wtorek, 15 kwietnia 2014

O uważności



„Uważność” to nie jest słowo, które brzmiałoby jakoś zgrabnie w języku polskim. Jest mało naukowe, bo po pierwsze nie brzmi obco, ale tak jakoś swojsko, siermiężnie, a przy tym bardzo trudno o określenie jego pola semantycznego. Niemniej w tym wpisie zdecydowałem, że będę używał właśnie tego terminu, po prostu z braku lepszego. Chodzi o to, że można byłoby go zastąpić słowem „koncentracja” (oczywiście chodzi o koncentrację umysłu), ale choć w dużej mierze znaczenia uważności i koncentracji się pokrywają, to jednak nie do końca są to synonimy. Do uważności niezbędna jest koncentracja, ale uważność to koncentracja na właściwym obiekcie, który może się bardzo szybko zmieniać. Jest to również umiejętność oceny owej zmienności. Posługując się nieco uproszczonym przykładem ze świata sztuk walki, można porównać koncentrację ze skupieniem się na obronie przed jednego typu atakiem, podczas, gdy ten może nadejść z innej strony i mieć zupełnie inny charakter, niż ten, na którym się skoncentrowaliśmy.

Dodatkowej trudności dostarcza fakt, że to, co nazywamy naszym umysłem nie do końca koresponduje z jakimś precyzyjnie zlokalizowanym punktem w naszym mózgu. Sam umysł trudno zdefiniować, zwłaszcza że, jak zapewniają psychologowie, nie ma jakiegoś „superkontrolera” w naszej głowie, który odpowiadałby za pracę innych części mózgu. Wiemy też, że mózg ludzki ma wielkie zdolności adaptacyjne i że istnieją przypadki, w których jedna jego część może przejąć rolę innej. Umiejętność koncentracji, którą podobno można wyćwiczyć, sprawia, że możemy sobie wypracować coś, co spełni rolę takiego „kontrolera”. Na razie jednak rolę tę wypełnia wiara w konstrukt języka, jakim jest „jaźń” każdego z nas.

Koncentracja w takim razie może w jakimś stopniu być nawet przeciwieństwem uważności, bo o ile ta pierwsza jest skupieniem się na szczególe, ta druga powinna być umiejętnością dostrzeżenia całości. O ile koncentrację można by zaliczyć do sfery działalności analitycznej, to uważność do syntetycznej, ale ten podział, mówiąc szczerze, niewiele wnosi do wyjaśnienia tego zagadnienia, a już tym bardziej do praktycznego zastosowania wiedzy o nim. Tak czy inaczej, uważność to „mobilna koncentracja” oraz w ogóle wola tejże koncentracji.

Niechaj mi Czytelnicy wybaczą ten przydługi wstęp na temat definicji (czy też problemem z definicją) samego terminu. Myślę jednak, że intuicyjnie każdy pojmie, w jakim znaczeniu będę używał terminu „uważność” w poniższym wywodzie.

Porażkę procesu przyswajania wiedzy podczas lekcji szkolnej, wykładu uniwersyteckiego czy szkolenia pracowniczego najczęściej możemy przypisać brakowi uważności, co w tym wypadku praktycznie równa się brakowi koncentracji. Ci uczestnicy, którzy po prostu nie są zainteresowani, nie potrafią się skupić na zagadnieniu, zaczynają się czuć nerwowo, a kiedy znajdują drugą osobę, która doświadcza tego samego, momentalnie odczuwa ulgę i wdzięczność tejże drugiej osobie za wyrwanie jej z poczucia wyobcowania i niskiej samooceny. Wytwarza się „rzeczywistość klasowa”, która sprowadza się do swoistej formy życia towarzyskiego i jest jak najdalsza od samego celu spotkania nauczyciela/wykładowcy/szkoleniowca i grupy uczniów/studentów/kursantów.

W sytuacji, kiedy nawet nie próbuje się słuchać tego, co mówi do nas nauczyciel, trudno o jakąś efektywność uczenia się. Niektórzy, ci, którzy sami przed sobą chcą zachować pozory przyzwoitości, twierdzą, że nauczą się w domu z materiałów, które nauczyciel dostarczył lub podręczników i spokojnie oddają się towarzyskim rozmowom podczas zajęć. Oczywiście taki przebieg wydarzeń bardzo często spowodowany jest winą samego prowadzącego zajęcia, który nie potrafi zainteresować tematem zajęć. Mówi nieciekawie, a jak ciekawie to monotonnie. Najgorsze są przypadki, kiedy kursanci przymuszeni do uczestnictwa w szkoleni poleceniem przełożonego, mają poczucie straty czasu, ponieważ prelegent zwyczajnie nie ma nic ciekawego do powiedzenia, a kurs prowadzi tylko dlatego, że akurat jest okazja do zarobienia kilku złotych. Wtedy kursanci nie tylko się zajęciami nie interesują, ale są wręcz wściekli, że zostali do nich przymuszeni.

Do absurdów dochodzi również na wyższych uczelniach, gdzie studenci muszą uczestniczyć w zajęciach, których związku ze swoimi zainteresowaniami w ogóle nie widzą. Temu można byłoby zaradzić, gdyby wykładowca prowadził zajęcia w jakiś niezwykle atrakcyjny sposób, bo wtedy miałby szansę zasiać ziarno zainteresowania na „dziewiczej glebie”, czyli tam, gdzie go wcześniej nie było, ale iluż jest takich wykładowców? To, na co należałoby realnie liczyć, to to, że „trafi swój na swego” (w pozytywnym znaczeniu), czyli że zainteresowania studenta pokryją się z ofertą wykładowcy. Tylko wtedy można liczyć na pozytywny efekt.

Szkoła podstawowa i średnia to z definicji przymus robienia wielu rzeczy po raz pierwszy w życiu, dlatego rola nauczyciela jako stymulatora zainteresowania jest ogromna. Nauczyciel może i powinien prowadzić zajęcia atrakcyjnie, ale to co dla jednego jest elementem przyciągającym uwagę, dla innego nie jest, a przy tym dla wielu rozmowa z kolegą nadal będzie bardziej wciągająca. Tego typu lekcyjne atrakcje, jak prezentacje multimedialne czy filmy, faktycznie odgrywają w przypadku jednych ogromną rolę stymulującą, podczas gdy w przypadku innych są jedynie pretekstem do oddania się rozmowom na tematy związane z bieżącymi wydarzeniami z życia uczniów. Dodajmy do tego, że są uczniowie, który nic, co oferuje nauczyciel, nigdy nie zainteresuje. Z tym wszystkim należy się liczyć, bo są to zjawiska całkiem normalne. Problem tylko w tym, że nieliczny odsetek tych, którzy by się chcieli czegoś nauczyć, nie mogą skorzystać, ponieważ ich koncentracja jest nieustannie rozpraszana przez tych, którzy do nauki mają stosunek obojętny. W tym momencie polscy nauczyciele próbują zaprowadzić dyscyplinę i w zależności od ich osobowości, niektórym się to nawet udaje. Można sobie teraz zadać pytanie, czy kiedy nauczyciel wprowadził klasę w stan idealnej ciszy i udało mu się przeprowadzić zajęcia tak, jak sobie zaplanował. może liczyć na sukces w postaci ilości przyswojonej przez ucznia wiedzy? Niestety rzeczywistość pokazuje, że niekoniecznie. W stan idealnej ciszy może faktycznie pomóc w zapobieżeniu dekoncentracji uczniów zainteresowanych, ale wcale niekoniecznie generuje uważność u tych, którzy zainteresowani nie są.

Zostawmy jednak na moment nauczycieli i ich rolę w tworzeniu sytuacji sprzyjającej uważności, a skupmy się samych najbardziej zainteresowanych, czyli na uczących się (obojętnie w jakim wieku). Niejednemu z nas zapewne zdarzyło się zapamiętać coś z lekcji w ogóle nie zaglądając w domu do notatek czy podręcznika. Sam przypominam sobie profesorów (niezwykle rzadkie przypadki), których fragmenty wykładów jestem w stanie plastycznie sobie odtworzyć w pamięci. Czasami nie jest to jednak zasługa nauczyciela, ale samego tematu. Niektórzy uczniowie np. bez powtarzania w domu są w stanie opowiedzieć przebieg jakichś wydarzeń z historii i to z pokazywaniem na mapie. Właściwie emfatyczny zwrot „i to” nie bardzo ma tutaj sens, ponieważ być może ten nagły przypływ zdolności zapamiętywania nastąpił właśnie dzięki dodatkowemu bodźcowi, jakim było prześledzenia np. szlaku podróży Magellana, czy ORP „Orzeł” po morzach świata. Jeżeli nawet nam samym zdarza się to rzadko, to niemal każdy ma w pamięci kolegę, który „nic się nie uczył, bo zapamiętywał wszystko z lekcji”. Kiedy mówimy o takich ludziach, najczęściej do opisu fenomenu, którego nie bardzo umiemy wyjaśnić, używamy rzeczownika „talent”, lub przymiotnika „zdolny”. Tymczasem warto przeprowadzić analizę owych „nieosiągalnych dla większości zdolności”.
Uważności, czyli otworzenie niemal wszystkich zmysłów na napływającą informację, jak już wspomniałem na wstępie, nie do końca można uznać za samą koncentrację. Mój dziadek, Władysław Dudziński, który skończył nie wiem ile klas wiejskiej szkoły podstawowej (być może tylko cztery) bardzo cenił wykształcenie i ludzi wykształconych. Z jego opowiadań wiem, że wśród chłopów z okolic wsi, w której mieszkał (a była to nieduża wieś w środku lasu), wykształcenie cieszyło się szacunkiem i również dzieci wychowywano w tym duchu. Pamiętam jego opowieść o nauczycielce, która tłumaczyła rodzicom jego kolegów, że jeden z nich tak bardzo chce się nauczyć, że zachowuje się jakby chciał tę wiedzę pochłonąć na takiej zasadzie, jak się „pochłania” posiłek i że to jest aż chorobliwe. Jak sobie to później wyjaśniłem, ten chłopiec, rówieśnik mojego dziadka, był po prostu „przemotywowany”. Presja, lub tylko atrakcyjny obraz przyszłości, jaki w jego domu prawdopodobnie odmalowano w kontekście efektu nabycia szkolnej wiedzy, sprawiła, że chłopak dokonał tak wielkiego wysiłku w celu koncentracji nad tym, co mówi nauczycielka, że efektywnie zablokował receptory tych treści.

Koncentracja wymaga wielkiego wysiłku. Uważność tak samo, ale dodatkowa trudność z uważnością polega na tym samym, co stosuje każdy dobry bokser. Trzeba wiedzieć, kiedy się szybko skoncentrować i kiedy się rozluźnić. Przyswajanie nowego materiału wymaga równoczesnej koncentracji (pewnego spięcia) ale równocześnie rozluźnienia umysłu do tego stopnia, żeby pozwolić mu faktycznie nowe wiadomości wchłonąć. Uczniowie, którym zazdrośni koledzy przypisują ślęczenie nad książkami i kujoństwo, ale o których skądinąd wiadomo, że tak nie robią, często sprawiają wrażenie zbyt nonszalanckich, w skrajnych przypadkach bezczelnych, co drażni kolegów, którzy nie osiągają zbyt imponujących wyników, a czasami wprowadza w rozdrażnienie również nauczycieli, którzy chcieliby wpoić uczniom etos ciężkiej pracy. Tymczasem taki mądrala zbytnio się nie przemęcza, a wyniki osiąga bez trudu. Po prostu opanował sztukę skoncentrowania się w odpowiednim momencie na właściwej informacji. Do tego musi dochodzić jeszcze jeden czynnik – istnienie jakiejś płaszczyzny, „płyty głównej”, czyli pewnej siatki w postaci wiedzy ugruntowanej już wcześniej, do której te nowe informacje można „dokleić”. Brak takiej płaszczyzny bardzo utrudnia przyswajanie nowych treści. Niemniej przy odrobinie uważności, uczeń zwany zdolnym, umie ją sobie szybko zbudować na bazie pierwszych informacji na dany temat podanych przez nauczyciela. Oczywiście jeżeli jest to poparte pewną pracą w postaci czytania, najlepiej w źródłach pozapodręcznikowych, co w dobie Internetu jest bardzo łatwe, uczeń zwany „zdolnym” osiąga wyniki, które wyraźnie wybijają się na tle innych. Niemniej to ten odpowiedni rodzaj uważności jest kluczem do zrozumienia tego zjawiska.

Uważność to nakierowanie całego siebie na dane zagadnienie i pozwolenie na pochłonięcie temu zagadnieniu. Jeżeli uczeń odgrywając dialog po angielsku nagle czuje, że faktycznie wchodzi w rolę odgrywanej osoby i daje mu to wielką satysfakcję, to znaczy, że cały dał się wciągnąć zadaniu. Najgorsze w takiej sytuacji jest to, że przyzwyczajony do wpajanej mu przez dorosłych myśli, że to co wartościowe, musi być okupione wielkim wysiłkiem, zaczyna uważać, że to było łatwe, ale z pogardliwym podtekstem „zbyt łatwe”, a więc niewiele warte. Tymczasem doświadczyli „uważności w działaniu”. Zdolni potrafią w ten sam sposób traktować wszystko, dlatego robią wrażenie, że wszystko przychodzi im bez trudu, a na dodatek sami w to zaczynają wierzyć i stają się niesamowitymi zarozumialcami, co drażni otoczenie, ale to już jest osobne zagadnienie.

CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz