru, bo tak robią ludzie „kulturalni”, to niczym nie różnią się od tych, którzy „muszą się odchamić”. Pojęcia należy odwrócić: to ludzie, którzy lubią (nie muszą!) chodzić do teatru, są ludźmi kulturalnymi.

Jeśli natomiast nie lubicie czytać książek ani chodzić do teatru, to nie ma problemu – nie każdy musi – ale nie tłumaczcie, że nie macie takiej potrzeby – tej bowiem nikt nie ma.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz