wtorek, 25 marca 2014

O czynnikach narodotwórczych (1)



Ludzie w swojej masie chętniej oddają się czynnościom kojarzącym się raczej z relaksem niż z działaniem agresywnym. Owszem, grupy młodzieńców uzależnionych od adrenaliny, którzy swój nałóg racjonalizują sobie szlachetnymi pobudkami, potrafią narobić wiele zła, ale większość tzw. „cichej większości” to raczej mieszczuchy ceniące sobie przede wszystkim święty spokój. Ludzie aktywni, ci, którzy mają wielkie plany a na dodatek energię i chęć do ich realizacji (równoczesność występowania tych zjawisk wcale nie jest rzeczą pewną), często nie tyle rozbijają głowy o mur obojętności, co zanurzają je w puch pustych deklaracji i generalnej gnuśności tejże „milczącej większości”. Chciałby się od razu przypiąć łatkę tym, czy owym, ponieważ raz przyjąwszy jakieś kryterium, mamy tendencję do oceniania ludzkiego postępowania na jego podstawie. Tymczasem trudno jednoznacznie powiedzieć, że bierność mas jest zawsze zjawiskiem złym. Na dobrą sprawę dopiero po jakimś czasie, znając już cel i reguły gry, która się toczy, jesteśmy w stanie ocenić, czy z jej punktu widzenia ten czy inny typ zachowania mógł zapewnić zwycięstwo, czy też klęskę.

Z goryczą na przykład oceniamy kielczan, którzy w 1914 roku przywitali Pierwszą Kadrową Józefa Piłsudskiego (tych, co to „przybyli pod okienko”) zamkniętymi okiennicami, bo wiemy z historii, że koncepcja Piłsudskiego ostatecznie okazała się zwycięska, ale skąd mieli to wiedzieć mieszkańcy Kielc na progu I wojny światowej? Podobnie można oceniać udział tzw. ludu we wszelkich zrywach czy to narodowowyzwoleńczych, czy rewolucyjnych na całym świecie.

Lew Gumilow, sowiecki historyk, syn wielkiej rosyjskiej poetki, Anny Achmatowej, nazwał ludzi aktywnych, wokół których gromadzą się tłumy, z których to tłumów dopiero wyłaniają się narody, „pasjonariuszami”, a ich intensywną działalność w przełomowych momentach dziejów „zrywami pasjonarnymi”. Pasjonariusze to ludzie, którzy mają jakąś wizję wspólnoty, potrafią pociągnąć za sobą masy i w tę wspólnotę potrafią je przekuć. Można powiedzieć, że to ta niewielka grupa pasjonariuszy stoi za wszelkimi nacjonalizmami. Można w takim razie pójść dalej i stwierdzić, że dopóki takie grupy, jako zalążki nacjonalizmów, nie będą mogły się rozwinąć, bo zostaną zduszone w zarodku, żaden nacjonalizm się nie narodzi. Niestety w tym rozumowaniu tkwi zasadniczy błąd, ponieważ nie ma żadnej gwarancji, że w sąsiedztwie nie działa jakaś inna grupy ludzi pasjonarych, którzy już zorganizowali świetnie działającą wspólnotę gotową narzucać swoją wolę (czyt. wolę swoich przywódców) wszystkim dookoła. Można się przyłączyć do jednych lub drugich, ale niestety najczęściej nie można się w ogóle nie przyłączać, ponieważ ludzie aktywni, którzy inicjują gry i je prowadzą, nie pozwalają na bierność. Bez poparcia mas działaliby bowiem w próżni.

Sukces pasjonariuszy z pewnego etapu historii to trwałe poczucie wspólnoty oparte na sentymencie do wspólnego języka i do wspólnej historii. Jeżeli do takiego sentymentu mamy stosunek pozytywny, nazywamy go patriotyzmem, jeżeli negatywny to nacjonalizmem, choć w dzisiejszych czasach nie brakuje i takich, którzy mają negatywny stosunek również do patriotyzmu, który z nacjonalizmem utożsamiają i żadnej różnicy nie widzą. Jakby na to zjawisko nie patrzeć, wspólne działanie znowu czasami może być dobre a czasami złe. Polska, w której historii mamy tyle przykładów działań złych spowodowanych brakiem zgody, to kraj, gdzie wierzy się, że „zgoda buduje”. Jest w tym wiele prawdy, ale nie jest to jakaś prawda uniwersalna. Całe grupy działając jednomyślnie i zgodnie mogą przecież działać głupio – poddać się jakiejś irracjonalnej wierze w skuteczność jakiegoś działania, które ostatecznie może się okazać wielkim błędem. Nie ma bowiem żadnej reguły logicznej, która mówiłaby, że myślenie grupy jest lepsze od myślenia jednostek. Ba, Gustav le Bon twierdził, że jest wręcz przeciwnie, że psychologia tłumu wręcz obniża poziom inteligencji poszczególnych jednostek, kiedy tylko te zaczną działać i myśleć jako grupa.
Zgodne działania wielkich grup mają niewątpliwie większe szanse na powodzenie, ale przekonanie amorficznej masy składającej się z jednostek o silnym poczuciu autonomii do działania wspólnego jest zadaniem niezwykle trudnym.

Jeżeli w ogóle można mówić o jakimś charakterze narodowym (uważam, że można, ale tylko „roboczo” i z grubsza, ponieważ podważając koncepcję narodu jako ontologicznego bytu, trudno przypisywać mu jakikolwiek charakter), to jedną z ważnych cech jest umiejętność wspólnego działania, które w praktyce oznacza gotowość do podporządkowania się jakiemuś przywódcy. Niektórzy twierdzą, ze to wieki rozwoju w pewnym ustroju politycznym wykształcają w przedstawicielach danego społeczeństwa pewien zbiór nawyków, które pozwalają im na taki a nie inny stopień samoorganizacji.

Zawsze podziwiam zdyscyplinowanie Niemców. Mogą mieć odmienne poglądy polityczne, ostro się o nie spierać, ale to, co prawo i państwowa zwierzchność nakazuje, to przestrzegają i jeśli przychodzi im do głowy bunt, to nie przybierze on formy bezpośredniego sabotażu poleceń władzy. Dopóki prawo, nawet złe, obowiązuje, to się go przestrzega. Oczywiście takie podejście do posłuszeństwa władzy zawiodło Niemców swego czasu do popełniania zbrodni w warunkach własnego komfortu psychicznego wynikającego z poczucia dobrze spełnionego obowiązku. Niemniej to z tej skłonności do dyscypliny zawsze udaje im się odbudować i zbudować dobrobyt i potęgę gospodarczą. U Niemców nawet w warunkach systemu komunistycznego wszystko funkcjonowało sprawniej niż w PRLu. Dzisiejsi Niemcy, przede wszystkim zachodni, zostali w większości wychowani w duchu przeciwnym do nacjonalistycznego. Osobiście kilkakrotnie zetknąłem się z Niemcami twierdzącymi, że najpierw są Europejczykami, a dopiero potem Niemcami, i jestem przekonany, że mówili szczerze. Okazuje się jednak, że nie trzeba być nacjonalistą, żeby doskonale rozumieć, że należy pilnować interesów swojego miasta, regionu, kraju, a dopiero potem interesów Portugalii, czy Grecji. Nie trzeba wyznawać jakiegoś mistyczno-romantycznego patriotyzmu, żeby dostrzegać proste reguły gry – wygrywa lepiej zgrany zespół, a Niemcy potrafią się zgrać, jak mało kto, ponieważ potrafią się podporządkować temu, kogo nad nimi postawiono.

Niemcy mieli okres gumilowowskich „pasjonariuszy” – to był czas Otto von Bismarcka, bo wcześniej doskonale sobie radzili jako obywatele setek maleńkich tworów państwowych w ramach bardziej lub mniej abstrakcyjnego Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Teoretycznego przygotowania do ich działalności dostarczył heglowski kult państwa. Szczytem nacjonalizmu był oczywiście hitleryzm, ale należy stwierdzić, że Niemcy kajzerowskie i hitlerowskie to jedyny okres wyraźnej działalności ludzi, którzy świadomie chcieli tworzyć naród. Ani przedtem ani potem nie formułowano takiego postulatu, ale i tak Niemców odróżniano i wcześniej i teraz na tle innych narodów właśnie ze względu na dyscyplinę, umiejętność samoorganizacji, poszanowania prawa, solidności pracy itd. Czy to znaczy, że każdy pojedynczy Niemiec charakteryzuje się takimi cechami? Oczywiście nie, ale ważne jest która grupa ma w danym społeczeństwie przewagę i narzuca swoje wzorce zachowań.

CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz