Słowo „mem” jeszcze kilka lat temu kojarzyło się ze swego
rodzaju jednostką porównywalną z morfemem albo fonemem, ale dotyczącym idei, co
miało prawdopodobnie wprowadzić element „naukowości” do naszej wiedzy o
procesach myślenia, zwłaszcza myślenia ideologicznego. Koncepcja kusząca, ale
jednak chyba zbyt mało sprecyzowana, żeby ją faktycznie za naukową uznać.
Tymczasem słowo „mem” zrobiło ostatnio zawrotną karierę jako
określenie zdjęcia/obrazka z umieszczonym na nim chwytliwym hasłem, które można
umieścić na portalu społecznościowym, bądź to rozśmieszając znajomych (czyli
spełniając rolę tradycyjnego rysunku satyrycznego), bądź skłaniającego ich do
refleksji czy też wprost narzucając im pewne poglądy, prawdopodobnie w imię
wyższych umoralniających celów. Do tej pory mi to nie przeszkadzało, bo pośmiać
się lubię, natomiast dydaktyczne zapędy znajomych traktuję z dużą dozą tolerancji,
czyli z przymrużeniem oka.
Zaczęło mnie jednak zastanawiać samo zjawisko umieszczenia
czyjegoś cytatu z równoczesnym głębokim przeświadczeniem, że oto obwieszcza się
światu jakąś objawioną mądrość. Od czasów, kiedy byłem nastolatkiem świadkowie
Jehowy ani mnie nie drażnią, ani nie straszą, tylko raczej śmieszą, bo
zacytowanie jakiegoś fragmentu z Biblii uważają za argument, który powinien
mnie powalić na kolana i skończyć wszelkie próby polemiki. Kiedyś miałem nawet
plan przygotowania sobie na taką okoliczność kilku cytatów z „Pana Tadeusza”,
albo innej książki i cytowania im w odpowiedzi różne wyrwane z kontekstu
zdania, ale z czystego lenistwa tego zaniechałem. Poza tym świadków Jehowy nie
spotyka się znowu tak często, żeby się na ich spotkanie specjalnie
przygotowywać, pomijając już prosty fakt, że można zwyczajnie odmówić
konwersacji.
Zresztą podczas pewnej wymiany zdań na facebooku pewien
znajomy zastosował tę złośliwą metodę na cytaty z Biblii umieszczane przez
innego znajomego. Cytował, o ile dobrze pamiętam, Kubusia Puchatka.
Przerzucanie się cytatami z „mądrych” ksiąg to specjalność
uczonych wszystkich epok. Niech nas nie zwiodą lekcje historii o renesansie,
czy oświeceniu, w których to epokach rzekomo skończono ze scholastycznym kultem
autorytetów, a zaczęto się odnosić do empirii i czystego rozumu. Włóżcie to wszystko
między bajki. W świecie nauki nadal najważniejszy jest autorytet (a całkiem
niedawno odkryto nawet metodę jego pomiaru – jest nią liczba odwołań w pracach
innych naukowców).
Mem umieszczony w Internecie ma mnie powalić trafnością
wypowiedzianego sądu, a następnie przygwoździć autorytetem wypowiadającej go
osoby. Często problem polega na tym, że każdy ma swoje autorytety i wierzącego
katolika nie wzruszy cytat z Dawkinsa, a na ateiście nie zrobi wrażenia bon mot
Tomasza z Akwinu.
Kiedy na temat prowadzenia biznesu wypowiada się ktoś, kto
naprawdę zgłębił jego tajniki, a na dodatek udowodnił w praktyce, że się na tym
zna, bo odniósł trwały sukces, można takie przypadki uznać za fragmencik
praktycznej wiedzy, którą taki biznesmen zechciał się z nami podzielić. Kiedy
jednak próbujemy swoich sił w tej, czy innej dziedzinie, nie wystarczy jedna „złota
myśl”, ale naprawdę solidne studia (niekoniecznie akademickie) połączone z praktycznym
ich zastosowaniem. Prześledzenie życiorysów kilku ludzi sukcesu może
wykształcić w nas pewien obraz tego, co powinno się robić (choć to też nie jest
wcale takie proste), ale z całą pewnością nie zrobi tego jeden wyrwany z
kontekstu cytat.
Sytuacja staje się jednak przezabawna, kiedy cytujemy „mądrości
życiowe” wypowiedziane przez aktorów lub piosenkarzy, a przy tym nie dotyczą
one wcale ich warsztatu pracy (na którym, możemy założyć, że się znają), ale
roszczą sobie pretensje do głębokich przemyśleń na tematy, nad którymi
filozofowie od wieków łamią sobie głowy.
„Złote myśli”, twierdzenia „utrafione w sedno” oczywiście
się zdarzają. Sztuka aforyzmu polega właśnie na zwięzłym wyrażeniu tego, co
innym zajmuje nawet kilka stron tekstu. Nie chodzi więc o to, żeby w ogóle
zaniechać zabawy w ich przytaczanie. Rzecz jednak w tym, ze zacytowanie cudzej „okrągłej”
myśli najczęściej sprawia, że czujemy się zwolnieni od własnego poszukiwania
prawdy (przede wszystkim tej swojej prawdy – wiem, wylazł ze mnie potworny
relatywista), a na dodatek pozostajemy w błogim poczuciu posiadania głębszej
mądrości, do której prawdopodobnie inni dostępu nie mają, ale my w łaskawości
swojej się nią z nimi dzielimy. Może być też inne wytłumaczenie tego zjawiska –
sami na to już dawno wpadliśmy, ale gdybyśmy taką myśl wypowiedzieli jako
własną, obawiamy się, że nikt by tego za zbyt mądre nie uznał, zwłaszcza jeśli
taka myśl jest w gruncie rzeczy dość banalna. Wtedy podpieramy się cudzym
autorytetem, choćby należał do takich „gigantów intelektu” jak Paolo Coelho,
czy Julia Roberts…
(Wpis jest m.in. autoironiczny, bo jak łatwo zauważyć, po prawej stronie od powyższego tekstu można znaleźć widget ze zmieniającymi się "cytatami motywacyjnymi" ;) )