niedziela, 5 maja 2013

Kiedy tłum czuje swoją siłę (2)



Uczęszczanie do cyrków w celu obejrzenia walk gladiatorów było jednym z nałogów starożytnych Rzymian – okazją do dania upustu niezbyt szlachetnym emocjom (przyglądanie się wzajemnemu zabijaniu, czy też zjadaniu ludzi przez lwy raczej do pięknych cech ludzkiej natury nie należą). Wielkim miłośnikiem rzymskich igrzysk był św.Alpiusz, przyjaciel św. Augustyna, który pisał o nim, że ten po przyjeździe w celach edukacyjnych do stolicy imperium udał się do amfiteatru, a tam dawał się ponieść uczuciom panującym w tłumie kibiców: Walki tak mu się spodobały, że przyglądając się arenie „już należał do tłumu – wpatrywał się, wrzeszczał i do domu zabrał szaleństwo, które mu potem nieraz kazało wracać do amfiteatru”. (Więcej pod adresem http://www.polityka.pl/historia/1526561,1,pseudokibice-z-czasow-starozytnych.read#ixzz2RxRFLnDH) . Warto zauważyć, że św. Augustyn już na przełomie IV i V wieku naszej ery doskonale i zwięźle ujął to, co dopiero pod koniec XIX wieku opracuje Gusttav le Bon, a mianowicie „psychologię tłumu”. Przebywanie w grupie, zwłaszcza dużej, daje człowiekowi poczucie szczęścia, które bierze się m.in. z poczucia bezpieczeństwa (w takiej gromadzie jesteśmy niepokonani) oraz z ograniczenia odpowiedzialności za własne postępowanie. W tłumie generalnie ludzie nie myślą samodzielnie, a jeśli myślą, to albo są przywódcami owego tłumu i to oni nadają kierunek jego działań, albo czują się skrajnie niekomfortowo, bo np. hasło „kto nie skacze ten z policji”wywołuje w nich niechęć do zachowań rodem z przedszkola. W tłumie mało kto jednak się decyduje na pokazanie swojej odmienności. Dla tłumu odmienność jest najgorszym grzechem. Tłum jednostkę zawłaszcza, daje poczucie bezpieczeństwa i potęgi, ale równocześnie nie toleruje indywidualizmu. Poczucie szczęścia potęguje zwolnienie z myślenia, bo wbrew popularnemu powiedzonku myślenie wielu boli. Po opuszczeniu grupy i powrocie do szarej rzeczywistości, w której nie jesteśmy raczej jakimiś pozytywnymi bohaterami, świadomość przynależności do niej staje się wyznacznikiem naszej wartości pozwalającym przetrwać upokorzenia ze strony tych, którzy mają nad nami władzę. Nawet jeśli wcześniej mieliśmy inne poglądy, teraz chętnie przyjmujemy te dominujące w naszej grupie, bo bycie w grupie jest już najważniejsze – wspólne „wpatrywanie się i wrzeszczenie” po prostu nas tworzy. Kto nie wrzeszczy z nami, ten się do nas nie nadaje, a „kto nie skacze , ten za Tuskiem”, czy jakoś tak. Nie każdy jednak, kto za Tuskiem wcale nie jest, ma ochotę na rytmiczne podskakiwanie.

Wśród rzymskich tłumów oprócz pokazów walk gladiatorów, wielką popularność zdobyły wyścigi kwadryg. Wywoływały one ogromne emocje wśród mieszkańców Wiecznego Miasta, którzy zaczęli się organizować w ogromne „kluby kibiców”. Akurat starożytni nie byli zbyt kreatywni w nadawaniu swoim grupom nazw, ograniczając się przymiotników oznaczających kolory odpowiadające barwom strojów noszonych przez zawodników. Sam fakt pojawienia się czterech ogromnych rzesz ludzi, wśród których chyba jednak większość stanowili zdrowi umysłowo, pałających do siebie wzajemną nienawiścią tylko i wyłącznie z powodu kibicowaniu woźnicom noszącym czerwone, niebieskie, zielone lub białe stroje, powoduje ogromny pesymizm co do natury gatunku ludzkiego jako „korony stworzenia”. Co bystrzejsi przywódcy starożytnych kibiców zaczęli zdawać sobie sprawę, że taką potęgę, jak kibicowskie kluby, można wykorzystać również w inny sposób.

Jak wiemy, cesarstwo rzymskie na zachodzie upadło w 476 r. naszej ery, ale jego wschodnia część jeszcze przez prawie tysiąc kolejnych lat przetrwała. Historycy w zupełnie dobrej wierze nazywają to państwo bizantyńskim, ale sami jego mieszkańcy pomimo posługiwania się językiem greckim uważali się za Rzymian. Konstantynopol, jako „drugi Rzym”, przejął wiele tradycji tego pierwszego, w tym stronnictwa kibiców wyścigów kwadryg.

Jak to z tego typu klubami bywa, słabsi tracą znaczenie, więc w czasach cesarza Justyniana Wielkiego w Konstantynopolu liczyły się tylko dwa ugrupowania kibiców, Niebiescy i Zieloni. Były to po części gangi terroryzujące ulice stolicy imperium, a po części machiny do załatwiania sporów politycznych. Obie frakcje miały swoich protektorów w Senacie, bo też senatorowie niejednokrotnie wykorzystywali żądnych mocnych wrażeń młodzieńców do wywierania nacisku na swoich przeciwników politycznych. Aresztowanie przywódców obu wielkich gangów w 532 r. stało się iskrą do wywołania zbrojnego powstania zjednoczonych Niebieskich i Zielonych, którzy wprost z hipodromu, gdzie kibice, zamiast przekrzykiwać się własnymi klubowymi okrzykami, zaczęli skandować „Nika!”, czyli „zwyciężaj!” Cwani arystokraci z Senatu sprytnie pokierowali tłum na pałac, ponieważ postanowili przy okazji obalić cesarza. Panowanie Justyniana ocalił jeden z największych dowódców wojskowych znanych historii, Belizariusz, którego pamiętamy jako tego, który unicestwił państwo Wandalów w Afryce północnej. Ten wybitny taktyk zdawał sobie sprawę z tego, że nawet regularna armia w starciach z uzbrojonym miejskim motłochem na ulicach miasta może spotkać poważne trudności i ponieść olbrzymie straty. W takich sytuacjach (chciałoby się powiedzieć „jak zwykle”) pomógł podstęp i zdrada. Podstęp polegał na nakłonieniu Niebieskich do zdrady Zielonych. Powszechnie było wiadomo, że sam cesarz był kibicem Niebieskich, zaś jego rywal do tronu Zielonych, więc częściowo na sentymencie do wspólnej drużyny woźniców, ale chyba bardziej na pieniądzach, które przekazał przywódcom Niebieskich cesarski eunuch Narses, zbudowano plan, który się powiódł w stu procentach. W momencie decydującego ataku wojska na tłum kibiców, Niebiescy czym prędzej pole walki opuścili, zaś z samymi Zielonymi Belizariusz już sobie poradził. Zanim to jednak nastąpiło miasto pozostawało pod kontrolą uzbrojonego tłumu. Podczas oblężenia cesarskiego pałacu wybuchł pożar, który częściowo strawił kościół Hagia Sophia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz