wtorek, 23 sierpnia 2011

Cudze chwalicie... (2) Zamek Krzyżtopór w Ujeżdzie

Zawsze odczuwam coś w rodzaju mieszanki lekkiego poirytowania, gorzkiego sarkazmu i pustego śmiechu, kiedy widzę lub słyszę przymiotnik „polski/a/ie” a następnie rzeczownik, który absolutnie polski nie jest.

Góra Cisowa na Suwalszczyźnie ma się nijak do Fudżijamy. Narew, owszem, ma piękne rozlewiska, ale żadną miarą nie da się ich porównać do Amazonii. Pałac Branickich w Białymstoku jest naprawdę piękny, a już zwłaszcza po ostatnich zmianach w parku, który przybliżył go do oryginału z XVIII wieku, ale mógłby być najwyżej ćwiercią skrzydła jednego z budynków składających się na królewski kompleks pod Paryżem.

Zamek Krzyżtopór w Ujeździe, o ile wiem, nie jest porównywany z jakimś wzorem zagranicznym. Moje luźne skojarzenie natomiast powiązało go z ruinami starożytnego Rzymu. Nie dlatego, że taki podobny, ale że tak olbrzymi i w stanie takiego upadku! Śmiem twierdzić, że gdyby owa budowla Ossolińskich zachowała się do naszych czasów w nienaruszonym stanie, przyćmiłaby wszystkie pałace, jakie do tej pory zwiedziłem w Polsce. No może oprócz tych królewskich. Rozmach, z jakim zaplanowano całość, zachowane fragmenty i przekazy historyczne (m.in. o marmurowych żłobach dla koni) wskazują, że polscy magnaci zdobyli się nie tylko na niewyobrażalny wysiłek finansowy, ale że również pod względem estetycznym było to przedsięwzięcie o wielkiej wadze. Niestety najpierw wojny szwedzkie, a potem przegrana konfederacji barskiej doprowadziły to miejsce do upadku.

Na stare lata zmienia mi się podejście do wielu rzeczy, w tym do wierności oryginałowi. Chcę tutaj być dobrze zrozumiany. Jak najbardziej jestem za wiernością oryginałowi (choć na przestrzeni historii właściciele architektonicznych dzieł sztuki podchodzili do tego tematu z wielką nonszalancją, swobodnie przebudowując i dobudowując elementy o zupełnie innym stylu). Ponieważ jednak każda odbudowa to już jednak nie oryginał, bo przecież chociażby budulec będzie inny, przyjęło się, że należy ruinom nadać status ruin trwałych i pozwolić tym historycznie oryginalnym kikutom straszyć potencjalnych przechodniów i chyba na dodatek stanowić dla nich swoiste memento i naukę moralną o przemijalności choćby i najpotężniejszych. Jako historyk z wykształcenia długo hołdowałem pierwszej części tego podejścia (ta druga należy raczej do sfery religijno-filozoficznej). Obecnie uważam jednak, że dla krajobrazu i dla naszego poczucia estetyki o wiele lepiej by było, gdyby wszelkim ruinom przywrócono pierwotną świetność. Oczywiście z zachowaniem wierności oryginałowi.

Tutaj może pojawić się problem, bo np. zamek w Tykocinie (ulubione miejsce Zygmunta Augusta oraz miejsce śmierci Janusza Radziwiłła z „Potopu”) został „odbudowany”, ale wiadomo, że rysunki przedstawiające oryginał były dość skąpe, zaś planów architektonicznych nie ma wcale.

O wiele poważniejszy problem to oczywiście pieniądze. Zamek krzyżacki w Rynie został zakupiony przez prywatnego przedsiębiorcę, który wyremontował (a może postawił od nowa) mury budowli i zrobił w niej hotel. Obecnie patrząc tylko na jedną ścianę można się zorientować, że była to warownia Zakonu niemieckiego.

Odbudowa zamku Krzyżtopór byłaby inwestycją pochłaniającą olbrzymie nakłady finansowe. Żeby tylko to! Ktoś, kto chciałby takie pieniądze włożyć, chciałby je po jakimś czasie wyjąć. Gdyby z zamku zrobiono jedynie muzeum, nie tylko inwestor nie wyszedłby na swoje, ale ktoś musiałby wiecznie do obiektu dokładać. Taki odbudowany zamek musiałby stać się jakimś luksusowym hotelem, ale oczywiście nie ma żadnej gwarancji, że jako taki cieszyłby się popularnością.

Na razie istnieje dość ograniczona liczba ludzi, którzy z Krzyżtopora żyją. Mam tutaj na myśli właścicieli skromnego barku, którzy przy odpowiednim marketingu wokół samego zamku, mogliby przekształcić swój lokal na coś bardziej eleganckiego, oraz właściciele straganów z pamiątkami.

Zaopatrzyliśmy się w kilka suwenirów (m.in. w kawałek agatu) od sympatycznego młodego absolwenta geologii AGH. Kierowaliśmy się już do samochodu, kiedy zagadała nas pani w wieku nieokreślonym (raczej starsza od nas), przedstawiając się jako absolwentka sztuki czy historii sztuki (nie dam głowy) oraz jako autorka książki, którą „kupują u mnie profesorowie”, i która jest jedynym pełnym i zgodnym z faktami opisem Krzyżtopora.

Wcale nie miałem ochoty podchodzić do pani przy straganie, ale na nieszczęście owa kobieta złapała kontakt wzrokowy z moją żoną, a ta podeszła bliżej.

- Proszę wziąć moją książkę i otworzyć na stronie 12…. – zaczęła kobieta, przy okazji opowiadając wszystko, co na owej stronie się znajdowało. – A teraz proszę otworzyć na stronie 16…. itd. itp.
- Ja to wszystko oczywiście znam na pamięć, bo sama to pisałam – co jakiś czas przypominała autorka, zaszczyt poznania której nas właśnie spotkał.

Książeczka nie wyglądała na imponującą. Była to raczej 40-stronicowa broszurka. Narastało we mnie poczucie wewnętrznego dyskomfortu. Spodziewałem się, że kobieta zażyczy sobie co najmniej 20 złotych za swoje „dzieło”, co byłoby ceną stanowczo zawyżoną, a równocześnie coraz dłużej słuchając jej opowieści zdawałem sobie sprawę, że zaciągamy u niej pewne zobowiązanie. Jest to dość dobrze znany chwyt z psychologii handlu detalicznego. Po wysłuchaniu dłuższej historii, w naszych umysłach miało się pojawić poczucie konieczności zakupu u tak sympatycznej osoby, która nam w dodatku poświęca tyle czasu i przekazuje za darmo tyle cennej wiedzy. Pogadanka miała być bowiem z jednej strony zanętą do zakupu całej książeczki, a z drugiej miała nas zobligować do odpłacenia się miłym gestem (zakupem książki) za jej miły gest. Wiedziałem, że trzeba być wyjątkowym twardzielem, tzn. mieć w sobie dobrze wyrobione poczucie asertywności, żeby zakupu odmówić, a swojej żony, która jest osobą niezwykle wrażliwą, o taki stopień asertywności nie podejrzewałem.

Przy całym sprycie sprzedawcy-psychologa, autorka książki o Krzyżtoporze popełniła jednak kilka błędów. Pierwszym było odpędzenie dwóch chłopców, którzy podeszli do jej straganu, żeby zobaczyć inne pamiątki niż książki.

- Nie przeszkadzajcie mi teraz! – powiedziała ze zniecierpliwieniem. – Idźcie sobie! Nie widzicie, że teraz rozmawiam z państwem?

No tak się wobec klienta, nawet małoletniego, profesjonalny sprzedawca nie zachowuje.

Kolejnym zgrzytem była merytoryczna kwestia historyczna.

- Czy państwo zauważyliście koło krzyża przy bramie zamku tarczę z literą „W”?
- Tak – odpowiadam. – To herb Abdank!
- Nieprawda! – wykrzyknęła pisarka i sprzedawczyni pamiątek w jednej osobie, która tak naprawdę w ogóle nie słuchała tego, co powiedziałem. – Ja tutaj słyszałam, że nawet jedna przewodniczka mówiła ludziom, że „tutaj była wielka walka” i od tej wielkiej walki ta litera „W”. Bzdura. To właściciel zamku (pani otworzy moją książkę na stronie ….) tak uhonorował swoją matkę, umieszczając tam jej herb.

- Ale to jest herb Abdank, prawda? – zagajam sympatycznie.
- Ja tam nie wiem, proszę pana. Ja w mojej książce opisuję wszystko szczegółowo, to sobie może pan przeczytać.

W każdym razie prawdopodobnie to była ta kropla, która przepełniła kielich. Brak znajomości heraldyki polskiej u autorki książek, z której „uczą się profesorowie”, spowodował ostateczną decyzję mojej żony, która spokojnie książeczkę odłożyła, podziękowała i zaczęła się zabierać do odejścia.

- Jak to? To nie kupi pani mojej książki? – spytała zaczepnie autorka.
- Nie, dziękuję – odpowiedziała grzecznie moja żona. – Mamy już tyle pamiątek…
- No i co pani tym dzieciom kupiła? – z pogardą skwitowała nasze zakupy na sąsiednim straganie pisarka i straganiarka w jednym.
- To po co ja się tyle nagadałam? Gdybym miała takich klientów, to bym zbankrutowała! – podsumowała gorzko kontakt z nami.

Powiem otwarcie, że postawa mojej żony pozytywnie mnie zaskoczyła. Asertywność to w świecie nachalnego marketingu duża umiejętność. Jeżeli nie staje się pospolitym chamstwem, czyli nie reagujemy „a odczep się pani”, ale potrafimy grzecznie odmówić zakupu, choćby nie wiem jakie techniki NLP czy hipnotyzerskie sprzedawca stosował, to jest dobrze!

Przy zamku Krzyżtopór znajdowały się plakaty, które nas zaintrygowały i zachęciły do kolejnych wypraw w celu poznawania polskiej architektury i historii. Jeden z plakatów zachęcał do zwiedzenia Kurozwęk, zaś drugi do przyjazdu do Szydłowa, „polskiego Carcassonne”. Kiedy przeczytałem ten ostatni zwrot, ręce mi opadły, ale nie zniechęciło to nas do odwiedzenia tej miejscowości.

Jak już w gościach u naszych przyjaciół w Płocku się dowiedzieliśmy, autorka książki o Krzyżtoporze i sprzedawczyni pamiątek w jednej osobie nazywa się Sabina Dydo i jest dość dobrze znana tym, którzy postanowili zobaczyć zamek w Ujeździe. Nasz przyjaciel Jarek, będąc tam kilka lat temu, całkowicie uległ „czarowi” owej pani, za co dostał nawet jej własną pamiątkową pieczątkę, i kupił książeczkę, która już te kilka lat temu faktycznie kosztowała 20 złotych (tak jak zgadywałem, ale w naszym przypadku nie doszło nawet do pytania o cenę).

CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz