Nie chciałbym żyć w Hiszpanii lat 30. ubiegłego wieku. Oczywiście
mało kto by chciał, znając historię. Nie chodzi mi w tym wypadku o to, że była
okrutna wojna domowa, po której nastąpiły ponure rządy generała Franco, ale o
to, że pewnie musiałbym się opowiedzieć po którejś ze stron. Wojna nie jest
czasem dylematów moralnych i hamletyzowania. Jesteś albo po jednej, albo po
drugiej stronie, a przeciwnika traktujesz już tylko jak wroga i nie masz dla
niego żadnego zrozumienia. Nie interesują cię jego racje i problemy. Interesuje
cię tylko jego pokonanie, zaś na wojnie oznacza to nic innego, jak zabijanie.
Cały cywilizowany świat podzielił się na zwolenników
republiki i zwolenników generała Franco. Nie można było przyjąć postawy
filozoficznej. Oczywiście można było temat zupełnie zignorować, ale oczywiście
nie wtedy, gdy się było mieszkańcem Hiszpanii.
Oczywiście wychowany byłem w czasach komuny, kiedy przede
wszystkim eksponowano okrucieństwo frankistów, a jeszcze bardziej fakt, że
czynnie wspomagali ich włoscy faszyści i niemieccy naziści – w końcu to Niemcy
zbombardowali Guernikę. Pakowano nam do głowy, że po stronie republiki opowiadali
się najwspanialsi ludzie świata, jak np. amerykański pisarz Ernest Hemingway, a
ochotnicy z całego świata czynnie po jej stronie walczyli (jak polski
komunistyczny generał Świerczewski). Dopiero później trochę poczytałem na temat
bezwzględnych okrucieństw wobec chłopów i księży, jakich się dopuszczały
lewicowe władze. Co ciekawe, celowali w nich socjaliści, a nie kierowani przez
sowieckich komisarzy komuniści. Miałbym dylemat, a na wojnie nie ma miejsca na
dylematy i hamletyzowanie.
Sytuacje, jakie przytrafiają się w okresie pokoju (lub
czegoś, co tak nazywamy), niejednokrotnie stawiają nas przed dylematami. O ile
możemy je sobie odpuścić, mówiąc „Ah, w końcu nie moja sprawa!”, wszystko może
się wydawać nie takie straszne. Kiedy jednak od ludzi dobrej woli, czyli ludzi,
którzy chcą świata pokoju i przyjaźni między ludźmi i między grupami ludzi (bo
to nie zawsze to samo) wymaga się jednoznacznej oceny pewnych zjawisk, okazuje
się, że życie to nie bajka, a myślenie jednak boli! Potwornie boli!
Od 11 września 2001 roku z pewnymi przerwami światowa opinia
publiczna żyje atakami terrorystycznymi ze strony islamskich fanatyków. Przez
ten czas światowe media (w tym polskie) podkreślają, że oczywiście nie wszyscy
muzułmanie to terroryści. I to jest prawda. Niemniej to z dzielnic
muzułmańskich imigrantów w Wielkiej Brytanii czy Francji biorą się terroryści.
Lubimy powtarzać za Orianą Falaci, której pamięć bardzo cenię, że islam ma
konkretne zapisy w swojej świętej księdze, które każą surowo rozprawiać się z
niewiernymi, czyli mówiąc wprost, zabijać ich. Z drugiej strony podobne zapisy
znajdują się w Torze, która jest nie tylko świętym pismem Żydów, ale również
chrześcijan, a nikt przy zdrowych zmysłach dziś nie powie – strzeżcie się
chrześcijan, bo oni w swojej księdze mają napisane, że trzeba wymordować
wszystkich Amalekitów.
Tymczasem kwestia da się w jakiś sposób wyjaśnić. Był czas,
kiedy kraje islamskie przodowały w tolerancji i poziomie cywilizacji. Współczesny
islamizm jest ruchem, jakkolwiek to dziwnie zabrzmi, nowoczesnym, ponieważ jest
to nowoczesny populizm. Warto zwrócić uwagę na argumenty czarnoskórego
zbrodniarza, że „przeprasza, że musiały na to patrzeć kobiety, ale w jego kraju
kobiety też patrzą na takie okrucieństwa” i że Brytyjczycy powinni zmienić w
związku z tym swój rząd. Współcześni terroryści islamscy, od sunnickiej Al-Khaidy
po szyicki Hezbollah, trafiają do młodych ludzi przede wszystkim poprzez
pokazanie im, jako to szatański Zachód i państwo Izrael okrutnie się obchodzi
ze spokojnymi mieszkańcami krajów muzułmańskich. Podkreślają również i to, co
sami widzą, że jakoś tak oprócz pewnych grup o poglądach liberalno-lewicowych,
na tym Zachodzie też ich nikt specjalnie nie lubi. Z grupami
liberalno-lewicowymi może byłoby i fajnie, ale te z kolei zbyt często
podkreślają rolę świeckości i swobody obyczajów, więc też jest źle. Mamy więc
do czynienia najczęściej z drugim i trzecim pokoleniem imigrantów (ha! co za
kretyński oksymoron – przecież imigrantem, a więc przybyszem, może być tylko
jedno pokolenie!), które staje się, w odróżnieniu od swoich rodziców/dziadków,
którzy Allahowi dziękowali, że się wyrwali ze swojej biedy i barbarzyńskich
obyczajów do jakiejś cywilizacji, doskonałym materiałem dla brodatych
szaleńców.
Nie znajdując (może nie szukając, nie wiem) swojego miejsca
w społeczeństwie gospodarzy, poszukują i znajdują (albo może ktoś inny znalazł
właśnie ich i zagospodarował) poczucie sensu i przynależności. I wszystko wspaniale,
tylko, że na tym się kończy zrozumienie dla całości zjawiska. Stajemy bowiem już
przed ścianą, za którą nie da się rozciągnąć tolerancji, za którą nie ma
miejsca na intelektualne wywody, tylko trzeba się opowiedzieć już tylko po
jednej stronie. Możemy być bowiem pewni, że oni żadnych dylematów mieć nie
będą. Stajemy w obliczu sytuacji wojennej.
Na tym tle pojawiają się wiadomości, również na przestrzeni
ostatnich kilkunastu lat, o zabójstwie muzułmańskiej rodziny przez niemieckich
neonazistów, o rasistowskich atakach brytyjskich skinheadów, czy o podpaleniu
drzwi rodziny czeczeńskiej ze strony nieznanych sprawców w Białymstoku. Wszyscy
się słusznie oburzamy, bo jesteśmy ludźmi cywilizowanymi i uważamy się za ludzi
dobrej woli. Czy jednak niejeden z nas nie wykazuje się tutaj skrajną
hipokryzją, po cichu przed sobą, albo nawet w ściśle prywatnym gronie
przyznając, że może i dobrze, że ktoś próbuje powstrzymać wylęgarnię terrorystów,
skoro władze tego nie robią, ponieważ są sparaliżowane polityczną poprawności?
A przecież nie uważamy się za faszystów, czy za zwolenników
Breivika! Co więc robić w sytuacji, która już zaistniała? Starożytny Rzym nie
upadł dlatego, że nagle pojawili się barbarzyńcy w jego granicach, bo oni już
tam byli od kilku stuleci. Dopóki podlegali rzymskiemu prawu i dopóki służyli w
legionach zorganizowanych wg rzymskich reguł, imperium miało swoje wzloty i
upadki, ale się trzymało. Upadek się zaczął, kiedy zaniedbano pilnowania
rzymskich porządków i kiedy pozwolono plemionom barbarzyńskim na osiedlenie
całych plemion z własną organizacją państwowo-wojskową i własną kulturą. Po
prostu na pewnym etapie ci ludzie zaczęli kompletnie lekceważyć państwo
rzymskie i jego instytucje, ponieważ pod tym względem byli samowystarczalni.
Czy Rzymianie powinni byli w takim razie urządzać rzezie osiedlających się na
ich terenie barbarzyńców? Niekoniecznie, bo jak pokazują wcześniejsze dzieje,
ci bardzo dobrze się asymilowali, choć często zachowywali nawet pewne swoje
obyczaje.
Jest jednak pewien szkopuł – nikt nikomu nie może nakazać
kochać bliźniego swego. Politycy mogą karać za rasizm, mogą nakazać uczyć w
szkole tolerancji, ale to tylko sprawi, że przy takim przypadku, jak
zbrodniarz, który zamordował maczetą brytyjskiego żołnierza, nienawiść do
obcych pojawi się z siłą, której nikt się nie spodziewał. Puder politycznej
poprawności niczego nie załatwi. Ludzie będą się bali wyrazić głośno swojej
niechęci do obcych (paskudna cecha, ale jak się wydaje, niestety nadal
powszechna), ale tego obcego np. nigdy nie zechcą u siebie zatrudnić, albo
nigdy nie zaproszą na herbatę. I to wszystko. Jeżeli to się zbiega z podobnym
zamknięciem z drugiej strony, to naprawdę nie ma się co spodziewać dobrych
wyników polityki multikulturalnej. Jak się okazuje, problemy wybuchają i
Wielkiej Brytanii, gdzie prowadzi się politykę czystej wielokulturowości (czyli
równorzędności wszystkich kultur, z lekką pogardą dla własnej przeszłości
kolonialnej), i we Francji, gdzie lansuje się „wartości republikańskie”, czyli
niby wszystko wolno, ale o ile szanujesz świeckość państwa itd., oraz w
Niemczech, gdzie z kolei postawiono na politykę szacunku wobec wszystkich
kultur, ale z tą jedną dominującą. Wygląda na to, że wszystkim modelom brakuje
pomysłu, jak wyeliminować konflikty rasowo-etniczne. Ostatnio przykład
Sztokholmu pokazał, że nawet cudownie tolerancyjna Szwecja nie ze wszystkim
sobie radzi.
Jeżeli władze państw europejskich nie przestaną chować głowy
w piasek i nie zajmą się tym zagadnieniem, możemy się doczekać „indyzacji Europy”,
gdzie, jak to pisał Ryszard Kapuściński, co i rusz wybuchają „language wars”, ponieważ
przedstawiciele różnych grup etnicznych nagle zaczynają się nawzajem wyrzynać.
To przed tym ostrzegał Enoch Powell, w swoim przemówieniu znanym jako „rzeki
krwi”.
Nie można legalnym aktem wyrzucić muzułmanów z krajów,
których są obywatelami. Byłby to przykład stosowania odpowiedzialności
zbiorowej i barbarzyństwa. Można natomiast wypowiedzieć zdecydowaną wojnę
terrorystom i położyć większy nacisk na integrację społeczeństwa. Nie można w
imię jakiejś pokrętnej polityki pozwalać przez kilkanaście lat oficjalnie
działać terrorystom, którzy w meczetach w biały dzień nawołują do zbrodni, a
potem się dziwić, że te zbrodnie się pojawiają. Kwestią o wiele trudniejszą
jest eliminacja tego elementu myślenia religijnego, który każde pobożnemu
wyznawcy każdej niemal religii wierzyć, że tylko on jest prawdziwa, a wyznawcy
tych innych są gorsi. Walka z religiami jako takimi też nic dobrego nie
przyniesie, bo upatrywanie tylko w samym ich istnieniu źródła zła wszelkiego
jest błędne (choć jakiś element prawdy w tym jest), a poza tym spowoduje zwarcie
szeregów ludzi religijnych.
Tak czy inaczej, o problemie trzeba głośno rozmawiać.
Osobiście nie jestem zwolennikiem masowego osiedlania przedstawicieli innych
kultur na terenie Polski i to nie dlatego, że nie lubię innych ludzi i ich
kultur, ale po prostu, żeby nie stwarzać konfliktowych sytuacji tam, gdzie generalnie
nie mają one żadnego uzasadnienia. Jeżeli bowiem istnieje ryzyko, że na jakimś etapie grupy imigrantów mogą doprowadzić do terroru, czy czystek etnicznych, należy jednak zrobić wszystko, by tego uniknąć