środa, 31 marca 2010

Czego nie wie Jerzy Dziewulski, czyli sztuka wypowiadania bzdur pewnym siebie głosem

Swego czasu bardzo lubiłem oglądać programy telewizyjne typu "gadające głowy". Kibicowałem pewnym politykom, innych nie cierpiałem. Jakiś czas temu zupełnie sobie odpuściłem, ponieważ oprócz emocji dających się porównać do tych przeżywanych przez kibiców sportowych nie ma w nich nic. Zgodność z faktami, elementarna logika, czy choćby cyniczna (acz sprytna) sztuka retoryczna nie są niestety elementami, które można podziwiać w programach publicystycznych, w których mądrale w krawatach tłumaczą widzom, na czym polega ich (tzn. widzów) życie.

Czasami jednak trafiam na jakiś program tego typu i tak się stało dzisiaj. Od razu trafiłem na taki program, w którym rozmawiano na temat bezpieczeństwa w kontekście czeczeńskich ataków terrorystycznych w Rosji. Słusznie zauważono, że w Polsce nie ma żadnej polityki, ani konkretnych procedur związanych z zapewnieniem bezpieczeństwa metru, dworcom i innym obiektom użyteczności publicznej. Żyjemy w błogiej wierze, że Polski nikt nie ruszy. Nie wiem kto ma rację - czy ci, którzy nawołują do większej ostrożności i zwiększenia środków na bezpieczeństwo, czy też ci, którzy nie chcą straszyć społeczeństwa. Przed tymi ostatnimi ostrzegał Jerzy Dziewulski, były milicjant, antyterrorysta oraz późniejszy poseł na Sejm z ramienia SLD (również słynny "Dziewul", kolega porucznika Borewicza z "007 zgłoś się").

Ponieważ w sytuacjach, kiedy ktoś jest fachowcem, i wypowiada się na temat, na którym się zna, wyłączam swoją krytykę polityczną (w przeciwieństwie do wielu Polaków, którzy a priori odrzucają wszystko, co mówi człowiek, którego politycznie nie lubią), zawsze słuchałem Jerzego Dziewulskiego z uwagą. Jeżeli dodamy do tego fakt, że człowiek ten wypowiada się bardzo stanowczym i pewnym siebie głosem, trzeba przyznać, że jego wypowiedzi wzbudzają zaufanie. Oto fachowiec, który wie co mówi.

Tymczasem dzisiaj w ogniu wypowiedzi przed kamerą drugiego programu TVP, Jerzy Dziewulski tak się zapędził w swojej argumentacji, że palnął ewidentną bzdurę, ale jak zwykle tonem stanowczym i znamionującym znajomość rzeczy. Stwierdził mianowicie, skądinąd słusznie, że inaczej reagują na zagrożenie narody, które terroryzmu doświadczyły, od tych którym nie było to dane. Przykład, jakim się posłużył, od razu jednak wskazuje na kompletny brak znajomości tematu. Dziewulski tłumaczył zgromadzonym w studiu oraz widzom przed telewizorami, że Anglicy, którzy doświadczyli ataków na londyńskie metro, reagują ostrożnością na każde pojawianie się człowieka "o nieco ciemniejszej karnacji", co więcej "od razu zawiadamiają policję"! Facet wypowiedział to tak pewnym głosem, że nikt nie tylko go nie wyśmiał, ale wręcz wszyscy zaczęli mu potakiwać.

Być może ktoś po programie (który był na żywo) zwróci panu Jerzemu Dziewulskiemu uwagę na to, że gdyby wzywano policję na każde pojawienie się człowieka o ciemniejszej karnacji skóry, londyńskie metro musiałoby zostać na stałe zamknięte. Co tam metro! Policja musiałaby otoczyć Londyn kordonem sanitarnym i wprowadzić stan oblężenia. A co, jeśli na posterunku policji pojawi się człowiek o ciemnej karnacji i to w dodatku w mundurze policyjnym? Jego koledzy o jasnej karnacji sprawdzają, czy ma na sobie bombę? Jerzy Dziewulski nie ma zielonego pojęcia o przygotowaniu społeczeństwa brytyjskiego na potencjalny atak terrorystyczny. Nie wiem, czy to ogień polemiki, czy przemożna potrzeba błyszczenia, czy choćby posiadania racji wpłynęły na posłużenie się tak ewidentną bzdurą. Jedno jest pewne - coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że mądrale występujący w programach typu "gadające głowy" praktycznie nie odbiegają merytorycznym poziomem wypowiedzi od zakrapianej rozmowy szwagrów na imieninach u cioci.

sobota, 27 marca 2010

Ten Million Slaves

Przeziębiłem się i wczoraj przeleżałem cały dzień próbując pozbyć się bólu gardła, kataru i kaszlu. Dzisiaj poszedłem na cały dzień do pracy, bo ze studentami zaocznymi nie ma jak odrobić zajęć. Na szczęście znalazłem na blogu kilka sympatycznych komentarzy, w tym jeden polecający ten utwór. Słucham go teraz jak zahipnotyzowany. Spróbuję się go nauczyć grać na gitarze. Mocna rzecz! Otis Taylor, bluesman urodzony w Chicago i jego "Ten Million Slaves":





piątek, 19 marca 2010

Drodzy Czytelnicy!

Zburaczenie naszych czasów to temat obszerny i godny dziesięciu habilitacji. Problem jest jednak na tyle istotny, że nie wolno czekać na to, że ktoś się nim zajmie naukowo, zbada, opisze, a potem oczywiście nikt tego więcej nie przeczyta. Trzeba jakoś działać, choć w dużej mierze wydaje mi się, że jest to walka z wiatrakami.

Nie należę do pokolenia moich własnych dziadków, którzy normy ze swoich lat młodości uważali za doskonałe i dość słabo adoptowali się do zachodzących zmian. Wręcz przeciwnie. Należę do pokolenia, które ma chyba największy wpływ na obecne zburaczenie sytuacji. Już sam fakt, że używam dość kretyńskiego i wywodzącego się ze slangu młodzieżowego z moich czasów słowa (no nie do końca, bo mówiło się „burak, buractwo” itd., „zburaczenie” jest pewnie używane przez niektórych, ale w tym tekście to taki mój własny neologizm), świadczy o tym, że zależy mi, żeby się wydać takim „równym gościem”, „kolesiem”, albo wręcz „ziomem” (że sięgnę po nieco młodszy slang, choć pewnie i tak jestem daleko w tyle za bieżącymi trendami językowymi). Niestety narobiliśmy bałaganu przez tę chęć uniknięcia sztywniactwa i wszystkiego tego, co uważaliśmy za „obciach”.

Można szukać pewnych usprawiedliwień w tym, że pokolenie od mojego starsze (nie mówię o starszym rodzeństwie, bo to już były hipisowskie luzaki, ale o rodzicach, ciotkach, wujkach itd.) często zachowywało się pretensjonalnie. Jeżeli ktoś zdobył dzięki komunie wyższe wykształcenie (tak, tak, to trzeba komunie przyznać – takie szanse stworzyła), od razu chciał robić wrażenie inteligenta przedwojennego, „owijał bułkę przez bibułkę”, budował okrągłe zdania, używał słów, których „normalny” człowiek nie rozumiał itd. itp. Spuszczenie powietrza z tego balonu wydawało się w latach 70. i 80. wręcz obowiązkiem kolejnych pokoleń. Niestety poszliśmy za daleko i w naszych zachowaniach poddaliśmy się urokowi zwykłego prostactwa i często po prostu chamstwa.

Pomyłka wielu (bo nie cierpię generalizować) przedstawicieli mojego pokolenia polegała na tym, że często nie rozumieliśmy roli tzw. dobrych manier. Często to, co nam się wydawało sztywniactwem i obciachem, było, i nadal jest, bardzo mądrze przemyślaną strategią nawiązywania stosunków międzyludzkich. Z wiekiem dochodzę do wniosku, że tzw. kariera towarzyska w dawnych czasach, podobnie jak w dzisiejszych, polegała przede wszystkim na umiejętności nawiązania przyjaznych stosunków z dużą grupą ludzi, którzy tworzą tzw. środowisko (no, w XIX w. nazywano je po prostu „towarzystwem”). Ludzie z dobrymi manierami, naturalną uprzejmością i umiejętnością nawiązania kontaktu, zdobywali sympatię innych, a z czasem popularność i sukces. Na marginesie pozostawały gbury, mruki i odludki. Jedno z polskich przysłów mówiło „siedź w kącie a znajdą cię”, ale bardzo szybko ktoś tę chrześcijańską zasadę skromności sparafrazował i w iście polskim stylu wyjaśnił istotę rzeczy „siedź w kącie, a przysrają cię” (nie mogłem sobie odmówić, przepraszam).

Nie zawsze oczywiście ktoś, kto chce za wszelką cenę błyszczeć w towarzystwie, od razu osiągnie w nim popularność. Rzecz w tym jednak, że człowiek, który sam się skazuje na izolację, z pewnością będzie przez tę izolację cierpiał. Jedną z metod izolacji na własne życzenie to unikanie stosowania pewnych form grzecznościowych w obawie przed „obciachem”. To dlatego między innymi chłopcy spod remizy nie dają swoim dziewczynom kwiatów. Obawiają się śmieszności, a dziewuchy z kolei w obawie, że książę z bajki się nie pojawi, pozwalają robić ze sobą wszystko pospolitym burakom. Same zresztą też obawiają się zgrywać na jakieś „damy”, cenią sobie swobodę wypowiedzi, więc prześcigają się z kolegami w wulgarnym słownictwie, niewybrednych żartach i agresji.

Człowiek, który nie wie jak się zachować, pragnie zdezawuować wszelkie zasady dobrego zachowania. Wychodzi z założenia, że „on się nie będzie zmieniał, tylko niech się świat zmieni” do jego formatu. Nie nauczyłem się jeść widelcem i nożem, to co? „Człowieku, żeby się najeść, nie trzeba kończyć uniwersytetu, bierzesz kość w łapę i gryziesz!” Wszystko prawda, tylko problem w tym, czy wszystkim się to podoba. W ten sposób ci, którym chciało się włożyć nieco wysiłku w kształtowanie własnych manier, nawiązali kontakty z podobnymi sobie, a ci, którzy poszli na łatwiznę, jeżeli udało im się nawiązać jakieś, to zrobili to z ludźmi sobie podobnymi. W ten sposób tworzyły się i tworzą tzw. środowiska.

Tymczasem środowiska, którym coraz trudniej zachować się po prostu grzecznie albo przyzwoicie, bo to obciach, opanowały uniwersytety, salony, życie polityczne i inne miejsca, które do niedawna były uważane za bastiony dobrych manier. Presja środowiska to rzecz niezwykle silna i często trudno z nią walczyć. Często jest jednak tak, że ludzie zachowują się buraczo, bo nikt im nigdy nie powiedział, że można inaczej.

Studenci, którzy w czasie zajęć są bardzo sympatyczni, otwarci i przyjaźni, mijani na ulicy udają, że nie dostrzegają wykładowcy. To problem stary jak świat. Już moi nauczyciele narzekali na brak oznak szacunku na ulicy w postaci „dzień dobry”. Odbywało się to jednak na poziomie szkoły podstawowej, góra średniej. Jako studenci na pewno nie byliśmy wzorami dobrych manier (jak wspomniałem na wstępie, moje lata uniwersyteckie przypadło na co najmniej drugie dziesięciolecie powszechnego zburczenia), ale rozpoznawaliśmy wykładowców na ulicy. I znowu nie jest to problem buraków par excellence, ale właśnie tej całej masy fajnych, życzliwych i inteligentnych młodych ludzi, których o buractwo nigdy bym nie podejrzewał. Na zajęciach elokwentni, mili i sympatyczni, a już pół godziny później odczuwają wyraźny dyskomfort mijając nauczyciela na ulicy. Coś jest nie tak. Może po prostu nikt im nie powiedział, jak się zachować. Nikt im nie powiedział, bo sam nie wiedział! I to jest problem!

Od jakiegoś czasu panuje okropna moda zaczynania emaila od „Witam”. Zawsze mnie coś w tym nagłówku drażniło, ale do końca nie zdawałem sobie sprawy co dokładnie. Sam nigdy takiego zwrotu nie używam, ale moi studenci nagminnie. Do mojej świadomości beznadziejność takiego „przywitania” dotarła dzięki emailowi od mojego byłego wykładowcy, a obecnie kolegi z pracy, który rozesłał wszystkim znajomym tekst profesor Małgorzaty Marcjanik z Uniwersytetu Warszawskiego. Pozwolę go sobie zacytować w całości:

Formy „Witam” nie używa się ani na początku maila (listu), ani w kontakcie bezpośrednim, ponieważ informuje ona o wyższej hierarchii sytuacyjnej nadawcy.
Nie oznacza to rzecz jasna, że jest to forma zabroniona w omawianych typach kontaktu. „Witam” może powiedzieć gospodarz otwierający drzwi gościom czy dziennikarz lub prezenter prowadzący program telewizyjny, radiowy – na przykład: „Justyna Pochanke. „Fakty”. Witam państwa”.

Nie wypada zaś studentowi rozpocząć maila do wykładowcy za pomocą formy „Witam”, a nawet „Witam, Panie Profesorze”. Nie wypada tak zwrócić się podwładnemu do przełożonego. Nie wypada tak napisać do kogoś, kogo nie znamy, i nie wiemy, w jakim jest wieku, jaką pełni funkcję zawodową itp. Ale do kolegi, koleżanki formy "Witam" używać można do woli. Prof. dr hab. Małgorzata Marcjanik, Uniwersytet Warszawski(źródło: http://poradnia.polonistyka.uj.edu.pl/?modul=16)


Kiedy powiedziałem moim studentom, że forma „Witam” jest „buracza i obciachowa”, byli niezwykle zdziwieni. Stwierdzili, że jestem pierwszą osobą, która zwraca im uwagę na coś takiego.

Zapomnijmy na moment o samej nieszczęsnej formie i spróbujmy dotrzeć do korzeni.
Otóż uważam, że „Witam” wynika z niczego innego, jak niechęci do zwrócenia się do konkretnej osoby. Jak tu niby do wykładowcy pisać „Szanowny Panie”? Głupio jakoś tak, nie? Że niby co, że go tak szanuję? Albo „Droga Pani Profesor”… A jaka tam ona dla mnie „droga”, skoro najchętniej bym nie miał z nią nic do czynienia. Bo tak w ogóle to najlepiej czuję się z kolegami, z którymi chodzę do pubu. Z nimi nie trzeba na nic zwracać uwagi. Cokolwiek się powie, jest dobrze. „Witam” jest neutralne, pasuje w każdej sytuacji i… w ogóle (albo wręcz „wogle”).

Niestety tak nie jest i żyją jeszcze ludzie wrażliwi na pewne formy. Mnie osobiście takie „Witam” kojarzy się z osiemnastowiecznym „Kłaniam” (bez „się”!), którym wyniośle wielkie damy witały np. prowincjonalnego proboszcza, albo ubogiego szlachcica.

Nie jest błędem kogoś witać, ale trzeba wiedzieć kogo i jak. „Grzeczność nie jest nauką łatwą ani małą”, ale nie należy jej traktować jako utrapienie i dopust boży, ale jako metodę dotarcia do drugiego człowieka. Problem dzisiejszych czasów polega na tym, że mało komu na tym zależy. A potem wielka rozpacz, że ktoś się znalazł po stronie „wykluczonych”.

sobota, 13 marca 2010

I am a man of constant sorrow

Gdyby mi ktoś jeszcze tydzień temu powiedział, że spodoba mi się piosenka country, może bym go nie wyśmiał, ale pewnie wzruszyłbym ramionami. Kiedy jednak obejrzałem "O Brother Where Art Thou", bardzo inteligentną komedię opartą na "Odysei" Homera i będącą niemal ilustracją intertekstualności pełną nawiązań i cytatów nie tylko do dzieła niewidomego Greka, ale również do elementów kultury amerykańskiej (np. spotkanie z Robertem Johnsonem na rozstaju dróg - zmieniono tylko imię czarnego chłopaka). Mnóstwo zabawy a przy tym intelektualna rozrywka odkrywania kawałków kultury, czy raczej kultur. A do tego "wieśniacka" muzyka, która przeszyła mnie na wskroś. Muzyki country nie lubię, bo wydaje mi się mało szczera, będąc w większości komercyjnym chłamem porównywalnym do disco polo, ale ten bluegrass robi wrażenie, bo i pewnie powstał jako wyraz autentycznego przeżycia - żalu, smutku, czegoś, co Amerykanie nazywają bluesem.



niedziela, 7 marca 2010

Nie ma to jak BB King

Przychodzą takie chwile, że nie ma się specjalnie energii na jakieś działania. Nie ma się ochoty na żadne wesołości. Równocześnie nie jest też specjalnie smutno ani źle. Tak błogo po prostu jest i dobrze. Po prostu 'blues has got you' i już...



piątek, 5 marca 2010

O ewolucji języków

Językoznawcy zgromadzili obszerną wiedzę na temat zmian, a nawet całych mechanizmów zmian, jakie następowały i następują w wymowie poszczególnych głosek, czy ich grup. Potrafią mniej więcej określić nawet czas, w którym pewien odłam jednego plemienia zaczął wymawiać jakieś wyrazy inaczej i w ten sposób zapoczątkował nowy język itd. itp.
Wiem, że podobno dość dobrze opisany jest mechanizm przechodzenia „b” w „v” (mówię o głoskach, nie literach). Tak się stało w hiszpańskim, greckim (beta stała się „vitą”), czy hebrajskim (stąd raz Ber Szeba, a innym razem Ber Shewa). Nie wiem natomiast czy ktoś się zajmuje przechodzeniem „w” (wymawianego jak „v”) w „u”. Doskonale wiemy, że tak się stało w angielskim. Nawet międzynarodowy alfabet fonetyczny przyjął symbol /w/ jako głoskę wymawianą „u”. Pokrewne wyrazy w innych językach germańskich – niemieckim czy niderlandzkim nadal literę „w” wymawiają jak /v/, podczas gdy Anglosasi jak /w/ (u).
Tymczasem zjawisko to jest również obecne w językach wschodniosłowiańskich, a mianowicie w białoruskim i ukraińskim. W ukraińskim jest trochę jak w angielskim. Nadal pisze się grażdanką odpowiednik naszego „w”, ale w wielu przypadkach wymawia się jak „u”, np. „diuczynońka”, choć napisane jest „diwczynońka” (oczywiście grażdanką). W białoruskim posunięto ten proces jeszcze dalej, bo po prostu wymowa znalazła odzwierciedlenie w pisowni, i stąd np. „Varszaua” (to „u” ma w białoruskiej cyrylicy taki znaczek ˘ nad sobą). W piśmie jest więc „u”, ale też zaznacza się, że jest to „u”, które kiedyś było „w”. Ciekawe zjawisko i jeśli nikt tego jeszcze nie opisał (w co wątpię), to na pewno to zrobi.
Tymczasem mnie nurtuje zupełnie inne zagadnienie, mianowicie jak to się dzieje, że ktoś podejmuje takie zmiany i że się one potem przyjmują. Wkraczamy tutaj na dość grząski grunt psychologiczno-socjologiczny, ale mam pewną teorię dotyczącą przynajmniej niektórych języków. Na początek przytoczę jednak pewien przykład.
Jakiś czas temu czytałem artykuł pewnego dziennikarza, który opisywał w dowcipny sposób, jak to rozmawiał z pewnym nastoletnim blokersem, który każdą swoją wypowiedź kończył wyrazem „coe” z intonacją pytającą. Po jakimś czasie dziennikarz ten zorientował się, że chłopak po prostu pyta „co nie?” (podobnie jak młodzi londyńczycy z East Endu zastąpili cały skomplikowany system question tags jednym – ‘init?’, który jest skrótem od „isn't it”).
Podejrzewam, że na podobnej zasadzie, czyli z powodu zwyczajnego lenistwa i niechlujstwa wyłonił się współczesny angielski, a tym bardziej amerykańska jego wersja. Jeszcze w czasach Szekspira porządnie wymawiano „r” (dziś w brytyjskim angielskim w zaniku). Z kolei amerykańskie glottal stops zamiast normalnej wymowy spółgłosek to jakaś masakra. „You’d better” wymawiane w tym wariancie angielszczyzny jak „ju bera” świadczy o tym, że kiedyś komuś tam nie chciało się gęby porządnie złożyć do wymowy jakiegoś wyrazu, a jego/jej koleżankom/kolegom strasznie taka niechlujna wymowa zaimponowała, że zrobili z niej swój znak rozpoznawczy, a potem już poszło.
Przyszło mi to do głowy, kiedy przy kserokopiarce spotkałem koleżankę nauczającą norweskiego i kolegę od szwedzkiego. W obu językach jest szereg niemal identycznych wyrazów. Kiedy poprosiłem, żeby przeczytali słowo (chyba „Norge”, nie pamiętam już) po norwesku zabrzmiało to prawie tak, jak ja bym to przeczytał (czyli z dość wyraźnym „g”), podczas gdy Szwed by to wymówił „norje”. Jeżeli weźmiemy pod uwagę to, że Göteborg Szwedzi wymawiają jakoś tak jak „jitborje”, nasunął mi się wniosek, że to Szwedzi na jakimś etapie rozwoju swojego wikińskiego języka przestali się przykładać do porządnej wymowy „g”, no bo to przecież wymaga pewnego wysiłku, przybliżenia tylnej części języka do podniebienia itd. A to jest już wysiłek fizyczny. Kiedyś tam Szwedzi okazali się od Norwegów bardziej leniwi.
Zwulgaryzowana łacina w postaci francuskiego, włoskiego, portugalskiego czy hiszpańskiego również pokazuje, do czego prowadzi ludzkie niechlujstwo. Wniosek jest jeden, ewolucje języków idą w kierunku ich uproszczenia. Gdyby chodziło tylko o gramatykę, to byłoby wręcz wspaniale. Po co jakieś skomplikowane formy, kiedy prostsze wystarczą. Natomiast uproszczenia w wymowie prowadzą niestety do tego, że ludzkie języki stają się coraz bardziej bełkotliwe i, sprowadzając rzecz ad absurdum, po jakimś czasie wrócą do poziomu pierwotnych porykiwań i postękiwań naszych przodków z okresu tuż po zejściu z drzewa.

czwartek, 4 marca 2010

Źle zrozumiane słowa piosenek

Ciekawy i pouczający materiał! Gorąco polecam!



Cieszę się, że w końcu wracam do domu

Dzisiaj był bardzo długi dzień w pracy (czyt. pracach). Na szczęście kiedy zajrzałem na Facebooka, zobaczyłem, że Wojtek Grabek umieścił GENIALNY utwór radziecki z lat 60. Od razu odzyskałem dobry humor. Zresztą co ja będę się rozpisywał. Niech muzyka przemówi sama! ;)


Pogrzebałem trochę w internecie i odkryłem wersję pierwotną, bardziej, rzekłbym, drapieżną w środkowoazjatyckim stylu:




środa, 3 marca 2010

Widmo Karola Marksa

Karol Marks był krytykowany odkąd tylko zaczął głosić swoje poglądy. Niewątpliwie musiał sobie narobić wrogów wśród przedsiębiorców, bo przecież nawoływał do walki klas i przejęcia środków produkcji przez masy robotnicze. Potem przyszedł Lenin i zwolennicy „czystego Marksa” stwierdzili, że przywódca rosyjskiej rewolucji (przywieziony niemieckim pociągiem na miejsce akcji) paskudnie wypaczył ideę Marksa. Wypaczył czy po prostu zgodnie z naturalną logiką wypełnił marksowską utopię to temat na długą dyskusję, natomiast niewątpliwie natychmiast zabrał właścicielom „środki produkcji”, czym przyczynił się do katastrofy kraju, z której to musiał go ratować przy pomocy NEPu.

Czym zaowocował tzw. realny socjalizm oparty na tzw. socjalizmie naukowym (marksistowskim) mniej więcej wiemy. Stosuję to sarkastyczne „mniej więcej”, bo okazuje się, że ciągoty ku marksistowskim mrzonkom przejawiają nie tylko dzieciaki biegające z koszulkami z Che Guevarą, ale również ci, którzy dobrze socjalizm pamiętają. W każdym razie nawet współcześni entuzjaści brodacza z Trewiru krytykują ustrój narzucony połowie Europy przez moskiewskich bolszewików, nazywając go „kapitalizmem państwowym”.

Pominę cały element „alienacji pracy”, który doskonale przedstawił zmarły niedawno profesor Leszek Kołakowski. W swoich Głównych nurtach marksizmu poddał myśl Marksa gruntownej analizie, która nie pozostawia żadnych złudzeń co do jej „naukowości”. Marginesowo potraktuję też pomysł „walki klas”, bo samo szczucie jednych ludzi na drugich jest zabiegiem podłym samym w sobie.

Przez moment chciałbym się zastanowić nad kwestią przejęcia środków produkcji przez klasę robotniczą. Piszę o tym natomiast dlatego, że całkiem niedawno znalazłem wypowiedzi młodych ludzi posługujących się tym absolutnie zakłamanym pomysłem. Zakłamanym i złodziejskim z natury.

Otóż jak tworzą się środki produkcji? Założywszy, że jakiś przedsiębiorca (marksowski „kapitalista”) dorabia się od zera, a takich wbrew pozorom było w XIX wieku wielu, a i dziś całkiem niemało. Najpierw gdzieś pracuje i oszczędza. Potem inwestuje w jakiś własny pomysł, który okazuje się trafiony, jeśli chodzi o rynek. Pomnaża kapitał i znowu go inwestuje. Co to znaczy w tym wypadku? Dzisiaj najczęściej myślimy o zakupie akcji lub co najmniej udziałów w funduszach inwestycyjnych. Ale pierwotnie chodziło i chodzi o zakup środków produkcji. Przedsiębiorca ma ich coraz więcej i rozbudowuje swoją firmę. Zatrudnia oczywiście ludzi, którzy nie mieli ani umiejętności ani wytrwałości ani odwagi w obliczu ryzyka, żeby zrobić to samo co on. Ale teraz wśród tych ostatnich pojawiają się goście z Kapitałem Marksa w ręku i powiadają, że teraz, kiedy już jest tyle tych środków produkcji, to trzeba temu „okropnemu kapitaliście” je zabrać.

Co ciekawe, większość lewaków (oprócz skrajnych bolszewików) uważa, że drobny rzemieślnik nie jest jeszcze kapitalistą i jego środków produkcji zabierać nie należy. Kiedy jednak zacznie zatrudniać większą liczbę ludzi, okazuje się, że już pora go obrabować przy pomocy przejęcia tychże środków produkcji.

Całe założenie Marksa było od początku bandyckie, bo przecież nic tak nie pomogłoby wcielić jego idei w życie, jak po prostu organizowanie się robotników, ale nie w partie rewolucyjne, ale w przedsiębiorstwa produkcyjne. Niestety falanstery okazały się totalną utopią, bo robotnicy o biznesie mieli słabe pojęcie, a i organizacja pracy w demokratycznych warunkach kulała. Kto by nie wolał zorganizować spotkania politycznego, zamiast harować kolejnych kilka godzin przy maszynie. Idea samoorganizowania przedsiębiorstw w ogóle nie była popularna, natomiast pomysł zabierania tego, co już ktoś stworzył jak najbardziej.

Największą przeszkodą w realizacji wszelkich socjalistycznych utopii jest sama natura ludzka i doprawdy nie wiem, czy cokolwiek jesteśmy w stanie coś z tym zrobić. Ktoś, kto ma lepszy pomysł od innych, w naturalny sposób będzie chciał go zrealizować i skonsumować jego wyniki. Oczywiście poprzez odpowiednie wychowanie można go ukształtować tak, że chętnie będzie się dzielił z tymi mniej utalentowanymi czy przedsiębiorczymi, ale naiwnością jest wiara w dobrowolne przeciwstawienie się własnej naturze. Jeszcze większą naiwnością jest wiara, że stanie się to w skali całego społeczeństwa.

Można oczywiście wskazać przykłady społeczności, gdzie nikt się specjalnie nie wychyla, wszyscy są równi (no, nigdy nie do końca, ale w dużym stopniu) i dzielą się tym co upolują. Tak się dzieje na poziomie grup myśliwsko-zbierackich – w głębokiej dżungli amazońskiej. Tam, gdzie zaczyna się produkcja, czy to rolnicza, czy przemysłowa, tam stosunki społeczne ulegają zróżnicowaniu i to są po prostu fakty.

Realny socjalizm był doskonałym przykładem tego, jak bardzo utopijne są idee zarówno Marksa jak i innych socjalistów. To, że socjalizm stał się tak naprawdę „kapitalizmem państwowym” wg terminologii młodych lewaków, było wynikiem immanentnej logiki samej idei. Otóż po zabraniu kapitalistom środków produkcji trzeba było pilnować, żeby znowu nikt nie stał się kapitalistą. Dążenie do gromadzenia większej ilości zapasów leży bowiem w naturze ludzkiej (zwierzęcej też zresztą). Do pilnowania potrzebny jest rozrośnięty aparat represji, który musi stać się nową elitą władzy. Pełnienie straży nad środkami produkcji prowadzi do niczego innego, jak do „kapitalizmu państwowego”. Innego możliwego wyniku nie ma! Dodajmy do tego, że z czasem przedstawiciele owych „elit władzy” bez problemu ulegali pokusie traktowania „wspólnego dobra” jak własnego i stąd historie nepotyzmu, korupcji itd. w systemie socjalistycznym. Ponieważ panuje w nim system „pilnowania się nawzajem”, zazdrośnicy denuncjują kolegę, a ten idzie do więzienia, a we wczesnej fazie socjalizmu traci życie.

Z ciekawością obserwuję system japoński, z wielką sympatią odnoszę się do takich pomysłów jak TQM, czy doktryna jakości profesora Andrzeja Bliklego. Fenomenem jest dla mnie sukces brazylijskiej firmy SEMCO Ricarda Semlera, który oparł zarządzanie swoją firmą na zasadach demokratycznych. Partycypacja pracowników w zarządzaniu i zyskach z przedsiębiorstwa to, jak uważam, pomysł bardzo dobry, ale nie da się go przeprowadzić bez tych „kapitalistów”, którzy takie przedsiębiorstwo stworzą. Ich pomysły są tym bardziej godne polecenia, bo nie propagują nienawiści między ludźmi pod postacią dość abstrakcyjnych pojęć typu „klasa społeczna”.

Nie jestem wcale zwolennikiem „dzikiego kapitalizmu”, gdzie każdy, kto ma więcej pieniędzy sprawuje nieograniczoną kontrolę nad tysiącami tych, którzy mają ich mniej. Niestety, jak na razie przykłady działania wbrew zasadom rynku przynoszą skutek opłakany.

Po co w ogóle to piszę, półtora wieku po Marksie i dwadzieścia lat po upadku komuny w Europie Wschodniej? Wydawałoby się, że pewne tematy mamy już dawno przerobione i nie ma co do nich wracać. No właśnie, mnie się też tak wydawało, dopóki nie przeczytałem kilku tekstów młodych polskich lewaków. Język żywcem wzięty z Marksa, „walka klas”, „przejmowanie kontroli nad środkami produkcji i kapitałem” itd. itp. Skąd się ci ludzie biorą?

poniedziałek, 1 marca 2010

Tłumaczenie

Niejednokrotnie krytykowałem bełkot, który sami użytkownicy nazywają językiem naukowym. Ponieważ co jakiś czas tłumaczę pewne teksty, do pasji doprowadzają mnie sformułowania, które są niczym innym jak masłem maślanym. Np. „profesjonalizacja zawodu …” to nic innego jak uzawodowienie zawodu, albo profesjonalizacja profesji, ale jest słowo z „-acja” na końcu? Jest. No i już jest naukowo.
Swego czasu pewna pani z łódzkiej telewizji lokalnej (na samym początku lat 90.) prosiła mnie, żebym tłumaczył jej wywiad z Hannah Tierney, wspaniałą nowojorską artystką, która robiła niesamowite widowisko za pomocą specjalnego rusztowania z żyłkami wędkarskimi, które poruszały zawieszone kostiumy. Te ostatnie robiły wrażenie żywych aktorów. Pani dziennikarka zadała pierwsze pytanie, które zaczynało się od: „Pani Hanno, pani przedstawienie jest typu performance”. „No fajnie”, pomyślałem sobie, „your performance is a performance”. Nie pamiętam już jak z tego wybrnąłem, ale jakoś na szczęście poszło.
Niedawno chciano, żebym przetłumaczył nazwę klubu balonowego, który miał już w nazwie po angielsku „Ballooning team”. Miało wyjść coś mniej więcej jak „Klub balonowy ‘Klub Balonowy’”.
Przeraża mnie bezmyślność ludzi, którzy tworzą tego typu teksty. Ktoś kiedyś zaadoptował słowo z języka obcego i w ten sposób „wzbogacił” polszczyznę, ale potem używa obok siebie po przecinku lub spójniku „i” „socjalny” i „społeczny”.
Śmieszy mnie, kiedy licealiści pytają mnie, jak jest po angielsku „traktor”, bo to po prostu jest angielskie słowo. Ostatnio zaś pewien mój „dowcipny” kolega zapytał mnie jak jest po angielsku „fuck you”. Dowcipas bardzo cienki, ale kontekst przynajmniej od razu kompletnie niepoważny. Tymczasem ludzie piszący teksty, gdzie obok siebie występują wyrazy o identycznym znaczeniu, są śmiertelnie poważni. I to mnie właśnie przeraża.