czwartek, 4 sierpnia 2011

Włoskie doświadczenia kulinarne

Jeżeli ktoś uważa, że zjadłszy kilka ton makaronu i pizzy jest już znawcą kuchni włoskiej, to się głęboko myli. Ja z całą pewnością nie jestem. Wszelkie pasty (makarony) zaliczają się do tzw. primi, czyli dań pierwszych (a więc są jedzone zamiast naszej zupy). Ponieważ są one bardzo sycące, przynajmniej jak na mój gust, do dania drugiego w moim przypadku nigdy nie doszło. Na dobrą sprawę nie wiem więc, co się jada we Włoszech po makaronie, a w związku z tym nie znam również przepisów na dania główne.


Kto się wychował na pizzy amerykańskiej, na średnim lub grubym cieście z mnóstwem dodatków ułożonych na pomidorowym sosie, tego pizza włoska może rozczarować. Nie wolno nam bowiem zapominać, że pierwotna pizza to posiłek ludzi ubogich, którzy kładli na podpłomyk co mieli pod ręką. Można w Rzymie dostać nawet coś, co się nazywa pizza bianca, a co jest po prostu pustym „spodem”, czyli rodzajem chleba. Można dostać taki placek polany jedynie sosem pomidorowym. Dodatki są dawkowane stosunkowo skąpo, ale mnie zupełnie wystarczały.

W wielu miejscach (m.in. przy fontannie di Trevi) można pokazać odpowiednią pizzę leżącą w gablocie, której odpowiedni kawałek odkroi nam sprzedawca (on też pokazuje odcinek i pytającym wzrokiem daje znać, że czeka na nasze „OK” lub „basta”. Taki kawałek wkłada na moment do pieca w celu podgrzania. Moje kawałki nigdy nie były dość podgrzane, tzn. na gorącym spodzie pozostawały bardzo zimne kawałki szynki lub grzybów. Generalnie nastawiłem się, że w Rzymie spróbuję różnych rodzajów makaronu raczej niż pizzy, ale kiedy następnym razem makaronu nie było w karcie, zamawiałem pizzę okrągłą (pizza tonda), w przypadku której istniało większe prawdopodobieństwo, że będzie ciepła i smaczna.

Makarony początkowo też mnie rozczarowały, ponieważ pierwszy, jaki zamówiłem był jedynie z oliwą przyprawioną czosnkiem i peperoncini, do którego nie podano nawet parmezanu. Następna pasta, w barze w pobliżu „świętych schodów” na Lateranie, była dużo lepsza – funghi porcini, czyli borowiki bardzo dobrze smakowały z makaronem tagliatelle. Mojej córce smakowała lasagne, natomiast cannelloni, których trochę spróbowałem od żony, choć smaczne, były zimne w środku (nadzienie mięsne).

Doskonałą pastę zjadłem w trattorii niedaleko Watykanu, której wnętrze przywodziło mi na pamięć pralnię z lat mojego dzieciństwa, chyba ze względu na widoczne kotły. Kelner stanowił skrzyżowanie stereotypowego włoskiego fryzjera z charakterystycznym wąsikiem z „ojcem chrzestnym” ze względu na chrypkę, z którą mówił. Był łysiejącym brunetem po pięćdziesiątce, którego sposób obsługi gości był uprzejmy, ale daleki od usłużności.

Jedzenie natomiast, które przyniósł, było wyśmienite. Zamówiłem sobie bucatini all’Armatriciana, czyli makaron nieco grubszy od spaghetti, będący raczej długą rurką pustą w środku. Sos do niego był pomidorowy ze smażonym boczkiem. Całość zaś była obficie posypana parmezanem. Niebo w gębie. Spotkał mnie przy tym nieoczekiwany komplement ze strony mojej żony, która spróbowawszy mojego makaronu stwierdziła „O, taki jak robi Stefan”. Okazuje się, że pastę jaką robię w domu, mógłbym śmiało zaserwować rodowitym Włochom.

W knajpce z „napoletana” w nazwie zamówiłem sobie carbonarę, która również była taka, jaką sam robię. Włoskie spaghetti alla carbonara jest robione tylko z jajkiem (oczywiście oprócz smażonego boczku), bez dodatku śmietany, z czym często można się spotkać w polskich restauracjach serwujących danie o tej nazwie.

Przed wyjazdem moja włoska znajoma z Facebooka, Loretta, stwierdziła, że muszę spróbować pasty z frutti di mare, a konkretnie z gamberetti, czyli z krewetkami. Są chyba rzeczy, które w danym momencie nie są nam dane, następnego dnia, kiedy miałem okazję takie danie sobie zamówić, podświadomość zrobiła mi kawał i kelnerowi podyktowałem znowu „carbonara” zamiast „frutti di mare”. Byłem przekonany, że zamówiłem owoce morza, ale nawet moja żona słyszała, że powiedziałem „carbonara”. Nie chciałem już wprowadzać dodatkowego zamieszania i znowu zjadłem to pyszne, choć proste włoskie danie.

Nie wiem, czy na podstawie tych kilku dni mogę już wyrażać jakąś ogólną opinię, ale zauważyliśmy, że we włoskich knajpach zamówione jedzenie jest przynoszone w tym samym czasie dla wszystkich gości. W Polsce pierwsze przybywa danie, które się najszybciej robi. Możliwa jest więc sytuacja, że jeden z biesiadników już skończy jeść, kiedy jego współbiesiadnik dopiero doczeka się na swoje zamówienie. Być może był to tylko zbieg okoliczności, ale za każdym razem w ciągu tych sześciu dni, kiedy jadaliśmy w Rzymie, wszyscy dostawaliśmy swoje zamówione potrawy w tym samym czasie.

W sobotę nie jedliśmy na mieście, ponieważ nastawiliśmy się na wczesną kolację zrobioną przez Basię – naszą gospodynię. Byli goście – inni polscy imigranci, o których jeszcze napiszę (choć pewnie dopiero po powrocie z Gór Świętokrzyskich, w które wyruszam jutro), z których jeden piekł mięso na grillu, zaś Basia przed daniami mięsnymi zaserwowała wspaniałe penne z mielonym mięsem i warzywami zapiekane pod beszamelem i dwoma rodzajami sera: mozarellą i parmezanem. Delicje!

Kolejną ucztą, jaką przygotowali dla nas nasi gospodarze, były przepyszne penne z owocami morza (nareszcie się doczekałem, choć bez krewetek), które ugotowała Basia, i specjalność Kuby, czyli cozze (małże). Otóż danie, za które w polskiej restauracji trzeba byłoby zapłacić od 60 złotych wzwyż, tutaj kosztowało 8 euro. Kuba rano udał się do sklepu, gdzie kupił świeże małże, które wieczorem dokładnie umył i ugotował w sosie z czosnku, pietruszki, pomidorów i jakichś przypraw. Zgodnie z instrukcją jedliśmy tylko te, które się same otworzyły, gdyż to stanowi gwarancję świeżości. Naprawdę warto było! Jestem naprawdę wdzięczny Basi i Kubie za uczty, które dla nas przygotowali.

Z dań drugich tylko raz nasza przyjaciółka Jola zamówiła „melanzanę” czyli bakłażana. Niestety ani ona, ani tym bardziej my nie zapamiętaliśmy, jak był przyrządzony. Tak czy inaczej olbrzymi dział kuchni włoskiej, czyli wszystko to, co Włosi jedzą po makaronie, mamy jeszcze do przerobienia.

Do posiłków, a także wieczorami, kto chciał, pił wino, które jest w porównaniu z Polską tanie. W sklepie można dostać dobre wino z certyfikatem miejsca już od 3 euro. Oczywiście są w sprzedaży również wina powyżej 10 euro. Tanie są wina stołowe, zarówno białe jak i czerwone, które można kupić w sklepie w plastikowym kanistrze stojącym na wielkiej metalowej beczce z kranikiem. Cena takiego 2-litrowego kanistra wahała się od 1,2 do 2 euro. Ten „wynalazek” odkryliśmy jednak tuż przed naszym odjazdem, więc nie skosztowaliśmy tego włoskiego „taniego wina”.

Wspominałem już o „małpkach” z dobrym winem na lotnisku. Nikogo to jednak nie powinno zaskakiwać – w końcu jest to kraj o kulturze picia wina sięgającej starożytności.

Mam nadzieję, że to nie był koniec naszej kulinarnej włoskiej przygody, ponieważ są jeszcze tysiące potraw do spróbowania. Część będę próbował przyrządzić w domu korzystając z przepisów kuchni włoskiej i włoskich półproduktów dostępnych w naszych sklepach. Po to, wypróbować inne, trzeba się będzie udać znowu do słonecznej Italii.

4 komentarze:

  1. Zgłodniałam i zatęskniłam do pizzy, na której prawie nic nie ma: moje ulubione chyba połączenie - świeże pachnące słońcem pomidory i rukola. Plus oliwa z czosnkiem - nic więcej mi do szczęścia nie trzeba. Z makaronem podobnie - mniej znaczy więcej. Chociaż przyznaję, że jak mam gości, to dorzucam trochę więcej składników niż normalnie, żeby nie wyglądało zbyt "ubogo" ;).

    Co do podawania posiłków w restauracji w jednym czasie. Na tym polega kultura jedzenia i kunszt kucharza, żeby wszystko podać w tym samym czasie. We włoskiej knajpce, w której pracowałam w Londynie, nie było problemu, żeby podać jedzenie naraz 15-osobom, zamawiającym zupełnie różne rzeczy. Kucharz był jeden i miał dwóch pomocników. To da się zrobić - trzeba tylko wiedzieć, o co chodzi w gotowaniu i umieć organizować sobie pracę.

    Zatęskniłam za bakłażanem faszerowanym penne z czosnkiem i ostrą papryczką. Lecę na ryneczek po bakłażany. Mam nadzieję, że będą dojrzałe. Czy ktoś ma pojecie dlaczego bakłażany w Polsce zbiera się za wcześnie, zanim nabiorą tego woskowego połysku???

    OdpowiedzUsuń
  2. Basia doskonale gotuje. To ona nauczyła mnie cenić włoski makaron. Jak się kiedyś wyraziła: "On jest z innej mąki niż ten polski". Wiozłam wtedy do Polski walizę rożnych włoskich makaronów. Mąż po moim przyjeździe podsumował to krótko: "Chyba upadłaś na głowę".
    Oczywiście, polskie makarony są w Polsce, jednak dość drogie!

    OdpowiedzUsuń
  3. Pisząc o wysokich cenach, miałam oczywiście na myśli WŁOSKIE makarony w polskich sklepach.
    Sorry for my mistake. J.

    OdpowiedzUsuń
  4. Oj, i jeszcze doczytałam (czytając do tyłu te włoskie posty), że były dwie Basie. Ja pisząc o makaronach, miałam pewnie na myśli Basię z Ostii, oczywiście.
    Przepraszam za to zamieszanie!

    OdpowiedzUsuń