czwartek, 1 maja 2014

Pochody pierwszomajowe jako wspomnienie z dzieciństwa



1 maja to dzień, który do końca życia będzie mi się przede wszystkim kojarzyć ze szczęśliwym dzieciństwem. Nie chodziłem jeszcze do szkoły podstawowej, kiedy rodzice zabierali mnie na spacer na Piotrkowską. Wyjątkowość tego dnia dawało się jednak odczuć już od rana, bo grupy ludzi, w tym różnego rodzaju orkiestry i zespoły muzyczne zbierały się na różnych ulicach i dopiero potem docierały do Piotrkowskiej, by tam w ustalonym porządku wymaszerować ku Placowi Wolności. Dlatego też zdarzało się, że Wysoką, ulicą, przy której wówczas mieszkałem przemaszerowała jakaś grupa z trąbkami, kornetami i tubą tudzież wielkim bębnem, co dla dzieciaków było nie lada atrakcją. Choć samochód wydawał mi się od zawsze nieodłączną częścią krajobrazu miejskiego, po wielu latach uświadomiłem sobie, że tych samochodów na początku lat 70. ubiegłego stulecia było jeszcze tyle, co kot napłakał, a już w dni świąteczne, w tym w każdą niedzielę, ulice Łodzi po prostu świeciły pustkami! Jezdniami nie przesuwał się żaden samochód osobowy – no dobra, co pół godziny autobus albo taksówka, a i chodniki były puste, bo ludzie spędzali czas w domach (swoich, krewnych lub znajomych). Ruchem samochodowym nikt się więc nie przejmował, środkiem jezdni na Wysokiej mogła sobie przejść orkiestra, po drodze próbując jakieś kawałki ze swojego repertuaru, by dojść do Armii Czerwonej (dziś Piłsudskiego), która przechodziła w Główną (dziś Mickiewicza), i tam gdzieś dołączyć do pochodu.

Rodzice i ja natomiast szliśmy Złotą i Wodną do Placu Zwycięstwa (przedwojennego Wodnego Rynku), tam, po obowiązkowym postoju przed wystawą sklepu z zabawkami w wielkiej kamienicy na rogu Targowej i Głównej (jak się później dowiedziałem, kiedy już po tej kamienicy dawno nie było śladu, nazywano ją „Palestyna”), w dość gęstym tłumie docieraliśmy do rogu Głównej i Piotrkowskiej, by zająć stanowisko koło sklepu z odzieżą dziecięcą „Jacek i Agatka”. Może mi ktoś nie uwierzyć, ale pamiętam czasy, kiedy jedynym domem towarowym z ruchomymi schodami był „Uniwersal”, a „Centralu” jeszcze w ogóle nie było.

Zająwszy stanowisko przy „Jacku i Agatce’, na lekkim wzniesieniu, do czego jeszcze dochodziły ramiona taty, miałem wspaniały widok na przechodzące gromady barwnych uczestników pochodu. Nie zawsze udało się ustawić akurat w tym miejscu, ale nigdy nie było tak, żebym został pozbawiony widoku maszerujących. Chyba kiedyś staliśmy gdzieś w okolicach rogu Nawrot i Piotrkowskiej, innym razem bliżej Tuwima. Jakby nie patrzył, pochody pierwszomajowe mnie fascynowały. Oczywiście już słyszę uszami duszy mojej pogardliwe uwagi na temat „nostalgii za komuną”, ale to chyba jednak z polityką w moim przypadku nie miało ani nie ma nic wspólnego. Otóż w pochodach uczestniczyli np. znani aktorzy! Na żywo można było zobaczyć postaci znane z telewizji i kina, bo przecież wielu czołowych polskich aktorów posiadało stałe zatrudnienie w teatrach łódzkich! Jaracza, Powszechny czy Nowy to były miejsca pracy wielu czołowych artystów, którzy z czasem przenosili się do Warszawy, ale czasem z tej Warszawy wręcz przyjeżdżali. Nieczęsto można było na żywo zobaczyć przejeżdżającą dorożkę, a w niej np. pana Ludwika Benoit (znanego mi wówczas z „Niewiarygodnych przygód Marka Piegusa”, serialu wg książki Edmunda Niziurskiego) w dziewiętnastowiecznym stroju. A 1 maja tak! Sunęły więc dorożki z gwiazdami telewizji i kina, jako przedstawicielami łódzkich teatrów (traktowanych chyba jak inne zakłady pracy, bo to przecież było święto pracy), a ja z zapartym tchem im się przyglądałem. I te barwne kostiumy!

Kolejną atrakcją był dla mnie przemarsz „egzotycznych” studentów łódzkich uczelni, a więc przybyszów z Afryki, Ameryki Południowej i Azji. Każdy szedł w swoim stroju narodowym, co stanowiło niezwykle barwny korowód dający poczucie obcowania z czymś niezwykłym, z czymś co się znało tylko z „Klubu sześciu kontynentów” redaktora Badowskiego, którego byłem wówczas wiernym widzem. Teraz można było zobaczyć Arabów w kefijach, galabijach i burnusach oraz w strojach, których nawet nazwać nie umiem, a wszystko różnokolorowe, mieniące się w blasku majowego słońca. Irakijczycy, Palestyńczycy, Egipcjanie, Algierczycy, Libijczycy i przedstawiciele innych państw arabskich nie jawili się jeszcze wtedy nikomu jako potencjalni terroryści! Co do barwności i różnorodności strojów Arabów na głowę bili czarni mieszkańcy Afryki, bo tutaj ani jeden strój się nie powtarzał, nawet jeśli krój długiej szaty Nigeryjczyków był podobny, to kolor i tkanina inne. Po prostu feeria barw. Jeżeli jeszcze niektórzy z nich wykonywali swoją ludową muzykę, to dla mnie, jako dziecka, było doświadczenie, o którym rozmyślałem jeszcze długo potem.

Oczywiście bez polityki być nie mogło, ale nie o polityce myślałem, kiedy zafascynowany patrzyłem na wielkie platformy sunące Piotrkowską, a na nich olbrzymie kiwające się głowy o karykaturalnych proporcjach czołowych polityków imperialistycznego Zachodu, np. Nixona, albo syjonistycznego państwa Izrael gnębiącego Palestyńczyków i zabierających Syryjczykom, Jordańczykom i Egipcjanom ziemie. Nigdy nie zapomnę wielkiej głowy izraelskiego generała, znanego wówczas bardzo dobrze z „Dziennika Telewizyjnego”, Mosze Dajana!

Ponieważ od dziecka byłem, jak to mówią niektórzy moi łódzcy znajomi, „brany na muzykę”, zespoły muzyczne było kolejną atrakcją przyciągającą mnie na Piotrkowską w czasie święta ludu pracującego miast i wsi. Można było usłyszeć i zespół muzyczny stylizowany na przedwojenną kapelę podwórkową, i grupę jazzmanów, oraz co najmniej kilka orkiestr dętych, choć wcale nie tylko dętych. Te były jednak najliczniejsze, bo oprócz tramwajarzy, takowe orkiestry posiadali chyba również strażacy, milicja i jeszcze inne zakłady pracy.

1 maja trzeba było przeczekać przemarsz nudnych przedstawicielstw łódzkich fabryk. Kiedy więc przeszły włókniarki i energetycy (no, energetycy nie byli nudni tylko dlatego, że czasami wśród nich można było dostrzec jakiegoś kolegę taty z pracy). Raz natomiast, kiedy już chodziłem do szkoły, moja koleżanka z klasy, Ania, szła z jakąś flagą (bo chyba nie był to sztandar, bo przecież Ania była za mała) na czele grupy przedstawicieli zakładu, w którym pracował jej tata, czego jej wówczas bardzo zazdrościłem. Też dopiero później zrozumiałem, że gdybym w pochodzie maszerował, straciłbym okazję obejrzenia wszystkich tych atrakcji, dla których w ogóle na Piotrkowską przyszedłem.

Od jakiegoś czasu borykam się z pewną zagadką. Otóż wielu znajomych, i to nawet niekoniecznie tych, którzy się kreują na bardzo prześladowanych przez komunę (o tych naprawdę prześladowanych nie mówię), ale takich, którym nie mam powodu nie wierzyć, przysięga, że byli zmuszani szantażem i perswazją przez szefów swoich zakładów pracy (w tym szkół), do obowiązkowego uczestnictwa w pochodzie. Moi rówieśnicy mówią mi, że w ich szkołach nie tylko każdy nauczyciel, ale i każdy uczeń musiał maszerować.

Jest to dla mnie zagadką, ponieważ moi rodzice NIGDY nie maszerowali w pochodach pierwszomajowych, NIGDY nikt ich do tego nie zmuszał, choć przecież oboje pracowali (mama w zakładach „Elester”, potem „Ema-Elester”, a tata w elektrociepłowniach (EC II, III i IV, bo zawsze się przenosił do tej nowobudowanej, a dzięki temu, że się zatrudnił w EC IV mogliśmy się wreszcie wyprowadzić z ciasnego mieszkanka na Wysokiej do mieszkania w bloku – szczyt marzeń za komuny – na osiedlu Widzew-Wschód). Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek rozmawiali o jakimkolwiek przymusie uczestnictwa w pochodzie. Ja również nigdy nie doświadczyłem nawet cienia namawiania uczniów do wzięcia udziału w tymże święcie robotników i chłopów. Dlatego co roku z rodzicami byliśmy tylko widzami przemarszu barwnych postaci łódzkiego świata artystycznego, orkiestr i zespołów muzycznych, egzotycznie ubranych studentów z całego świata oraz różnych formacji mundurowych. Kiedy po nich znowu zaczynały się niezliczone dość szare grupy łódzkich przędzarek, tkaczek, szwaczek czy pracowników fabryki maszyn, rodzice po prostu uznawali, że już pora na obiad i wracaliśmy do domu. 

CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz