piątek, 24 maja 2013

Dylematy współczesnej Europy



Nie chciałbym żyć w Hiszpanii lat 30. ubiegłego wieku. Oczywiście mało kto by chciał, znając historię. Nie chodzi mi w tym wypadku o to, że była okrutna wojna domowa, po której nastąpiły ponure rządy generała Franco, ale o to, że pewnie musiałbym się opowiedzieć po którejś ze stron. Wojna nie jest czasem dylematów moralnych i hamletyzowania. Jesteś albo po jednej, albo po drugiej stronie, a przeciwnika traktujesz już tylko jak wroga i nie masz dla niego żadnego zrozumienia. Nie interesują cię jego racje i problemy. Interesuje cię tylko jego pokonanie, zaś na wojnie oznacza to nic innego, jak zabijanie.

Cały cywilizowany świat podzielił się na zwolenników republiki i zwolenników generała Franco. Nie można było przyjąć postawy filozoficznej. Oczywiście można było temat zupełnie zignorować, ale oczywiście nie wtedy, gdy się było mieszkańcem Hiszpanii.

Oczywiście wychowany byłem w czasach komuny, kiedy przede wszystkim eksponowano okrucieństwo frankistów, a jeszcze bardziej fakt, że czynnie wspomagali ich włoscy faszyści i niemieccy naziści – w końcu to Niemcy zbombardowali Guernikę. Pakowano nam do głowy, że po stronie republiki opowiadali się najwspanialsi ludzie świata, jak np. amerykański pisarz Ernest Hemingway, a ochotnicy z całego świata czynnie po jej stronie walczyli (jak polski komunistyczny generał Świerczewski). Dopiero później trochę poczytałem na temat bezwzględnych okrucieństw wobec chłopów i księży, jakich się dopuszczały lewicowe władze. Co ciekawe, celowali w nich socjaliści, a nie kierowani przez sowieckich komisarzy komuniści. Miałbym dylemat, a na wojnie nie ma miejsca na dylematy i hamletyzowanie.

Sytuacje, jakie przytrafiają się w okresie pokoju (lub czegoś, co tak nazywamy), niejednokrotnie stawiają nas przed dylematami. O ile możemy je sobie odpuścić, mówiąc „Ah, w końcu nie moja sprawa!”, wszystko może się wydawać nie takie straszne. Kiedy jednak od ludzi dobrej woli, czyli ludzi, którzy chcą świata pokoju i przyjaźni między ludźmi i między grupami ludzi (bo to nie zawsze to samo) wymaga się jednoznacznej oceny pewnych zjawisk, okazuje się, że życie to nie bajka, a myślenie jednak boli! Potwornie boli!

Od 11 września 2001 roku z pewnymi przerwami światowa opinia publiczna żyje atakami terrorystycznymi ze strony islamskich fanatyków. Przez ten czas światowe media (w tym polskie) podkreślają, że oczywiście nie wszyscy muzułmanie to terroryści. I to jest prawda. Niemniej to z dzielnic muzułmańskich imigrantów w Wielkiej Brytanii czy Francji biorą się terroryści. Lubimy powtarzać za Orianą Falaci, której pamięć bardzo cenię, że islam ma konkretne zapisy w swojej świętej księdze, które każą surowo rozprawiać się z niewiernymi, czyli mówiąc wprost, zabijać ich. Z drugiej strony podobne zapisy znajdują się w Torze, która jest nie tylko świętym pismem Żydów, ale również chrześcijan, a nikt przy zdrowych zmysłach dziś nie powie – strzeżcie się chrześcijan, bo oni w swojej księdze mają napisane, że trzeba wymordować wszystkich Amalekitów.

Tymczasem kwestia da się w jakiś sposób wyjaśnić. Był czas, kiedy kraje islamskie przodowały w tolerancji i poziomie cywilizacji. Współczesny islamizm jest ruchem, jakkolwiek to dziwnie zabrzmi, nowoczesnym, ponieważ jest to nowoczesny populizm. Warto zwrócić uwagę na argumenty czarnoskórego zbrodniarza, że „przeprasza, że musiały na to patrzeć kobiety, ale w jego kraju kobiety też patrzą na takie okrucieństwa” i że Brytyjczycy powinni zmienić w związku z tym swój rząd. Współcześni terroryści islamscy, od sunnickiej Al-Khaidy po szyicki Hezbollah, trafiają do młodych ludzi przede wszystkim poprzez pokazanie im, jako to szatański Zachód i państwo Izrael okrutnie się obchodzi ze spokojnymi mieszkańcami krajów muzułmańskich. Podkreślają również i to, co sami widzą, że jakoś tak oprócz pewnych grup o poglądach liberalno-lewicowych, na tym Zachodzie też ich nikt specjalnie nie lubi. Z grupami liberalno-lewicowymi może byłoby i fajnie, ale te z kolei zbyt często podkreślają rolę świeckości i swobody obyczajów, więc też jest źle. Mamy więc do czynienia najczęściej z drugim i trzecim pokoleniem imigrantów (ha! co za kretyński oksymoron – przecież imigrantem, a więc przybyszem, może być tylko jedno pokolenie!), które staje się, w odróżnieniu od swoich rodziców/dziadków, którzy Allahowi dziękowali, że się wyrwali ze swojej biedy i barbarzyńskich obyczajów do jakiejś cywilizacji, doskonałym materiałem dla brodatych szaleńców.

Nie znajdując (może nie szukając, nie wiem) swojego miejsca w społeczeństwie gospodarzy, poszukują i znajdują (albo może ktoś inny znalazł właśnie ich i zagospodarował) poczucie sensu i przynależności. I wszystko wspaniale, tylko, że na tym się kończy zrozumienie dla całości zjawiska. Stajemy bowiem już przed ścianą, za którą nie da się rozciągnąć tolerancji, za którą nie ma miejsca na intelektualne wywody, tylko trzeba się opowiedzieć już tylko po jednej stronie. Możemy być bowiem pewni, że oni żadnych dylematów mieć nie będą. Stajemy w obliczu sytuacji wojennej.

Na tym tle pojawiają się wiadomości, również na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat, o zabójstwie muzułmańskiej rodziny przez niemieckich neonazistów, o rasistowskich atakach brytyjskich skinheadów, czy o podpaleniu drzwi rodziny czeczeńskiej ze strony nieznanych sprawców w Białymstoku. Wszyscy się słusznie oburzamy, bo jesteśmy ludźmi cywilizowanymi i uważamy się za ludzi dobrej woli. Czy jednak niejeden z nas nie wykazuje się tutaj skrajną hipokryzją, po cichu przed sobą, albo nawet w ściśle prywatnym gronie przyznając, że może i dobrze, że ktoś próbuje powstrzymać wylęgarnię terrorystów, skoro władze tego nie robią, ponieważ są sparaliżowane polityczną poprawności?

A przecież nie uważamy się za faszystów, czy za zwolenników Breivika! Co więc robić w sytuacji, która już zaistniała? Starożytny Rzym nie upadł dlatego, że nagle pojawili się barbarzyńcy w jego granicach, bo oni już tam byli od kilku stuleci. Dopóki podlegali rzymskiemu prawu i dopóki służyli w legionach zorganizowanych wg rzymskich reguł, imperium miało swoje wzloty i upadki, ale się trzymało. Upadek się zaczął, kiedy zaniedbano pilnowania rzymskich porządków i kiedy pozwolono plemionom barbarzyńskim na osiedlenie całych plemion z własną organizacją państwowo-wojskową i własną kulturą. Po prostu na pewnym etapie ci ludzie zaczęli kompletnie lekceważyć państwo rzymskie i jego instytucje, ponieważ pod tym względem byli samowystarczalni. Czy Rzymianie powinni byli w takim razie urządzać rzezie osiedlających się na ich terenie barbarzyńców? Niekoniecznie, bo jak pokazują wcześniejsze dzieje, ci bardzo dobrze się asymilowali, choć często zachowywali nawet pewne swoje obyczaje.

Jest jednak pewien szkopuł – nikt nikomu nie może nakazać kochać bliźniego swego. Politycy mogą karać za rasizm, mogą nakazać uczyć w szkole tolerancji, ale to tylko sprawi, że przy takim przypadku, jak zbrodniarz, który zamordował maczetą brytyjskiego żołnierza, nienawiść do obcych pojawi się z siłą, której nikt się nie spodziewał. Puder politycznej poprawności niczego nie załatwi. Ludzie będą się bali wyrazić głośno swojej niechęci do obcych (paskudna cecha, ale jak się wydaje, niestety nadal powszechna), ale tego obcego np. nigdy nie zechcą u siebie zatrudnić, albo nigdy nie zaproszą na herbatę. I to wszystko. Jeżeli to się zbiega z podobnym zamknięciem z drugiej strony, to naprawdę nie ma się co spodziewać dobrych wyników polityki multikulturalnej. Jak się okazuje, problemy wybuchają i Wielkiej Brytanii, gdzie prowadzi się politykę czystej wielokulturowości (czyli równorzędności wszystkich kultur, z lekką pogardą dla własnej przeszłości kolonialnej), i we Francji, gdzie lansuje się „wartości republikańskie”, czyli niby wszystko wolno, ale o ile szanujesz świeckość państwa itd., oraz w Niemczech, gdzie z kolei postawiono na politykę szacunku wobec wszystkich kultur, ale z tą jedną dominującą. Wygląda na to, że wszystkim modelom brakuje pomysłu, jak wyeliminować konflikty rasowo-etniczne. Ostatnio przykład Sztokholmu pokazał, że nawet cudownie tolerancyjna Szwecja nie ze wszystkim sobie radzi.

Jeżeli władze państw europejskich nie przestaną chować głowy w piasek i nie zajmą się tym zagadnieniem, możemy się doczekać „indyzacji Europy”, gdzie, jak to pisał Ryszard Kapuściński, co i rusz wybuchają „language wars”, ponieważ przedstawiciele różnych grup etnicznych nagle zaczynają się nawzajem wyrzynać. To przed tym ostrzegał Enoch Powell, w swoim przemówieniu znanym jako „rzeki krwi”.

Nie można legalnym aktem wyrzucić muzułmanów z krajów, których są obywatelami. Byłby to przykład stosowania odpowiedzialności zbiorowej i barbarzyństwa. Można natomiast wypowiedzieć zdecydowaną wojnę terrorystom i położyć większy nacisk na integrację społeczeństwa. Nie można w imię jakiejś pokrętnej polityki pozwalać przez kilkanaście lat oficjalnie działać terrorystom, którzy w meczetach w biały dzień nawołują do zbrodni, a potem się dziwić, że te zbrodnie się pojawiają. Kwestią o wiele trudniejszą jest eliminacja tego elementu myślenia religijnego, który każde pobożnemu wyznawcy każdej niemal religii wierzyć, że tylko on jest prawdziwa, a wyznawcy tych innych są gorsi. Walka z religiami jako takimi też nic dobrego nie przyniesie, bo upatrywanie tylko w samym ich istnieniu źródła zła wszelkiego jest błędne (choć jakiś element prawdy w tym jest), a poza tym spowoduje zwarcie szeregów ludzi religijnych.

Tak czy inaczej, o problemie trzeba głośno rozmawiać. Osobiście nie jestem zwolennikiem masowego osiedlania przedstawicieli innych kultur na terenie Polski i to nie dlatego, że nie lubię innych ludzi i ich kultur, ale po prostu, żeby nie stwarzać konfliktowych sytuacji tam, gdzie generalnie nie mają one żadnego uzasadnienia. Jeżeli bowiem istnieje ryzyko, że na jakimś etapie grupy imigrantów mogą doprowadzić do terroru, czy czystek etnicznych, należy jednak zrobić wszystko, by tego uniknąć

1 komentarz:

  1. Czy mi się wydaje, że Pan dojrzewa do poglądów na bobolowisko.blogspot.com?
    IMO, islamizacja europy jest faktem i w moim odczuciu nic dobrego z tego dla naszych dzieci nie będzie. Pozdr CPa

    OdpowiedzUsuń