poniedziałek, 21 marca 2011

Moje paranoje

Mamy skłonności do myślenia paranoicznego, do snucia spekulacji na tematy polityczne i gospodarcze. Niestety problem z paranojami jest taki, że kiedy są w akcji, trudno sobie zdać z nich sprawę. Wszystko zależy od tego, jakie narracje przyjmujemy za swoje, w imię jakich narracji jesteśmy gotowi do poświęceń i jakie obce narracje stanowią zagrożenie dla tych, które za swoje uważamy. W ten sposób, człowiek, dla którego wartością jest silny kraj, w którym mieszka, człowiek, który używa specjalnego języka, nazywając taki kraj swoją ojczyzną, może wydawać się paranoikiem dla kogoś, kto postrzega samego siebie jako jednostkę ściśle biologiczną z ograniczonym czasem istnienia. Inny system wartości, inne opowieści, a co za tym idzie, inne emocje. Niestety nie ma tutaj doskonałego rozwiązania. Jedyne, jakie mi przychodzi do głowy to rzeczywista tolerancja, ale ta praktycznie w przyrodzie nie występuje.

Dzisiejsze "Wiadomości" uraczyły nas perspektywą inwestycji kapitału chińskiego w Polsce. Nie jest żadną tajemnicą, że Chińczycy inwestują już w innych krajach europejskich. Mają z czego, bo kiedy zachodni guru ekonomii kombinowali jak od keynsizmu przejść do monetaryzmu i aplikowali całemu światu ideologię (neoliberalizm) zamiast konkretnych działań przynoszących zyski, Chińczycy po cichutku te zyski wypracowali. Nie ma oczywiście co się zachwycać, bo doskonale wiadomo, że chiński system polegał na wyzysku o zapomnianej już na Zachodzie skali.

Zachodni najbogatsi przedsiębiorcy poprzenosili przemysły swoich krajów do Chin, powodując w tychże swoich krajach wzrost bezrobocia, a co za tym idzie rozkwit myśli paranoicznej. Tak, tak. Słuchając starszych Amerykanów, czy Brytyjczyków, na oczach których z ich miast zniknął przemysł, można odnieść wrażenie, że się rozmawia z Polakiem tęskniącym za PRLem. Paranoja paranoją, ale fakt jest taki, że były fabryki, a ludzie pracowali, a teraz tego nie ma. Magazyn CD Action, który czyta mój syn, podał niedawno informację o przejęciu polskiej firmy komputerowej Elwro przez Siemensa w 1989, po to, żeby w 1993 zrównać ją z ziemią. To nie był jedyny przykład. Doskonale pamiętam, że kiedy w tamtych czasach ktoś mówił głośno o wrogim przejmowaniu polskich przedsiębiorstw w celu likwidacji potencjalnej konkurencji, takiego człowieka okrzyczano by oszołomem i paranoikiem. Jakoś tak się składa, że ci, którzy podnosili ten problem, to byli ludzie faktycznie związani z partiami politycznymi, które skądinąd nie potrafiły sobie zaskarbić sympatii większości wyborców, z wyjątkiem jednej kadencji. Tylko, że akurat w tej sprawie mieli całkowitą rację.

Finansowa potęga Chin i aktywność tego kraju na rynkach światowych nie jest żadną tajemnicą. Powszechnie wiadomo o obligacjach państwowych USA, tudzież krajów europejskich, w tym o ratunku dla Grecji i innych unijnych bankrutów. To, że kupują również obligacje Polski, też już nie jest tajemnicą.

Wiadomość, że Chińczycy chcą inwestować w istniejące już w Polsce firmy i chcą budować nowe fabryki, w perspektywie kolejnych dziesięciu lat jest optymistyczna. Napłynie kapitał, ludzie będą mieli pracę, gospodarka będzie się kręcić.

Pracę mają Chińczycy. Żeby było śmieszniej, podobno w niektórych branżach płace Chińczyków osiągnęły już poziom wyższy niż płace Polaków. Nie dziwię się więc wcale, że szukają siły roboczej poza swoim krajem. Polska, mimo szeregu nowych przedsiębiorstw, to nadal kraj przede wszystkim taniej siły roboczej.

Dzisiejsze 'Wiadomości' podały również cenę jednego dnia wojny. Chodzi o koszty uzbrojenia i operacji. Jeden pocisk "Tomahawk" to milion dolarów. Dzień wojny w Libii może dojść do pół miliarda, zaś taki sam dzień w Iraku i Afganistanu kosztował kilkakrotnie więcej. W tych samych 'Wiadomościach' poinformowano nas, że na oddaniu utrzymania dróg publicznych firmom prywatnym państwo może zaoszczędzić półtora miliarda złotych rocznie. Niezła skala. Dwa miliardy dolarów dziennie w Iraku i półtora miliarda złotych rocznie. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że takie zestawienia nie mają większego sensu, ale daje to pewien obraz tego, z jakimi sumami mamy do czynienia.

W 1763 roku Anglia wygrała wojnę z Francją. M.in. dzięki temu przejęła z rąk Francuzów całą Kanadę i ziemie między Appalachami a Mississippi. Cóż stąd jednak, skoro ta zwycięska wojna kosztowała Wielką Brytanię tyle, że trzeba było skądś wziąć pieniądze na załatanie budżetu. Czym to się skończyło, dobrze wiemy. Anglicy postanowili wyciągnąć jak najwięcej od swoich własnych rodaków w koloniach, przez co ci ostatni się zbuntowali i stworzyli nowe państwo.

Wydaje się, że teraz to nowe państwo, czyli Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, prowadzi tyle działań wojennych i to po takich kosztach, że dla przeciętnego człowieka utrzymanie stabilności finansowej Ameryki wydaje się cudem. "Przeciętny człowiek" nie jest jednak ekonomistą, więc jego wyobrażenia lub ich brak nie ma żadnego znaczenia. Niemniej tenże "przeciętny cżłowiek" będzie snuł paranoje, bo umysł raz zapłodniony jakąś myślą, tak łatwo z tejże myśli nie rezygnuje.

Jeżeli więc Amerykanie, którzy swój przemysł przenieśli do Chin, wykosztują się na wojny, Europa natomiast przegra na własne życzenie przez nieodpowiedzialną politykę gospodarczą niektórych członków Unii, Chiny wyjdą na gracza numer 1 na świecie.

Na razie potęga Chin to błogosławieństwo dla Europy, być może w tym Polski. Po dziesięciu-dwudziestu latach może się okazać, że Chiny kontrolują świat i praktycznie nikt nie jest w stanie tego zmienić. Przez najbliższe dziesięć lat wszyscy na potędze Chin możemy skorzystać. Potem może być inaczej, z tego prostego względu, że wygląda na to, że Chińczycy, w odróżnieniu od demokracji zachodnich mają jakiś plan długofalowy. Politycy zachodni skupiają się na tym, żeby wygrać kolejne wybory i wyciągnąć z posiadania władzy maksimum korzyści w minimalnym czasie (okres kadencji).

Ale może nie powinienem przesadzać i nie poddawać się paranoi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz