poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Rzym (2)

W piątek (22 czerwca) było sciopero nazionale (strajk) komunikacji miejskiej, więc zgodnie z radą Basi-przewodniczki tego dnia postanowiliśmy zwiedzić Watykan. Dojazd był prosty – z pociągu trzeba było wysiąść na pierwszej większej stacji kolejowej, San Pietro.

Zaczęliśmy od Placu św. Piotra, który wbrew temu, czego się spodziewali Basia i Kuba, u których mieszkaliśmy, niczym nas nie zaskoczył. Podobno niektórym wydaje się mniejszy, niż sobie wcześniej wyobrażali. Na nas zrobił dokładnie takie wrażenie, jakiego się spodziewaliśmy. W końcu tyle razy widzieliśmy to miejsce w telewizji.

Wybraliśmy się stosunkowo późno, koło południa, czy nawet wczesnym popołudniem, też za sprawą rady naszej Basi-przewodniczki. Rada ta okazała się strzałem w dziesiątkę, ponieważ po krótkim marszu do wejścia do Muzeum Watykańskiego, doszliśmy do kas bez żadnej kolejki. Nie czekaliśmy ani minuty, tylko od razu kupiliśmy bilety i weszliśmy do jednego z najwspanialszych, jeśli nie najwspanialszego muzeum, w jakim kiedykolwiek byłem.

Jeżeli ktoś był w paryskim Luwrze czy londyńskim British Museum, ten z pewnością ma wyobrażenie, jak wygląda muzeum z prawdziwego zdarzenia. Te miejsca niewątpliwie robiły na mnie wrażenie, ale mimo świetnej aranżacji eksponatów i organizacji zwiedzania, cały czas czuło się, że się jest w muzeum. W Muzeum Watykańskim, gdyby nie tłumy turystów, można odnieść wrażenie, że jest to pałac mieszkalny papieża albo jakiegoś rzymskiego bogacza, który za moment przejdzie przez swoje gustownie urządzone wnętrza. Wszystkie bowiem antyczne posągi stały naprawdę na swoim miejscu. Nie w oszklonych gablotach, ale w specjalnie do tego przeznaczonych wnękach. Oczywiście oburzało nas to, że nagim grecko-rzymskim bogom i herosom poutrącano męskie przyrodzenia, niekiedy nie zastępując ich nawet figowymi listkami, co sprawiało wrażenie szczególnie bolesnego okaleczenia, ale i tak ogólne wrażenie było naprawdę pozytywne.

Kaplica sykstyńska natomiast to klejnot sam w sobie. Znamy oczywiście poszczególne fragmenty fresków Michała Anioła, jak np. Sąd Ostateczny, czy Stworzenie Adama, ale tutaj one wszystkie są „naraz”. Sufit i ściany to barwny komiks na tematy biblijne, z tą różnicą, że poszczególne freski to naprawdę wycyzelowane perełki.

Po drodze minęliśmy Stanze Rafaela, m.in. słynną Szkołę ateńską, oraz miejsce o nazwie „Sala Sobieski”, z wielkim obrazem Jana Matejki Sobieski pod Wiedniem.

Eksponaty egipskie nie są tak imponujące, jak w British Museum czy Luwrze i niestety nie do końca harmonizują z całością wnętrza.

Ostatni etap zwiedzania Muzeum Watykańskiego to sztuka współczesna i choć wcale nie jestem jej przeciwnikiem – często wręcz przeciwnie – tutaj, uważam, pozostaje ona zupełnie poza kontekstem. Sztuka współczesna wymaga innego nastawienia i odbioru, ponieważ stoi za nią zupełnie inna poetyka i inna narracja, niż dzieł sprzed XIX wieku. Zestawianie wielkich mistrzów renesansu z dziełami końca XX wieku powoduje pewien zgrzyt. Przynajmniej takie jest moje wrażenie.

Po wyjściu z Muzeum Watykańskiego udaliśmy się z powrotem na Plac św. Piotra w celu ustawienia się w kolejce do wejścia do Bazyliki. Na szczęście kolejka szła błyskawicznie, więc nie minęło 10 minut, kiedy znaleźliśmy się przy bramkach bezpieczeństwa (takich jak na lotniskach), i zaraz potem we wnętrzu najbardziej znanego kościoła rzymskiego katolicyzmu świata.
Opis Bazyliki mija się z celem, ponieważ bez trudu można go znaleźć w Internecie z doskonałymi zdjęciami. Oczywiście najpierw rzuca się w oczy Pieta Michała Anioła, a zaraz potem nowe miejsce spoczynku niedawno beatyfikowanego Jana Pawła II. Dostrzegłem grobowiec Katarzyny, ostatniej królowej Szwecji z dynastii Wazów. Wychodząc zaś zwróciłem uwagę na biały grób ostatnich pretendentów do tronu Anglii i Szkocji z dynastii Stuartów. Niestety przegapiłem tablicę wskazującą miejsce pochówku Marysieńki, czyli Marii Sobieskiej.

Co jakiś czas zwiedzający natyka się na tabliczki informujące o konkretnym punkcie bazyliki. Są one wielojęzyczne. Bez trudu więc odczyta je osoba władająca językiem włoskim, angielskim, francuskim, hiszpańskim, niemieckim, rosyjskim i chińskim, natomiast pomimo tyluletniego pontyfikatu Polaka i pomimo olbrzymiej liczby naszych rodaków przybywających tam niemal każdego tygodnia, napisu w języku polskim nie ma. „Jeżeli nie szanuje się Polaków jako wiernych, to może przynajmniej jako źródło dochodu…” – pomyślałem i w tym samym momencie, jakby w odpowiedzi zobaczyłem skarbonkę, na której widniały również napisy w wyżej wymienionych językach, ale również i w naszym, a mianowicie „ofiara”. To chyba na wypadek, gdyby jakiś polski katolik nie domyślił się, że tam się wrzuca pieniądze.

Drugi napis po polsku, jaki dostrzegliśmy to „Winda” przy wjeździe na kopułę bazyliki. Skorzystaliśmy z niej, ale i tak trzeba jeszcze przebyć 320 stopni w górę, zanim się dotrze do celu. Wędrówka krętymi schodami i pochyłym korytarzem (pochyłość wyznacza kształt kopuły). Po drodze można podziwiać widok wnętrza bazyliki z góry, natomiast nagrodą jest panorama Rzymu już na zewnątrz. Doskonale stąd widać, że Rzym jest miastem o niskiej zabudowie oraz to, że to, co jest warte zwiedzenia znajduje się z zasięgu wzroku.

Po punktach obowiązkowych, czyli po czymś dla ducha, należało pokrzepić ciało. Udaliśmy się więc na poszukiwanie jakiejś trattorii albo osterii, ponieważ założyliśmy, że tylko w takich warto jadać. Są stosunkowo tanie (ponieważ są dla Włochów, a nie specjalnie dla turystów), a jedzenie jest w nich smaczne. Na uliczkach, którymi szliśmy było ich sporo, ale mieliśmy poważny problem ze zdecydowaniem się, w której zasiąść do wczesnej ceny. Polegał on na tym, że w niektórych serwowano tylko pizze, w innych tylko makarony (pasta) i dania główne. W końcu znaleźliśmy taką, gdzie było wszystko. Lokal nie robił wrażenia najbardziej schludnego i czystego, ale jedzenie było wyśmienite.

Dodatkową atrakcją naszego posiłku była obserwacja młodych ludzi stanowiących tłumek przed przeszklonym wejściem do budynku po przeciwnej stronie ulicy. Niektórzy z nich mieli na głowach wieńce laurowe! Jak się domyśliliśmy, był to gmach jakiejś uczelni, a „laureaci” to prawdopodobnie zwycięzcy obrońcy dyplomów.  

Nie spodziewaliśmy się żadnych niespodzianek w drodze powrotnej na stację kolejową San Pietro. Jarek, którzy trzymał mapę i wziął na siebie odpowiedzialność za przeprowadzenie nas do tejże stacji nieco inną drogą (co przyjęliśmy jak najbardziej pozytywnie, ponieważ zawsze lepiej jest jeszcze coś zobaczyć), poprowadził nas pewną ulicą, która na prawie dwukilometrowym odcinku ciągnęła się pod górę. Dzięki temu mieliśmy coraz piękniejszy widok na panoramę miasta. Miejscami wydawał się nawet bardziej urokliwy od tego z kopuły bazyliki św. Piotra. Po drodze zjedliśmy pyszne lody i, idąc dalej, dotarliśmy do parku pełnego niewielkich postumentów z popiersiami Włochów, których nazwiska nic nam nie mówiły, ale którzy z pewnością odegrali doniosłą rolę w życiu swojego kraju. Idąc wzdłuż tego parku dotarliśmy do konnego pomnika Giuseppe Garibaldiego, ponieważ miejsce, w którym się znajdowaliśmy było placem tegoż imienia.

Doszedłszy do wniosku, że od stacji San Pietro raczej się oddaliliśmy, niż zbliżyli, postanowiliśmy zasięgnąć języka. Po raz kolejny wysilając swój mocno początkujący włoski spytałem kierowcę autobusu (najwidoczniej przestali strajkować), który stał obok swojego pojazdu najwyraźniej mając tam pętlę. Kierowca, jak praktycznie wszyscy zagadnięci Włosi, naprawdę chciał pomóc, więc wytłumaczył nam, że powinniśmy wsiąść do autobusu jadącego w dół (ale nie ten numer, którym on kierował) i wysiąść przy tunelu. Kocham język włoski, ponieważ naprawdę zrozumiałem całe przesłanie! Największy ubaw miała jednak nasza młodzież, kiedy usłyszała, jak kierowca mówił, że ten autobus, do którego wsiądziemy musi „scendere la curva” (czyli, jak rozumiem „zjechać po zakręcie”). Najpierw śmiechem parsknęła moja Joanna, po czym pozostali przedstawiciele młodszego pokolenia. Na szczęście kierowca był tak zajęty tłumaczeniem nam drogi do stacji, że nie zwrócił najmniejszej uwagi na nagłe objawy wesołości młodych Polek i Polaków.
Po odczekaniu kilku minut na przystanku po przeciwnej stronie i ulicy i pomnika Garibaldiego, wsiedliśmy do właściwego autobusu. Moja żona wypychała mnie, żebym podszedł do kierowcy i zapytał, na którym przystanku mamy wysiąść. Niestety nie czuję się na tyle pewnie ze swoim włoskim, żeby na poczekaniu zadać właściwe pytanie, które będzie zrozumiałe przez adresata. W związku z tym inicjatywę przejęła Jola. Podeszła do kierowcy i spytała po angielsku (tak przynajmniej mówiła, bo ja jej pytania nie słyszałem). Kolejny kierowca autobusu chciał być bardzo pomocny i zalał Jolę potokiem słów… po włosku. Po grzecznym „thank you”, nasza droga przyjaciółka wróciła z wiedzą równą tej, którą posiadała przed zadaniem pytania. Nie byłem pewny, ale wydawało mi się, że to ma być po prostu jeden długi przystanek. Tak też było. Kiedy zaczęliśmy zwalniać, podszedłem do kierowcy i spytałem, czy na San Pietro to „adesso” (teraz).. Potwierdził, a na dodatek, kiedy już zatrzymał autobus i wyłączył silnik (prawdopodobnie był do przystanek końcowy), wysiadł razem z nami, zszedł po schodach aż do miejsca, gdzie naszym oczom ukazał się tunel, który miał nas już prosto doprowadzić na stację San Pietro.

Nie był to jednakże koniec naszej odysei, ponieważ po wejściu do tunelu, minięciu kilku autokarów, w tym polskiego „Sinbada”, weszliśmy na górę i znaleźliśmy się w labiryncie korytarzy i schodów, z których żadne nie prowadziły na perony stacji San Pietro. Dotarliśmy do wielkiej sali z kasami biletowymi. Jedyny człowiek, jaki się tam znajdował na pytanie jak wyjść na peron, wskazał nam jedne z drzwi. Przekroczywszy ich próg mogliśmy iść już tylko w jednym kierunku, który wyprowadził nas na San Pietro, ale nie stację, tylko ten słynny plac znany wielu Polakom z telewizji.

Znalazłszy się w znajomym miejscu, nie robiliśmy już żadnych eksperymentów miastoznawczych, tylko udaliśmy się na stację kolejową dokładnie tą samą drogą, którą przybyliśmy w południe.  

1 komentarz:

  1. Podobało mi się światło bazyliki. Jako osoba pasjonująca się fotografią jestem czuła na takie rzeczy. To światło było jakby wyciszone, intymne, i jednocześnie idealne do robienia zdjęć. Nie było potrzeby manipulowania wartością ekspozycji (a tak jest zwykle w innych kościołach).
    Na dachu też byłam, jakoś moje serce to przeżyło.:)

    OdpowiedzUsuń