sobota, 26 marca 2011

O poziomie edukacji

Bardzo lubię amerykański film Gusa Van Santa „Finding Forester” (polski tytuł „Szukając siebie”). Rzecz jest o czarnoskórym uczniu szkoły średniej, niezwykle zdolnym i, w przeciwieństwie do wszystkich swoich kolegów, oczytanym, którego polubił stary pisarz, który po napisaniu ponadczasowego dzieła, wycofał się z życia niemal zupełnie (oprócz kontaktów z dostawcą zakupów). Ponieważ nie potrafię się wyzwolić z nawyku narzucania własnego gustu młodemu pokoleniu (to okropny błąd, wiem o tym doskonale!), co jakiś czas albo każę ten film obejrzeć, albo organizuję jego projekcję. Prawie zawsze narażam się na zarzut, że zmuszam do oglądania jakiejś „nudy”. Nawet doskonała kreacja Seana Connery’ego nic nie pomaga. Faktycznie film ten nie porywa wartkością akcji, czy nowatorstwem formy (to całe osobne zagadnienie – niedawno przekomarzałem się na ten temat z młodszym kolegą, facetem oczytanym, znającym wiele filmów, a przy tym inteligentnym, czyli takim, który pozwala mojemu pokoleniu być spokojnym o przyszłe losy świata). Ja jednak traktuję tego typu obrazy jako niezwykle ważne ze względu na ich przesłanie dydaktyczne. No i tu oczywiście od razu wiem, że „zamordowałem” reputację tego filmu, bo przecież jak coś jest „dydaktyczne”, to jest skazane na potępienie.

Polecam ten film tym, którzy chcą się nauczyć pisać. Jedna z rad Seana Connery’ego to „punch the keys”, czyli „wal w klawisze”, ponieważ przy pisaniu pierwszej wersji (brudnopisu), powinno się wyłączyć myślenie. Sam często powtarzam studentom (przez co wywołuję niejednokrotnie wybuchy wesołości), że pisanie to nie jest myślenie. Pisanie to po prostu pisanie. Na myślenie przychodzi czas przy obróbce brudnopisu. Jest to o tyle wspaniałe, że kiedy już masz taką pierwszą wersję, to w ogóle masz o czym myśleć i co udoskonalać. Tutaj dopiero przychodzi czas na działanie intelektu. Kto próbuje robić odwrotnie, ten „tworzy w bólu” i „cierpi na twórcze katusze”. To z kolei odbiera wszelką przyjemność z pisania i kończy się zarzuceniem kariery pisarskiej.

Jak zwykle jednak piszę ogromny wstęp o rzeczach pobocznych, podczas, gdy chcę pisać o czymś innym. Na swoje wytłumaczenie mam tylko to, że swój blog traktuje jako pewnego rodzaju zapis „strumienia (nie)świadomości”.

Otóż Jamal, główny bohater (ten czarnoskóry nastoletni geniusz) dostaje propozycję, żeby przyjąć stypendium i pójść do świetnej prywatnej szkoły. Oczywiście chłopak jest zżyty ze swoim środowiskiem, ale nawet jego starszy brat, typowy cwaniaczek z getta, uważa, że chłopak powinien się wyrwać z tego g… (tzn. ze szkoły publicznej). Co więcej, w podobnym duchu wypowiadają się jego starzy nauczyciele (ergo nie szanują miejsca, w którym pracują). Stary pisarz, od którego można byłoby się spodziewać poglądów lewicowych (jak to w zachodnich filmach – jak pozytywny inteligent, to koniecznie szlachetny egalitarysta), otwarcie i okrutnie, żeby nie powiedzieć „cynicznie”, tłumaczy chłopakowi, że oto dostał szansę, której jego koledzy są pozbawieni, i że trzymanie się jakiejś „solidarności klasowej” (Connery ujął to jakoś inaczej, ale w każdym razie w tym duchu) jest czystą głupotą. Jamal idzie do prywatnej szkoły.

I tutaj dochodzimy do sedna sprawy. Otóż proces dydaktyczny w prywatnej szkole różni się od tego ze szkoły państwowej, że nauczyciele po prostu wymagają, nie cierpią pytań ze strony uczniów, a tylko domagają się posłuszeństwa. Nauczyciel literatury jest nie tylko apodyktyczny, a wobec Jamala wręcz podły, ale generalnie jego permanentną cechą jest sarkazm wobec uczniów. Nauczyciel w szkole prywatnej, w przeciwieństwie do czarnej nauczycielki w szkole publicznej, nawet nie próbuje być przyjazny. Oczywiście ten literaturoznawca nie wzbudza sympatii ani widza, ani uczniów, ani Seana Connery’ego. Wszyscy możemy oczywiście krytykować metody stosowane w tej prywatnej szkole, że sztywniactwo i nieludzkie podejście do człowieka (ucznia), ale generalne przesłanie jest przecież jasne, choć wcale nie to było intencją scenarzysty, ani reżysera). Otóż te szkoły, które przygotowują najlepszych kandydatów na studia, to nie te, które „ucząc bawią”, ale te które wymuszają samodzielne uczenie się.

Czytając rankingi (po angielsku „league lists”) i polskich szkół średnich, a przy tym znając nieco ich realia (relacje uczniów i zaprzyjaźnionych nauczycieli), łatwo zaobserwować, że poziom śrubuje się przy pomocy wysokich wymagań. Jeśli chodzi o to, co nauczyciele dają z siebie, opinie bywają bardzo krytyczne. Bardzo często, żeby sprostać ich wymaganiom, uczniowie biorą korepetycje. A propos korepetycji, przypomniało mi się to, co mówił w latach 80. ubiegłego stulecia sąsiad mojego kolegi z klasy, Adama, znany wśród łódzkich japonistów Masakatsu Yoshida. W Japonii nauka szkolna nigdy nie była zabawą. Zakuwano (i chyba nadal się zakuwa) ostro i długo, ale nawet najlepsi uczniowie brali korepetycje niedowierzając własnym zdolnościom.

Podczas swojego ostatniego pobytu w Londynie wziąłem do ręki wypracowanie syna mojej koleżanki, za które dostał pochwałę ze strony nauczyciela. Ani jedno zdanie nie było złożone po angielsku. Po roku pobytu w Anglii nie spodziewałbym się rewelacji i dlatego uważam, że to nie jest problem chłopaka. Problem natomiast leży po stronie nauczycieli. Tej pracy nikt nie poprawił! Żadnej krytycznej uwagi, żadnego wskazania błędów! A trzeba dodać, że jest to szkoła stojąca dość wysoko w rankingu londyńskich szkół publicznych.

Gdybym się kompletnie poddał paranoi, uznałbym, że jest jakiś spisek bogatych, którzy celowo ogłupiają masy wmawiając im, że ich dzieciom należy się jak najmniej stresu, a jak najwięcej przyjemności i zabawy w szkole. W tym samym czasie sami posyłają własne dzieci do szkół, gdzie stresu jest dużo, a zabawy mało. W Polsce ludzie wypatrujący wszędzie antypolskich spisków, uważają, że ktoś celowo ogłupia polskie społeczeństwo. Jak jednak widać, obniżanie poziomu edukacji to nie jest tylko polska specjalność.

Dzisiaj zainicjowałem wśród studentów uczelni państwowej dyskusję na temat pożądanych zmian w polskiej edukacji. Niestety niczym mnie nie zaskoczyli. Powtarzali te same teksty, jakie sam wygłaszałem w ich wieku – że za duże obciążenie, że za dużo teorii a mało praktyki, że każą się uczyć tego, co nam się „w życiu nie przyda”. Szczerze mówiąc jestem już trochę znudzony takimi tekstami, bo jak napisałem, moi koledzy i ja wygłaszaliśmy je już w latach 80. Kiedy w dodatku ktoś mówi, że dzisiaj są zbyt wysokie wymagania jeśli chodzi o wiedzę akademicką, to wzbudza to we mnie tylko smutny uśmiech. W porównaniu z wymaganiami szkolnymi z lat komuny, dzisiejsze wydają się niezwykle okrojone. Ten tekst z mojej strony jest też pewnym wyświechtanym sloganem, bo pokolenie przedwojenne wygłaszało dokładnie te same zarzuty wobec pokoleń powojennych. Być może więc kieruje mną myślenie starego dziada, który wygłasza „mądrości” z pozycji „za moich czasów…”. Być może.

Rzecz jednak cały czas w tym, że człowiek, istota ekonomiczna, chciałby robić mało, a korzyści z tego mieć wiele. Niewątpliwie niektórym się to udaje, a przypadki takie mają dobre publicity, no bo przecież kto by nie opowiadał z wypiekami na twarzy o gościu, który nie był ani zdolny ani się nie uczył, ale na pietruszce zrobił miliony. Pamiętam pewną „czytankę” z podręcznika do języka angielskiego (chyba to było „Matters”), która opisywała losy dwóch dziewczyn – jednej z dobrego domu, która skończyła elitarną szkołę średnią i dobry uniwersytet z honorami, a obecnie zarabia kilkadziesiąt tysięcy dolarów rocznie, zaś druga ze środowiska niezbyt zamożnego, która porzuciła szkołę, wdała się po drodze w narkotyki, ale również zaczęła śpiewać w kapeli rockowej i dzięki temu dzisiaj (tzn. wtedy, kiedy pisano podręcznik) zarabia rocznie miliony! No fajnie, ale ile jest takich przypadków? W dodatku, kariera w muzyce nie bierze się z niczego – ona też wymaga pracy.

Podsumowując, choć oczywiście bez poczucia wyczerpania tematu, nigdy nie wiadomo, co się w życiu przyda. Oczywiście są ludzie, którzy już w młodym wieku doskonale wiedzą, co będą robić, mają bardzo precyzyjny plan własnego rozwoju i oni faktycznie mogą sobie pozwolić na to, żeby powiedzieć „to mi się w życiu nie przyda”, a chcę się skupić na tym, z czego będę żył. Takich ludzi jest może jeden na tysiąc. Większość z nas nie ma pojęcia co w życiu będzie przydatne, a co nie. Generalnie nie uważam, że przyswajanie wiedzy musi być zdeterminowane jakąś przydatnością mierzoną pieniędzmi. Czytanie i poznawanie nowych rzeczy jest dla mnie osobiście wartością samą w sobie i przyjemnością. Dlatego nie uczę się, żeby więcej zarabiać, ale chciałbym tyle zarabiać, żeby mieć więcej czasu na uczenie się. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że takie podejście nie ma szans na zdobycie większej popularności. Tak czy inaczej, reguła jest dość prosta – szkoły, które są znane z „wysokiego poziomu” niekoniecznie słyną z bezstresowych metod nauki. O tym trzeba pamiętać. Niemal na 100% można stwierdzić, że ci, którzy sami odnieśli sukces, dobrze wiedzą, że chcąc aby ich dzieci ten sukces powtórzyły, poślą dzieci do takich szkół, gdzie konsekwentnie egzekwuje się przyswajanie kolejnych porcji konkretnej wiedzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz