środa, 31 marca 2010
Czego nie wie Jerzy Dziewulski, czyli sztuka wypowiadania bzdur pewnym siebie głosem
sobota, 27 marca 2010
Ten Million Slaves
piątek, 19 marca 2010
Drodzy Czytelnicy!
Nie należę do pokolenia moich własnych dziadków, którzy normy ze swoich lat młodości uważali za doskonałe i dość słabo adoptowali się do zachodzących zmian. Wręcz przeciwnie. Należę do pokolenia, które ma chyba największy wpływ na obecne zburaczenie sytuacji. Już sam fakt, że używam dość kretyńskiego i wywodzącego się ze slangu młodzieżowego z moich czasów słowa (no nie do końca, bo mówiło się „burak, buractwo” itd., „zburaczenie” jest pewnie używane przez niektórych, ale w tym tekście to taki mój własny neologizm), świadczy o tym, że zależy mi, żeby się wydać takim „równym gościem”, „kolesiem”, albo wręcz „ziomem” (że sięgnę po nieco młodszy slang, choć pewnie i tak jestem daleko w tyle za bieżącymi trendami językowymi). Niestety narobiliśmy bałaganu przez tę chęć uniknięcia sztywniactwa i wszystkiego tego, co uważaliśmy za „obciach”.
Można szukać pewnych usprawiedliwień w tym, że pokolenie od mojego starsze (nie mówię o starszym rodzeństwie, bo to już były hipisowskie luzaki, ale o rodzicach, ciotkach, wujkach itd.) często zachowywało się pretensjonalnie. Jeżeli ktoś zdobył dzięki komunie wyższe wykształcenie (tak, tak, to trzeba komunie przyznać – takie szanse stworzyła), od razu chciał robić wrażenie inteligenta przedwojennego, „owijał bułkę przez bibułkę”, budował okrągłe zdania, używał słów, których „normalny” człowiek nie rozumiał itd. itp. Spuszczenie powietrza z tego balonu wydawało się w latach 70. i 80. wręcz obowiązkiem kolejnych pokoleń. Niestety poszliśmy za daleko i w naszych zachowaniach poddaliśmy się urokowi zwykłego prostactwa i często po prostu chamstwa.
Pomyłka wielu (bo nie cierpię generalizować) przedstawicieli mojego pokolenia polegała na tym, że często nie rozumieliśmy roli tzw. dobrych manier. Często to, co nam się wydawało sztywniactwem i obciachem, było, i nadal jest, bardzo mądrze przemyślaną strategią nawiązywania stosunków międzyludzkich. Z wiekiem dochodzę do wniosku, że tzw. kariera towarzyska w dawnych czasach, podobnie jak w dzisiejszych, polegała przede wszystkim na umiejętności nawiązania przyjaznych stosunków z dużą grupą ludzi, którzy tworzą tzw. środowisko (no, w XIX w. nazywano je po prostu „towarzystwem”). Ludzie z dobrymi manierami, naturalną uprzejmością i umiejętnością nawiązania kontaktu, zdobywali sympatię innych, a z czasem popularność i sukces. Na marginesie pozostawały gbury, mruki i odludki. Jedno z polskich przysłów mówiło „siedź w kącie a znajdą cię”, ale bardzo szybko ktoś tę chrześcijańską zasadę skromności sparafrazował i w iście polskim stylu wyjaśnił istotę rzeczy „siedź w kącie, a przysrają cię” (nie mogłem sobie odmówić, przepraszam).
Nie zawsze oczywiście ktoś, kto chce za wszelką cenę błyszczeć w towarzystwie, od razu osiągnie w nim popularność. Rzecz w tym jednak, że człowiek, który sam się skazuje na izolację, z pewnością będzie przez tę izolację cierpiał. Jedną z metod izolacji na własne życzenie to unikanie stosowania pewnych form grzecznościowych w obawie przed „obciachem”. To dlatego między innymi chłopcy spod remizy nie dają swoim dziewczynom kwiatów. Obawiają się śmieszności, a dziewuchy z kolei w obawie, że książę z bajki się nie pojawi, pozwalają robić ze sobą wszystko pospolitym burakom. Same zresztą też obawiają się zgrywać na jakieś „damy”, cenią sobie swobodę wypowiedzi, więc prześcigają się z kolegami w wulgarnym słownictwie, niewybrednych żartach i agresji.
Człowiek, który nie wie jak się zachować, pragnie zdezawuować wszelkie zasady dobrego zachowania. Wychodzi z założenia, że „on się nie będzie zmieniał, tylko niech się świat zmieni” do jego formatu. Nie nauczyłem się jeść widelcem i nożem, to co? „Człowieku, żeby się najeść, nie trzeba kończyć uniwersytetu, bierzesz kość w łapę i gryziesz!” Wszystko prawda, tylko problem w tym, czy wszystkim się to podoba. W ten sposób ci, którym chciało się włożyć nieco wysiłku w kształtowanie własnych manier, nawiązali kontakty z podobnymi sobie, a ci, którzy poszli na łatwiznę, jeżeli udało im się nawiązać jakieś, to zrobili to z ludźmi sobie podobnymi. W ten sposób tworzyły się i tworzą tzw. środowiska.
Tymczasem środowiska, którym coraz trudniej zachować się po prostu grzecznie albo przyzwoicie, bo to obciach, opanowały uniwersytety, salony, życie polityczne i inne miejsca, które do niedawna były uważane za bastiony dobrych manier. Presja środowiska to rzecz niezwykle silna i często trudno z nią walczyć. Często jest jednak tak, że ludzie zachowują się buraczo, bo nikt im nigdy nie powiedział, że można inaczej.
Studenci, którzy w czasie zajęć są bardzo sympatyczni, otwarci i przyjaźni, mijani na ulicy udają, że nie dostrzegają wykładowcy. To problem stary jak świat. Już moi nauczyciele narzekali na brak oznak szacunku na ulicy w postaci „dzień dobry”. Odbywało się to jednak na poziomie szkoły podstawowej, góra średniej. Jako studenci na pewno nie byliśmy wzorami dobrych manier (jak wspomniałem na wstępie, moje lata uniwersyteckie przypadło na co najmniej drugie dziesięciolecie powszechnego zburczenia), ale rozpoznawaliśmy wykładowców na ulicy. I znowu nie jest to problem buraków par excellence, ale właśnie tej całej masy fajnych, życzliwych i inteligentnych młodych ludzi, których o buractwo nigdy bym nie podejrzewał. Na zajęciach elokwentni, mili i sympatyczni, a już pół godziny później odczuwają wyraźny dyskomfort mijając nauczyciela na ulicy. Coś jest nie tak. Może po prostu nikt im nie powiedział, jak się zachować. Nikt im nie powiedział, bo sam nie wiedział! I to jest problem!
Od jakiegoś czasu panuje okropna moda zaczynania emaila od „Witam”. Zawsze mnie coś w tym nagłówku drażniło, ale do końca nie zdawałem sobie sprawy co dokładnie. Sam nigdy takiego zwrotu nie używam, ale moi studenci nagminnie. Do mojej świadomości beznadziejność takiego „przywitania” dotarła dzięki emailowi od mojego byłego wykładowcy, a obecnie kolegi z pracy, który rozesłał wszystkim znajomym tekst profesor Małgorzaty Marcjanik z Uniwersytetu Warszawskiego. Pozwolę go sobie zacytować w całości:
Formy „Witam” nie używa się ani na początku maila (listu), ani w kontakcie bezpośrednim, ponieważ informuje ona o wyższej hierarchii sytuacyjnej nadawcy.
Nie oznacza to rzecz jasna, że jest to forma zabroniona w omawianych typach kontaktu. „Witam” może powiedzieć gospodarz otwierający drzwi gościom czy dziennikarz lub prezenter prowadzący program telewizyjny, radiowy – na przykład: „Justyna Pochanke. „Fakty”. Witam państwa”.
Nie wypada zaś studentowi rozpocząć maila do wykładowcy za pomocą formy „Witam”, a nawet „Witam, Panie Profesorze”. Nie wypada tak zwrócić się podwładnemu do przełożonego. Nie wypada tak napisać do kogoś, kogo nie znamy, i nie wiemy, w jakim jest wieku, jaką pełni funkcję zawodową itp. Ale do kolegi, koleżanki formy "Witam" używać można do woli. Prof. dr hab. Małgorzata Marcjanik, Uniwersytet Warszawski(źródło: http://poradnia.polonistyka.uj.edu.pl/?modul=16)
Kiedy powiedziałem moim studentom, że forma „Witam” jest „buracza i obciachowa”, byli niezwykle zdziwieni. Stwierdzili, że jestem pierwszą osobą, która zwraca im uwagę na coś takiego.
Zapomnijmy na moment o samej nieszczęsnej formie i spróbujmy dotrzeć do korzeni.
Otóż uważam, że „Witam” wynika z niczego innego, jak niechęci do zwrócenia się do konkretnej osoby. Jak tu niby do wykładowcy pisać „Szanowny Panie”? Głupio jakoś tak, nie? Że niby co, że go tak szanuję? Albo „Droga Pani Profesor”… A jaka tam ona dla mnie „droga”, skoro najchętniej bym nie miał z nią nic do czynienia. Bo tak w ogóle to najlepiej czuję się z kolegami, z którymi chodzę do pubu. Z nimi nie trzeba na nic zwracać uwagi. Cokolwiek się powie, jest dobrze. „Witam” jest neutralne, pasuje w każdej sytuacji i… w ogóle (albo wręcz „wogle”).
Niestety tak nie jest i żyją jeszcze ludzie wrażliwi na pewne formy. Mnie osobiście takie „Witam” kojarzy się z osiemnastowiecznym „Kłaniam” (bez „się”!), którym wyniośle wielkie damy witały np. prowincjonalnego proboszcza, albo ubogiego szlachcica.
Nie jest błędem kogoś witać, ale trzeba wiedzieć kogo i jak. „Grzeczność nie jest nauką łatwą ani małą”, ale nie należy jej traktować jako utrapienie i dopust boży, ale jako metodę dotarcia do drugiego człowieka. Problem dzisiejszych czasów polega na tym, że mało komu na tym zależy. A potem wielka rozpacz, że ktoś się znalazł po stronie „wykluczonych”.
sobota, 13 marca 2010
I am a man of constant sorrow
niedziela, 7 marca 2010
Nie ma to jak BB King
piątek, 5 marca 2010
O ewolucji języków
czwartek, 4 marca 2010
Cieszę się, że w końcu wracam do domu
Pogrzebałem trochę w internecie i odkryłem wersję pierwotną, bardziej, rzekłbym, drapieżną w środkowoazjatyckim stylu:
środa, 3 marca 2010
Widmo Karola Marksa
Karol Marks był krytykowany odkąd tylko zaczął głosić swoje poglądy. Niewątpliwie musiał sobie narobić wrogów wśród przedsiębiorców, bo przecież nawoływał do walki klas i przejęcia środków produkcji przez masy robotnicze. Potem przyszedł Lenin i zwolennicy „czystego Marksa” stwierdzili, że przywódca rosyjskiej rewolucji (przywieziony niemieckim pociągiem na miejsce akcji) paskudnie wypaczył ideę Marksa. Wypaczył czy po prostu zgodnie z naturalną logiką wypełnił marksowską utopię to temat na długą dyskusję, natomiast niewątpliwie natychmiast zabrał właścicielom „środki produkcji”, czym przyczynił się do katastrofy kraju, z której to musiał go ratować przy pomocy NEPu.
Czym zaowocował tzw. realny socjalizm oparty na tzw. socjalizmie naukowym (marksistowskim) mniej więcej wiemy. Stosuję to sarkastyczne „mniej więcej”, bo okazuje się, że ciągoty ku marksistowskim mrzonkom przejawiają nie tylko dzieciaki biegające z koszulkami z Che Guevarą, ale również ci, którzy dobrze socjalizm pamiętają. W każdym razie nawet współcześni entuzjaści brodacza z Trewiru krytykują ustrój narzucony połowie Europy przez moskiewskich bolszewików, nazywając go „kapitalizmem państwowym”.
Pominę cały element „alienacji pracy”, który doskonale przedstawił zmarły niedawno profesor Leszek Kołakowski. W swoich Głównych nurtach marksizmu poddał myśl Marksa gruntownej analizie, która nie pozostawia żadnych złudzeń co do jej „naukowości”. Marginesowo potraktuję też pomysł „walki klas”, bo samo szczucie jednych ludzi na drugich jest zabiegiem podłym samym w sobie.
Przez moment chciałbym się zastanowić nad kwestią przejęcia środków produkcji przez klasę robotniczą. Piszę o tym natomiast dlatego, że całkiem niedawno znalazłem wypowiedzi młodych ludzi posługujących się tym absolutnie zakłamanym pomysłem. Zakłamanym i złodziejskim z natury.
Otóż jak tworzą się środki produkcji? Założywszy, że jakiś przedsiębiorca (marksowski „kapitalista”) dorabia się od zera, a takich wbrew pozorom było w XIX wieku wielu, a i dziś całkiem niemało. Najpierw gdzieś pracuje i oszczędza. Potem inwestuje w jakiś własny pomysł, który okazuje się trafiony, jeśli chodzi o rynek. Pomnaża kapitał i znowu go inwestuje. Co to znaczy w tym wypadku? Dzisiaj najczęściej myślimy o zakupie akcji lub co najmniej udziałów w funduszach inwestycyjnych. Ale pierwotnie chodziło i chodzi o zakup środków produkcji. Przedsiębiorca ma ich coraz więcej i rozbudowuje swoją firmę. Zatrudnia oczywiście ludzi, którzy nie mieli ani umiejętności ani wytrwałości ani odwagi w obliczu ryzyka, żeby zrobić to samo co on. Ale teraz wśród tych ostatnich pojawiają się goście z Kapitałem Marksa w ręku i powiadają, że teraz, kiedy już jest tyle tych środków produkcji, to trzeba temu „okropnemu kapitaliście” je zabrać.
Co ciekawe, większość lewaków (oprócz skrajnych bolszewików) uważa, że drobny rzemieślnik nie jest jeszcze kapitalistą i jego środków produkcji zabierać nie należy. Kiedy jednak zacznie zatrudniać większą liczbę ludzi, okazuje się, że już pora go obrabować przy pomocy przejęcia tychże środków produkcji.
Całe założenie Marksa było od początku bandyckie, bo przecież nic tak nie pomogłoby wcielić jego idei w życie, jak po prostu organizowanie się robotników, ale nie w partie rewolucyjne, ale w przedsiębiorstwa produkcyjne. Niestety falanstery okazały się totalną utopią, bo robotnicy o biznesie mieli słabe pojęcie, a i organizacja pracy w demokratycznych warunkach kulała. Kto by nie wolał zorganizować spotkania politycznego, zamiast harować kolejnych kilka godzin przy maszynie. Idea samoorganizowania przedsiębiorstw w ogóle nie była popularna, natomiast pomysł zabierania tego, co już ktoś stworzył jak najbardziej.
Największą przeszkodą w realizacji wszelkich socjalistycznych utopii jest sama natura ludzka i doprawdy nie wiem, czy cokolwiek jesteśmy w stanie coś z tym zrobić. Ktoś, kto ma lepszy pomysł od innych, w naturalny sposób będzie chciał go zrealizować i skonsumować jego wyniki. Oczywiście poprzez odpowiednie wychowanie można go ukształtować tak, że chętnie będzie się dzielił z tymi mniej utalentowanymi czy przedsiębiorczymi, ale naiwnością jest wiara w dobrowolne przeciwstawienie się własnej naturze. Jeszcze większą naiwnością jest wiara, że stanie się to w skali całego społeczeństwa.
Można oczywiście wskazać przykłady społeczności, gdzie nikt się specjalnie nie wychyla, wszyscy są równi (no, nigdy nie do końca, ale w dużym stopniu) i dzielą się tym co upolują. Tak się dzieje na poziomie grup myśliwsko-zbierackich – w głębokiej dżungli amazońskiej. Tam, gdzie zaczyna się produkcja, czy to rolnicza, czy przemysłowa, tam stosunki społeczne ulegają zróżnicowaniu i to są po prostu fakty.
Realny socjalizm był doskonałym przykładem tego, jak bardzo utopijne są idee zarówno Marksa jak i innych socjalistów. To, że socjalizm stał się tak naprawdę „kapitalizmem państwowym” wg terminologii młodych lewaków, było wynikiem immanentnej logiki samej idei. Otóż po zabraniu kapitalistom środków produkcji trzeba było pilnować, żeby znowu nikt nie stał się kapitalistą. Dążenie do gromadzenia większej ilości zapasów leży bowiem w naturze ludzkiej (zwierzęcej też zresztą). Do pilnowania potrzebny jest rozrośnięty aparat represji, który musi stać się nową elitą władzy. Pełnienie straży nad środkami produkcji prowadzi do niczego innego, jak do „kapitalizmu państwowego”. Innego możliwego wyniku nie ma! Dodajmy do tego, że z czasem przedstawiciele owych „elit władzy” bez problemu ulegali pokusie traktowania „wspólnego dobra” jak własnego i stąd historie nepotyzmu, korupcji itd. w systemie socjalistycznym. Ponieważ panuje w nim system „pilnowania się nawzajem”, zazdrośnicy denuncjują kolegę, a ten idzie do więzienia, a we wczesnej fazie socjalizmu traci życie.
Z ciekawością obserwuję system japoński, z wielką sympatią odnoszę się do takich pomysłów jak TQM, czy doktryna jakości profesora Andrzeja Bliklego. Fenomenem jest dla mnie sukces brazylijskiej firmy SEMCO Ricarda Semlera, który oparł zarządzanie swoją firmą na zasadach demokratycznych. Partycypacja pracowników w zarządzaniu i zyskach z przedsiębiorstwa to, jak uważam, pomysł bardzo dobry, ale nie da się go przeprowadzić bez tych „kapitalistów”, którzy takie przedsiębiorstwo stworzą. Ich pomysły są tym bardziej godne polecenia, bo nie propagują nienawiści między ludźmi pod postacią dość abstrakcyjnych pojęć typu „klasa społeczna”.
Nie jestem wcale zwolennikiem „dzikiego kapitalizmu”, gdzie każdy, kto ma więcej pieniędzy sprawuje nieograniczoną kontrolę nad tysiącami tych, którzy mają ich mniej. Niestety, jak na razie przykłady działania wbrew zasadom rynku przynoszą skutek opłakany.
Po co w ogóle to piszę, półtora wieku po Marksie i dwadzieścia lat po upadku komuny w Europie Wschodniej? Wydawałoby się, że pewne tematy mamy już dawno przerobione i nie ma co do nich wracać. No właśnie, mnie się też tak wydawało, dopóki nie przeczytałem kilku tekstów młodych polskich lewaków. Język żywcem wzięty z Marksa, „walka klas”, „przejmowanie kontroli nad środkami produkcji i kapitałem” itd. itp. Skąd się ci ludzie biorą?