czwartek, 4 sierpnia 2011

Rzym (4)

Ostatni dzień w Rzymie postanowiliśmy spędzić bez napiętego planu, a tak naprawdę bez żadnego planu.

Osobiście funkcjonuję tak, że wszystko lubię przełożyć na plan emocjonalny. Wydaje mi się, że dlatego mam problemy z naukowym podejściem do rzeczywistości. Studiując historię najbardziej lubiłem wczuwać się w epokę. Fascynowało i nadal fascynuje mnie sposób myślenia i odczuwania ludzi z odległych czasów. Zapoznanie się z konkretnymi wydarzeniami, nazwiskami i datami jest z pewnością ważne i historycy muszą się tym zajmować. Według mnie jednak ograniczanie się tylko do tychże elementów w historii, potwornie ją zubaża, redukując ją do kartki papieru z datami i nazwiskami. A ludzie ci przecież mieli często długie, bogate i skomplikowane życie. Otoczeni byli innymi ludźmi z podobnie skomplikowanym życiem zewnętrznym i wewnętrznym. Historyk dokonuje selekcji wydarzeń i nazwisk, co oczywiście jest niezbędne. Mnie jednak fascynuje to, co się wydarzyło, lub mogło wydarzyć np. na ulicy X miasta Y, powiedzmy 16 stycznia 1908 roku. Toczyło się jakieś życie – na marginesie wydarzeń politycznych, ale przecież w ich kontekście.

Podobnie jest z poznawaniem miejsc. Najpierw oczywiście następuje intensywne zwiedzanie miejsc polecanych do zwiedzenia. Rzecz w tym, że takie „zaliczanie” przypomina działania anegdotycznych japońskich turystów, którzy w błyskawicznym tempie przebiegają przez zabytkowe kościoły robiąc niezliczoną liczbę zdjęć, żeby potem spokojnie je obejrzeć w domu i przy pomocy Internetu dojść do tego, gdzie właściwie byli. Może tak drastycznie z nami nie było, ale często tempo zwiedzania spowodowane koniecznością „zaliczenia” tego czy innego miejsca prowadziło do znużenia. Fizyczne zmęczenie nie jest tu właśnie takim problemem, jak to, że się pędzi do kolejnego obiektu, nie nasyciwszy się jeszcze pierwszym.

Drugiego dnia zwiedzania np. przypadkiem „zgubiliśmy” się (tzn. mój syn i ja) i usiedliśmy sobie na Forum Romanum. Takie przycupnięcie i oddanie się zadumie przyglądając się ruinom starożytnych łuków triumfalnych, kurii i świątyń, zrobiło więcej dla mojej percepcji tego miejsca niż przebiegnięcie się obok każdego z tych budynków i pobieżne zobaczenie ich z bliska.

Znużenie połączone z niedosytem to chyba najlepsze określenie tego stanu. Żeby poczuć Rzym, należałoby w jednym miejscu posiedzieć pół dnia, coś w tym miejscu zjeść, albo przynajmniej wypić kawę. Jeszcze lepiej byłoby zagadać kogoś miejscowego, bo tłumy turystów na dłuższą metę to również dość męczący widok. Niemniej mając ograniczony czas, będąc przy tym niewolnikami tygodniowego biletu na środki transportu (trzeba maksymalnie wykorzystać te 7 dni), zrobiliśmy to, co można było zrobić i to co trzeba było zrobić.

Faktycznie, dopiero teraz, przy oglądaniu zdjęć i robieniu tych wpisów, dociera do mnie to, gdzie byliśmy i co zobaczyliśmy.

Z tych wszystkich powodów postanowiliśmy ostatniego dnie pochodzić po Rzymie bez pośpiechu. I był to pomysł genialny. Nasi przyjaciele oddzielili się od nas wczesnym popołudniem, ponieważ ich dzieci chciały iść na plażę, a nasza rodzina oddała się leniwemu spacerowi po uliczkach Rzymu. Odwiedziliśmy większość miejsc, w których już byliśmy. M.in. po raz trzeci poszliśmy pod fontannę di Trevi, tym razem żeby wrzucić nasze eurocenty, czego zapomnieliśmy zrobić wcześniej.

Kiedy zgłodnieliśmy, wstąpiliśmy do restauracji na „obiadokolację”, a potem usiedliśmy na ławeczce przed lodziarnią (w okolicach S.Maria Maggiore), żeby oddać się rozkoszom podniebienia, jakich dostarczają prawdziwe włoskie lody.

Moja córka odwiedziła nieskończenie wielką liczbę sklepów z pamiątkami, z których każdy zastrzegał, że towary w nich sprzedawane są rodzimą włoską produkcją, a nie żadną chińszczyzną, choć obsługę wielu z nich stanowili wyłącznie Chińczycy.

Na via Tritone moja żona zwróciła moją uwagę na sklep, na wystawie którego wyłożone były muszki, krawaty i inne akcesoria stroju męskiego. Wstąpiwszy tam kupiłem sobie trzy muszki i pas do smokingu za niezwykle korzystną cenę. W porównaniu z cenami takich samych rzeczy w Polsce, była ona naprawdę niska.

Pożegnaliśmy się z Rzymem z żalem, ale i nadzieją, że jeszcze tam wrócimy. Kiedy uda nam się znowu tam pojechać, nie będziemy już czuli tej presji „zaliczania” najważniejszych obiektów, choć z całą pewnością jeszcze sporo ich zostało, np. bazylika św. Pawła za Murami. Chciałbym przespacerować się po Rzymie nocą, kiedy zabytkowe dzieła architektury są pięknie oświetlone, a całe wielopokoleniowe rodziny (włącznie z małymi dziećmi) wychodzą do trattorii coś zjeść. Myślę, że dzięki takim doświadczeniom można miasto poznać lepiej.

Tak czy inaczej, myślę, że czas, jaki mieliśmy, wykorzystaliśmy bardzo dobrze. W jednym z poprzednich wpisów napisałem, że Rzym wydał mi się mały. Nastąpiło to jednak dopiero trzeciego-czwartego dnia. Początkowo bowiem miasto to odebrałem jako wielki chaos, uroczy bo uroczy, ale jednak chaos. Piękne budynki – od starożytnych ruin, poprzez romańskie kościółki, renesansowe i barokowe pałace do późniejszych kamienic, wydają się wyrastać obok siebie bez żadnego ładu i składu. Ulice nie przecinają się pod kątem prostym.

Właśnie gdzieś tak czwartego dnia doszedłem do wniosku, że „w tym szaleństwie jest metoda”. A dnia ostatniego doszliśmy do wniosku, że w Rzymie nie można się zgubić, ponieważ idąc 10 minut w jakimkolwiek kierunku, zawsze trafi się na miejsce, które się już zna. Oczywiście mówię o tej części Rzymu, która jest warta zwiedzania.

Chciałbym kiedyś odwiedzić dzielnicę EUR zbudowaną przez Mussoliniego, która do dziś uważana jest za najbardziej nowoczesną część Wiecznego Miasta. Mam nadzieję, że będzie nam dane do Rzymu wrócić i nasycić się jego atmosferą.

Wycieczka do Cerveteri

We wtorek poszliśmy rano na plażę, gdzie nasze nogi doświadczały zbawiennego masażu falami. Morze Tyrreńskie dostarcza bowiem genialnego efektu jacuzzi zwłaszcza dla turystów pracowicie przemierzających per pedes przestrzenie Rzymu.

Tak, jak to już dawno zaplanowaliśmy, po południu pojechaliśmy autobusem miejskim (Cerveteri nie Rzymu) z naszego miejsca zakwaterowania, czyli z Mariny di Cerveteri do samej miejscowości Cerveteri, czyli do starożytnych Caere. Kiedy Rzym był jeszcze wioską, Caere było potężnym 100-tysięcznym miastem portowym żyjącym z intensywnego handlu z Grekami, Fenicjanami i innymi ludami basenu Morza Śródziemnego.

Dotarłszy na końcowy przystanek autobusu najpierw udaliśmy się w kierunku kompleksu grobowców etruskich, tzw. Necropoli di Banditaccia. Po dwóch stronach uroczej alei z perspektywą tworzoną przez rzędy pinii, znajdują się duże, kopulaste miejsca pochówku całych rodzin pierwotnych mieszkańców tego miasta, czyli Etrusków.

Naród ten stanowi do dziś wielką zagadkę historii. Do dziś nie odczytano ich języka. Nie do końca jest też jasne, jak potężna federacja miast etruskich, która pierwotnie kontrolowała kompleks latyńskich wiosek, które potem stworzyły miasto Rzym, w przeciągu kolejnych stuleci uległa tymże latyńskim wieśniakom, którzy im, Etruskom, zawdzięczali początki swojej kultury. Istnieje teoria, że przyczyniła się do tego pesymistyczna religia Etrusków, która zakładała, że kiedyś ich cywilizacja musi upaść. Myślę, że warto do tego dodać ten sam element, który tysiąc lat później doprowadził do upadku samego Rzymu. Mam tutaj na myśli dekadencję spowodowaną dobrobytem. Etruskowie prowadzili bowiem bardzo wygodne życie. Tam, gdzie ludzie nie muszą walczyć o przetrwanie i oddają się rozkoszom życia, brakuje determinacji choćby do tego, żeby służyć w wojsku. Rzym z kolei był miastem ludzi ambitnych. Niezbyt może lotnych, jeśli chodzi o kulturę i sztukę (w odróżnieniu od Etrusków), ale za to twardych, gardzących wygodami i dążących do ekspansji.

Po powrocie do „centrum” miasteczka, udaliśmy się z synem do muzeum składające się dwóch sal – na parterze i na piętrze. Szczerze mówiąc nie było dla mnie wielkim zaskoczeniem, że zdecydowaną przewagę nad eksponatami stricte etruskimi, miały wazy greckie, tak dobrze znane z podręczników do historii i historii sztuki. Mieliśmy dobrą zabawę rozpoznając sceny z greckiej mitologii przedstawiane na tych wyrobach ceramiki.

W Cerveteri znajduje się romański kościół Matki Boskiej Większej (S.Maria Maggiore) oraz średniowieczny zamek zbudowany na etruskich fundamentach.

Dzień przed wyjazdem

Ostatni dzień przed wyjazdem do Polski miał być poświęcony plażowaniu i słodkiemu nicnierobieniu. Rano jednak wybraliśmy się obiema rodzinami na spacer na drugą stronę torów, czyli tam, gdzie są sklepy. Osobiście chciałem dotrzeć na pocztę, żeby kupić znaczki i wysłać wreszcie kartki pocztowe, które kupiliśmy dużo wcześniej.

Po zakupach w sklepie, który nazwaliśmy „1001 drobiazgów” („U Chińczyka”, jak go nazywa Basia), kupiliśmy sobie faktyczne drobiazgi na pamiątkę, m.in. chwytak do nakładania makaronu.

Kiedy weszliśmy do lokalu, w którym serwowano kawę, rogaliki i inne słodkie wypieki (zjadłem tam pysznego croissanta z jagodami!), zaskoczyła nas ulewa, ale to naprawdę ulewa! Jakąś godzinę przesiedzieliśmy pod namiotem tegoż lokalu z kawą i rogalikami, ale potem postanowiliśmy się ruszyć.

Wiedzieliśmy już, że z plaży nici, ponieważ całe niebo zasnuło się chmurami. Pocieszeniem była trattoria urządzona w tradycyjnym stylu wiejskiej włoskiej karczmy, gdzie zamówiliśmy sobie pizze i sałatki oraz wino w karafkach. Żałowałem, że miła barmanko-kelnerka (stanowiąca cały personel tego miejsca) nie posiadała makaronu w swojej ofercie, ale i tak byliśmy zadowoleni.

Potem nasi przyjaciele z naszymi dziećmi udali się na kwaterę, a moja żona i ja na poszukiwanie poczty. Kiedy krocząc w kroplach kapuśniaczku, w jaki przekształciła się ulewa sprzed godziny, dotarliśmy wreszcie do drzwi urzędu pocztowego, okazało się, że był on zamknięty, ponieważ godziny jego pracy kończyły się o 14.00. Moja Agnieszka skomentowała to sarkastyczną uwagą na temat nieuchronności kryzysu ekonomicznego Italii, skoro jej mieszkańcy tak pracują.

Dzień wyjazdu

Nasi płoccy przyjaciele odpalili swój pojazd ok. 6.00 rano. My mieliśmy jeszcze całe przedpołudnie do naszego lotu. Korzystając z tego, że nasze dzieci spały sobie snem sprawiedliwych, ruszyliśmy z żoną znowu na pocztę w celu zakupu znaczków na kartki do wysłania rodzinie i znajomym.

Kiedy przed 8.30 (godzina otwarcia poczty) stawiliśmy się przed urzędem, stała tam już kolejka kilku interesantów. Roleta zaczęła się zwijać punktualnie, co było dla mnie miłym zaskoczeniem. Pani, która znajdowała się za kratą, nie podniosła jej jednak, ale wytłumaczyła kolejkowiczom, że poczta jeszcze nie będzie otwarta z powodów kłopotów technicznych i że należy się spodziewać rozpoczęcia pracy urzędu ok. 9.00. Rozeszliśmy się więc.

Dla zabicia czasu poszliśmy do tego samego lokalu z kawą i rogalikami, gdzie byliśmy dnia poprzedniego. Zjedliśmy typowe włoskie śniadanie, czyli cornetto (rogalik) i kawa, oraz zakupiliśmy kilka rogalików na wynos – na śniadanie dla dzieci.

Wróciwszy na pocztę znowu zastaliśmy kolejkę i zamkniętą kratę. Naprzeciwko otwarty był jednak kiosk z gazetami. Nie liczyłem na to, że tam znajdę znaczki, ale postanowiłem zapytać sprzedawcę, czy jest jakieś miejsce oprócz poczty, gdzie takie znaczki mogę kupić. Nie wiem doprawdy dlaczego, ale wydawało mi się, że znaczki pocztowe to po włosku „stampi”, co oczywiście nie jest prawdą (pewnie sobie przeniosłem angielskie „stamps” na włoski). To dlatego sympatyczny i gotowy do pomocy starszy pan sprzedający w kiosku nie bardzo zrozumiał o co mi chodzi. Kiedy mu jednak wytłumaczyłem pomagając sobie rękami (gest przyklejania czegoś na „cartolinę”), zrozumiał w lot i powiedział, że „francobullo” (tak to wymawiał, słownik podaje „franco-bollo”) mogę kupić w tabccherii na stacji kolejowej, gdzie bywaliśmy przecież codziennie. Chodziło o tę samą tabaccherię, która była równocześnie kasą biletową.

Nie czekając więc na otwarcie poczty, ruszyliśmy na stację, kupiliśmy znaczki, wrzucili pocztówki do skrzynki i wrócili na kwaterę. Kiedy dzieci zjadły śniadanie, poszliśmy jeszcze na godzinę na plażę, gdzie popływaliśmy w ciepłym morzu.

A potem… No niestety, wszystko co dobre musi się kiedyś skończyć. Spakowani byliśmy już od poprzedniego dnia. Znieśliśmy więc nasze torby do samochodu Basi, która nas następnie zawiozła na lotnisko im. Leonarda da Vinci (Fiumicino).

Lotnisko Fiumicino jest olbrzymie, ale bardzo sprawnie zorganizowane. Np. odprawa bagażowa odbywa się na dany lot tylko i wyłącznie przy stanowisku przypisanym temu lotowi, więc nie stoi się w długich kolejkach. My akurat byliśmy dość wcześnie, więc przed nami była tylko jedna osoba. Przejście przez bramki bezpieczeństwa odbyło się też sprawnie i szybko.

Na lotnisku dokonaliśmy jeszcze ostatnich zakupów (głównie książki) oraz zjedliśmy nasz ostatni włoski posiłek. Pozwoliłem sobie na małe obżarstwo, bo oprócz ravioli z sosem pomidorowym, skonsumowałem dwie włoskie kiełbaski (salsiccie) z pieczonymi ziemniakami, popijając to buteleczką wina. Strasznie mi się te małe butelki (pojemności chyba 200 ml) spodobały. Niewielka porcja, a wino bardzo dobre.

Po zajęciu miejsc w embraerze po dwóch godzinach znaleźliśmy się na Okęciu. Po odczekaniu trzech godzin wsiedliśmy do naszego autokaru („Podlasiak”) i o 2.00 w nocy (już 29 lipca) byliśmy już w domu.

Przez pierwsze dwa dni po powrocie całe nasze rzymskie wakacje wydawały nam się jakimś nierealnym snem. Do dziś porządkuję sobie wszystko w głowie, zaś te zapiski na blogu są między innymi tego porządkowania powodem i równocześnie wynikiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz