piątek, 19 marca 2010

Drodzy Czytelnicy!

Zburaczenie naszych czasów to temat obszerny i godny dziesięciu habilitacji. Problem jest jednak na tyle istotny, że nie wolno czekać na to, że ktoś się nim zajmie naukowo, zbada, opisze, a potem oczywiście nikt tego więcej nie przeczyta. Trzeba jakoś działać, choć w dużej mierze wydaje mi się, że jest to walka z wiatrakami.

Nie należę do pokolenia moich własnych dziadków, którzy normy ze swoich lat młodości uważali za doskonałe i dość słabo adoptowali się do zachodzących zmian. Wręcz przeciwnie. Należę do pokolenia, które ma chyba największy wpływ na obecne zburaczenie sytuacji. Już sam fakt, że używam dość kretyńskiego i wywodzącego się ze slangu młodzieżowego z moich czasów słowa (no nie do końca, bo mówiło się „burak, buractwo” itd., „zburaczenie” jest pewnie używane przez niektórych, ale w tym tekście to taki mój własny neologizm), świadczy o tym, że zależy mi, żeby się wydać takim „równym gościem”, „kolesiem”, albo wręcz „ziomem” (że sięgnę po nieco młodszy slang, choć pewnie i tak jestem daleko w tyle za bieżącymi trendami językowymi). Niestety narobiliśmy bałaganu przez tę chęć uniknięcia sztywniactwa i wszystkiego tego, co uważaliśmy za „obciach”.

Można szukać pewnych usprawiedliwień w tym, że pokolenie od mojego starsze (nie mówię o starszym rodzeństwie, bo to już były hipisowskie luzaki, ale o rodzicach, ciotkach, wujkach itd.) często zachowywało się pretensjonalnie. Jeżeli ktoś zdobył dzięki komunie wyższe wykształcenie (tak, tak, to trzeba komunie przyznać – takie szanse stworzyła), od razu chciał robić wrażenie inteligenta przedwojennego, „owijał bułkę przez bibułkę”, budował okrągłe zdania, używał słów, których „normalny” człowiek nie rozumiał itd. itp. Spuszczenie powietrza z tego balonu wydawało się w latach 70. i 80. wręcz obowiązkiem kolejnych pokoleń. Niestety poszliśmy za daleko i w naszych zachowaniach poddaliśmy się urokowi zwykłego prostactwa i często po prostu chamstwa.

Pomyłka wielu (bo nie cierpię generalizować) przedstawicieli mojego pokolenia polegała na tym, że często nie rozumieliśmy roli tzw. dobrych manier. Często to, co nam się wydawało sztywniactwem i obciachem, było, i nadal jest, bardzo mądrze przemyślaną strategią nawiązywania stosunków międzyludzkich. Z wiekiem dochodzę do wniosku, że tzw. kariera towarzyska w dawnych czasach, podobnie jak w dzisiejszych, polegała przede wszystkim na umiejętności nawiązania przyjaznych stosunków z dużą grupą ludzi, którzy tworzą tzw. środowisko (no, w XIX w. nazywano je po prostu „towarzystwem”). Ludzie z dobrymi manierami, naturalną uprzejmością i umiejętnością nawiązania kontaktu, zdobywali sympatię innych, a z czasem popularność i sukces. Na marginesie pozostawały gbury, mruki i odludki. Jedno z polskich przysłów mówiło „siedź w kącie a znajdą cię”, ale bardzo szybko ktoś tę chrześcijańską zasadę skromności sparafrazował i w iście polskim stylu wyjaśnił istotę rzeczy „siedź w kącie, a przysrają cię” (nie mogłem sobie odmówić, przepraszam).

Nie zawsze oczywiście ktoś, kto chce za wszelką cenę błyszczeć w towarzystwie, od razu osiągnie w nim popularność. Rzecz w tym jednak, że człowiek, który sam się skazuje na izolację, z pewnością będzie przez tę izolację cierpiał. Jedną z metod izolacji na własne życzenie to unikanie stosowania pewnych form grzecznościowych w obawie przed „obciachem”. To dlatego między innymi chłopcy spod remizy nie dają swoim dziewczynom kwiatów. Obawiają się śmieszności, a dziewuchy z kolei w obawie, że książę z bajki się nie pojawi, pozwalają robić ze sobą wszystko pospolitym burakom. Same zresztą też obawiają się zgrywać na jakieś „damy”, cenią sobie swobodę wypowiedzi, więc prześcigają się z kolegami w wulgarnym słownictwie, niewybrednych żartach i agresji.

Człowiek, który nie wie jak się zachować, pragnie zdezawuować wszelkie zasady dobrego zachowania. Wychodzi z założenia, że „on się nie będzie zmieniał, tylko niech się świat zmieni” do jego formatu. Nie nauczyłem się jeść widelcem i nożem, to co? „Człowieku, żeby się najeść, nie trzeba kończyć uniwersytetu, bierzesz kość w łapę i gryziesz!” Wszystko prawda, tylko problem w tym, czy wszystkim się to podoba. W ten sposób ci, którym chciało się włożyć nieco wysiłku w kształtowanie własnych manier, nawiązali kontakty z podobnymi sobie, a ci, którzy poszli na łatwiznę, jeżeli udało im się nawiązać jakieś, to zrobili to z ludźmi sobie podobnymi. W ten sposób tworzyły się i tworzą tzw. środowiska.

Tymczasem środowiska, którym coraz trudniej zachować się po prostu grzecznie albo przyzwoicie, bo to obciach, opanowały uniwersytety, salony, życie polityczne i inne miejsca, które do niedawna były uważane za bastiony dobrych manier. Presja środowiska to rzecz niezwykle silna i często trudno z nią walczyć. Często jest jednak tak, że ludzie zachowują się buraczo, bo nikt im nigdy nie powiedział, że można inaczej.

Studenci, którzy w czasie zajęć są bardzo sympatyczni, otwarci i przyjaźni, mijani na ulicy udają, że nie dostrzegają wykładowcy. To problem stary jak świat. Już moi nauczyciele narzekali na brak oznak szacunku na ulicy w postaci „dzień dobry”. Odbywało się to jednak na poziomie szkoły podstawowej, góra średniej. Jako studenci na pewno nie byliśmy wzorami dobrych manier (jak wspomniałem na wstępie, moje lata uniwersyteckie przypadło na co najmniej drugie dziesięciolecie powszechnego zburczenia), ale rozpoznawaliśmy wykładowców na ulicy. I znowu nie jest to problem buraków par excellence, ale właśnie tej całej masy fajnych, życzliwych i inteligentnych młodych ludzi, których o buractwo nigdy bym nie podejrzewał. Na zajęciach elokwentni, mili i sympatyczni, a już pół godziny później odczuwają wyraźny dyskomfort mijając nauczyciela na ulicy. Coś jest nie tak. Może po prostu nikt im nie powiedział, jak się zachować. Nikt im nie powiedział, bo sam nie wiedział! I to jest problem!

Od jakiegoś czasu panuje okropna moda zaczynania emaila od „Witam”. Zawsze mnie coś w tym nagłówku drażniło, ale do końca nie zdawałem sobie sprawy co dokładnie. Sam nigdy takiego zwrotu nie używam, ale moi studenci nagminnie. Do mojej świadomości beznadziejność takiego „przywitania” dotarła dzięki emailowi od mojego byłego wykładowcy, a obecnie kolegi z pracy, który rozesłał wszystkim znajomym tekst profesor Małgorzaty Marcjanik z Uniwersytetu Warszawskiego. Pozwolę go sobie zacytować w całości:

Formy „Witam” nie używa się ani na początku maila (listu), ani w kontakcie bezpośrednim, ponieważ informuje ona o wyższej hierarchii sytuacyjnej nadawcy.
Nie oznacza to rzecz jasna, że jest to forma zabroniona w omawianych typach kontaktu. „Witam” może powiedzieć gospodarz otwierający drzwi gościom czy dziennikarz lub prezenter prowadzący program telewizyjny, radiowy – na przykład: „Justyna Pochanke. „Fakty”. Witam państwa”.

Nie wypada zaś studentowi rozpocząć maila do wykładowcy za pomocą formy „Witam”, a nawet „Witam, Panie Profesorze”. Nie wypada tak zwrócić się podwładnemu do przełożonego. Nie wypada tak napisać do kogoś, kogo nie znamy, i nie wiemy, w jakim jest wieku, jaką pełni funkcję zawodową itp. Ale do kolegi, koleżanki formy "Witam" używać można do woli. Prof. dr hab. Małgorzata Marcjanik, Uniwersytet Warszawski(źródło: http://poradnia.polonistyka.uj.edu.pl/?modul=16)


Kiedy powiedziałem moim studentom, że forma „Witam” jest „buracza i obciachowa”, byli niezwykle zdziwieni. Stwierdzili, że jestem pierwszą osobą, która zwraca im uwagę na coś takiego.

Zapomnijmy na moment o samej nieszczęsnej formie i spróbujmy dotrzeć do korzeni.
Otóż uważam, że „Witam” wynika z niczego innego, jak niechęci do zwrócenia się do konkretnej osoby. Jak tu niby do wykładowcy pisać „Szanowny Panie”? Głupio jakoś tak, nie? Że niby co, że go tak szanuję? Albo „Droga Pani Profesor”… A jaka tam ona dla mnie „droga”, skoro najchętniej bym nie miał z nią nic do czynienia. Bo tak w ogóle to najlepiej czuję się z kolegami, z którymi chodzę do pubu. Z nimi nie trzeba na nic zwracać uwagi. Cokolwiek się powie, jest dobrze. „Witam” jest neutralne, pasuje w każdej sytuacji i… w ogóle (albo wręcz „wogle”).

Niestety tak nie jest i żyją jeszcze ludzie wrażliwi na pewne formy. Mnie osobiście takie „Witam” kojarzy się z osiemnastowiecznym „Kłaniam” (bez „się”!), którym wyniośle wielkie damy witały np. prowincjonalnego proboszcza, albo ubogiego szlachcica.

Nie jest błędem kogoś witać, ale trzeba wiedzieć kogo i jak. „Grzeczność nie jest nauką łatwą ani małą”, ale nie należy jej traktować jako utrapienie i dopust boży, ale jako metodę dotarcia do drugiego człowieka. Problem dzisiejszych czasów polega na tym, że mało komu na tym zależy. A potem wielka rozpacz, że ktoś się znalazł po stronie „wykluczonych”.

3 komentarze:

  1. Ja tylko zwrócę uwagę na irytującą mnie sprawę w manierach, ale pań.

    Otóż, jak wiadomo, Panie winny się witać z facetami wyciągnięciem dłoni bądź skinieniem głowy, ale TO KOBIETA MA WYCIĄGNĄĆ DŁOŃ PIERWSZA.

    Ja, będąc kulturalnym, nie wyciągam dłoni jako pierwszy do starszych i kobiet nigdy.

    Problem w tym, że kobiety kompletnie o tym nie wiedzą i uznają, że jeśli nie podaję im dłoni, to MI brak manier... Latający cyrk Monty Pythona po prostu.
    The student

    OdpowiedzUsuń
  2. W takim razie jak by Pan sobie życzył żeby zacznać np. maile?

    OdpowiedzUsuń
  3. To zależy kto pyta? Moi znajomi piszą albo "Drogi Stefanie", albo po prostu "Stefan". Jeżeli studentmowi nie przechodzi pod palcami słowo "Szanowny", niech piszą po prostu "Panie Magistrze" - mnie to wystarczy, ale do innych niech tego "Szanownego" wstawią ;) Jeśli kogoś lubimy, to nie ma nic złego w napisaniu "Drogi Panie...". Aha, po polsku nie zwracamy się do kogoś per "panie Kowalski", co jest przyjęte w językach zachodnich.

    OdpowiedzUsuń