niedziela, 16 marca 2014

Determinacja kontra pacyfizm



Mój dziadek, Stefan Kubiak, urodził się w 1900 r. Miał 19 lat, kiedy zaciągnął się na ochotnika do wojska, żeby pójść przeciwko bolszewikom na Kijów. Uciekając przed nimi przepłynął Bug w pełnym rynsztunku, choć wcale pływać nie potrafił (ani przedtem, ani nigdy potem). Niewiele wiem o dalszych jego wojennych losach, ponieważ zmarł, kiedy miałem 6 lat. Jest mi wiadomo, że po pokoju ryskim pracował w komisji ustalającej odcinek granicy polsko-rosyjskiej. Był młodym chłopakiem z robotniczej rodziny, który dobrowolnie zaryzykował życie.

Dziadek mojego kolegi z kolei brał udział w powstaniu wielkopolskim, a później we wszystkich powstaniach śląskich. Gdzie tylko usłyszał, że jest walka o ustalenie granic Polski, tam szedł i walczył z narażeniem życia.

Niejednokrotnie zastanawialiśmy się, co motywowało tych ludzi, którzy przecież tak naprawdę byli bardzo młodzi. Nie można powiedzieć, że kierowała nimi jedynie chęć doświadczenia zalewu adrenaliny, jak to się dzieje z dzisiejszymi kibolami. Sam cel walki był dla nich tak istotny, że gotowi byli narazić własne bezpieczeństwo.

W XIX wieku Polacy nie tylko wszczynali powstania, z których wszystkie skończyły się tragicznymi klęskami, ale można ich było również znaleźć wszędzie tam gdzie walczono czy to o niepodległość, czy to przeciwko tyranom.

Obawiam się, że ten rodzaj myślenia, a raczej stanu emocjonalnego, pozostanie dla wielu z nas obcy. Żyjemy w czasach, w których ceni się pokój, co samo w sobie jest zrozumiałe i dobre, ale zdajemy się zapominać, że pokój nie jest dobrem danym raz na zawsze i że oddanie się gnuśności i pacyfizmowi zawsze służy potencjalnemu wrogowi.

Pogarda cywilów wobec samego zawodu żołnierza, czy to pod koniec cesarstwa rzymskiego, czy w Chinach, które co jakiś czas podbijali barbarzyńcy z północy, jest postawą głupią i niebezpieczną, ponieważ wystarczy nawet niewielka grupa łobuzów gotowych do robienia ludziom krzywdy i pacyfiści gardzący rzemiosłem wojennym są skazani na zagładę.

Wydarzenia na Ukrainie odsunęły na bok zainteresowania mediów wojną domową w Syrii. Tymczasem toczą się tam krwawe zmagania w celu obalenia reżimu młodszego Asada, w których uczestniczą nie tylko sami Syryjczycy, ale „bojownicy” z całego świata muzułmańskiego. Tak na marginesie, to zupełnie nie rozumiem, dlaczego Stany Zjednoczone we wszystkich krajach arabskich poparły fundamentalistów muzułmańskich obalających w miarę przewidywalne dyktatury, ale to inny temat.

Muzułmanie (oczywiście nie wszyscy) to obecnie bodaj jedyna grupa, która jest gotowa poświęcić życie dla sprawy. Nie powiem, żeby mnie to zachwycało. Wręcz przeciwnie, ale oceniając możliwości przetrwania i wygrania, trzeba przyznać, że dopóki decyduje przewaga techniczna, być może nie ma się czego obawiać. Jeżeli jednak chodzi o siłę determinacji, a więc to, co nazywamy morale, przewaga muzułmańskich bojowników jest miażdżąca.

Czasami rozmawiam ze swoimi czeczeńskimi uczniami, od których się dowiaduję, że obecnie w samej Czeczenii nic się specjalnie nie dzieje, bo większość czeczeńskich mężczyzn walczy w Syrii. Co więcej, walczy tam wielu ochotników z Niemiec, i to nie tylko Turków, ale również niemieckich konwertytów, którzy pojechali tam, „żeby pomóc braciom muzułmanom”, jak tłumaczy mi z wypiekami na twarzy jeden z czeczeńskich nastolatków. Dodaje też, że jak się skończy wojna w Syrii, wszyscy czeczeńscy bojownicy wrócą do swojego kraju i wtedy Putin będzie tam miał spory kłopot, a Kadyrow będzie musiał uciekać do Moskwy jak Janukowycz.

W 1995 roku w bośniackiej Srebrenicy Serbowie dokonali rzezi ludności muzułmańskiej. Oddział holenderskich żołnierzy ONZ nie zapobiegł jej. Po pierwsze był zbyt mały, a władze Narodów Zjednoczonych nie zgodziły się na jego powiększenie, a po drugie, co się zresztą wiąże z tą niską liczebnością, Holendrzy nie chcieli odgrywać roli 300 Spartan Leonidasa (zresztą batalion liczył tylko 200 żołnierzy), a w dodatku nie chcieli narażać życia 30 holenderskich jeńców, jakich Serbowie wzięli do niewoli. Dylemat polega na tym, że z jednej strony nie dziwię się Holendrom, którzy nie chcieli tracić życia, ale z drugiej pojawia się myśl, że oni przecież po to tam byli. Byli żołnierzami postawionymi na straży tzw. strefy bezpieczeństwa, a żołnierze na wojnie narażają życie.

Kiedy politycy i intelektualiści zaczynają nam wmawiać, że w dzisiejszych czasach to nie armie są najważniejsze, ale przewaga gospodarcza, to oczywiście można się z tym w dużym stopniu zgodzić. Świat byłby w stanie poskromić Władimira Putina, gdyby się umówił, że nie kupuje jego gazu i nie sprzedaje mu broni, ale na to się raczej nie zapowiada. Historia oczywiście zna przypadki organizmów państwowych, które stawiały na jedynie na gospodarkę, a obronę swoich bogactw powierzali najemnikom. Przykładem mogą tutaj być Fenicjanie, naród, który w pewnym okresie w dość tajemniczy sposób znikł z kart historii. Kiedy Rzymianie nie tylko zaczęli powierzać swoje bezpieczeństwo barbarzyńskim najemnikom (akurat ci byli w rzymskich legionach obecni na długo przed upadkiem cesarstwa), ale pozwolili im na zachowanie własnych struktur plemiennych, sposobów walki i organizacji społecznej z własnymi królami, skończyło się to dla nich tragicznie.

Kiedy Rzymianie byli jeszcze narodem twardych rolników i żołnierzy, wychodzili z założenia „si vis pacem para bellum” (jeśli chcesz pokoju, szykuj wojnę). W ich przypadku chodziło nie tylko o jakąś doktrynę obronną, ale wręcz o to, że chcąc pokoju, należy prowadzić wojny poza własnymi granicami. Generalnie mechanizm istnienia starożytnych imperiów polegał właśnie na tym, że państwo, które nie prowadziło ekspansji na zewnątrz, było skazane na zagładę lub rolę wasala. Wojna była praktycznie jedną z podstaw istnienia państwa. Myślę, że do takiego myślenia nie musimy się uciekać. Niemniej istotne jest to, że jakkolwiek siła nie powinna być najważniejszym czynnikiem, jakim kierują się cywilizowane państwa, to jednak jest ona czynnikiem ostatecznym i fundamentalnym, bez którego nie może być mowy o jakimkolwiek utrzymaniu samej cywilizacji.

Polska prawdopodobnie jest obecnie krajem bezpieczniejszym, niż kiedykolwiek w historii, ale musimy pamiętać, że ani nie mamy silnej armii, ani nie jesteśmy potęgą gospodarczą, natomiast bezpieczeństwo nie jest dane raz na zawsze. Po rozmaitych rozmowach z bliższymi i dalszymi znajomymi odnoszę wrażenie, że zaczyna brakować również czynnika najważniejszego – determinacji, żeby przetrwać jako naród (i wcale niekoniecznie pojmuję go jako grupę plemienno-etniczną, ale o wspólnotę ludzi mieszkających w Polsce). W bogatych krajach Zachodu piękne idee pacyfizmu i tolerancji stały się doktryną obowiązującą, zaś jej krytyka może narazić tego, który ją wygłosił na łatkę co najmniej militarysty (jeśli nie faszysty). Bojownicy czeczeńscy wrócą z Syrii do Czeczenii. Gdzie wrócą bojownicy muzułmańscy z Niemiec? Czy jeśli kiedykolwiek, co mam nadzieję, nigdy nie nastąpi, zorganizowani fanatycy z determinacją zabiorą się do zaprowadzania swoich porządków, znajdą przeciwników, którzy w imię pacyfizmu i tolerancji wykażą się równą determinacją i gotowością narażenia własnego życia?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz