poniedziałek, 17 listopada 2014

Refleksje powyborcze



Wyszedłszy wczoraj z lokalu wyborczego pomyślałem sobie, że o ile w wyborach na prezydenta miasta oddałem głos na człowieka, który wg mnie brzmiał najrozsądniej podczas debaty, na której byłem, to wybory do rady miasta i sejmiku wojewódzkiego boleśnie uzmysłowiły mi poczucie bezsensu. Mam oto przed sobą kilkadziesiąt nazwisk, z których zdecydowana większość nic mi nie mówi! Mogę więc zagłosować na kogoś, kogo np. znam osobiście, albo oddać głos na partię/komitet. Co jednak, jeżeli poglądy znajomych mi nie odpowiadają, a na partie polityczne w wyborach samorządowych nie chcę głosować. Nawet jeżeli jednak decyduję się na oddanie głosu wg klucza partyjnego, to znowu nie znam na tyle kandydatów, żeby oddać głos na najlepszego, bo na jedynkę, nominowaną przez lokalnego bossa, głosować bym nie chciał (chyba, że byłbym naprawdę przekonany co do tej osoby). 

Oczywiście ktoś mi może powiedzieć, że powinienem się bardziej zainteresować kandydatami, poszperać w internecie, poczytać, chodzić na spotkania wyborcze itd. itp. Ktoś inny może powiedzieć, że faktycznie demokracja reprezentacyjna nigdy nikogo nie zadowoli i dlatego należy dążyć do jej bardziej bezpośrednich form. Sam jestem zwolennikiem jednomandatowych okręgów wyborczych, w których wystawia się mniej kandydatów, ale za to mocnych, bez tzw. „zajęcy” wystawianych po to, by ich głosy zapracowały na sukces jedynki na liście. Uważam, że tak byłoby dużo lepiej, choć doskonale zdaję sobie sprawę, że do końca nie rozwiązałoby problemu, który mam na myśli. 

Chodzi bowiem o to, że demokracja, czy reprezentacyjna, czy bezpośrednia, wymaga zaangażowania społeczeństwa w życie gminy, miasta, województwa i w końcu całego kraju. Frekwencja wyborcza spada na całym świecie (nie tylko w Polsce, ale również w demokracjach o długich tradycjach), a sceny polityczne ulegają zabetonowaniu. Pojawiają się więc sarkastyczno-błagalne (w zależności od tego, kto pisze) apele do społeczeństwa, żeby nie było takie bierne. Tak naprawdę nie do społeczeństwa, bo społeczeństwo nie ma jakiegoś kolektywnego sumienia, ale do nas, jednostek. Zatroskani o losy demokracji publicyści, politolodzy lub filozofowie, namawiają nas, żebyśmy nie byli bierni, bo jeśli nie głosujemy, nie mamy prawa do krytyki i w ogóle niczego nie zmieniamy, za to decyduje grupa łobuzów, którzy się nie lenią i na wybory jednak chodzą. Gdyby w cywilizowanym świecie zapanowała demokracja bezpośrednia, jak np. w Szwajcarii z systemem referendów na rozmaite tematy, w których cała ludność danego kantonu decyduje, zainteresowanie sprawami publicznymi musiałoby być jeszcze większe! Teraz bowiem wybieramy sobie „chłopców do bicia”, oczekujemy od nich odpowiedzialnych działań, a sami oddajemy się słodkiemu narzekaniu. W demokracji bezpośredniej musielibyśmy się osobiście zainteresować np. całą procedurą prawną przetargów na wywóz śmieci, szkolnictwem, mechanizmami stojącymi za budową dróg itd. itp.
Powiedzmy sobie szczerze – kto dzisiaj ma na to wszystko czas? Zajmując się zarabianiem na życie, własną edukacją, czy choćby poszukiwaniem źródła przetrwania, gdzie nam w głowie studiowanie życiorysów kilkudziesięciu osób. Osobiście wolę sobie poczytać w tym czasie Tukidydesa i szereg innych książek, których nie zdążyłem przeczytać w młodości. Szkoda mi czasu na czytanie programów wyborczych i ścieżek kariery ludzi, z których siłą rzeczy po wyborach kilkadziesiąt procent zniknie z przestrzeni publicznej, a w moim życiu nie odegra żadnej roli. W przypadku demokracji bezpośredniej wydaje się, że sytuacja byłaby jeszcze bardziej beznadziejna. Dlaczego np. miałbym oddawać się studiom urbanistycznym, skoro moja praca polega na czymś zupełnie innym, a zainteresowania idą w absolutnie odmiennym kierunku? Jeżeli więc nie oddam się fachowej analizie problemu, nad którym mam głosować, dlaczego w ogóle miałbym prawo o nim decydować? 

Siostra pewnego kolegi, która od kilku lat mieszka w Szwajcarii, mówi, że np. szwajcarskie dzieci nie mogą uczęszczać do najlepszych prywatnych szkół na świecie z językiem angielskim jako wykładowym, i to nie dlatego, że ich rodziców na to nie stać (niektórych nie stać, a niektórych stać oczywiście), ale że tak postanowiła ludność kantonu! A miejscowe szkolnictwo wcale nie reprezentuje wysokiego poziomu, dlatego często prominentne stanowiska zajmują cudzoziemcy. Nie oszukujmy się, vox populi nigdy nie gwarantował mądrości decyzji, a we wspaniałej demokracji ateńskiej jej świetność przypadła na faktyczne rządy jednostki (Peryklesa), który po prostu umiał czarować tłumy. 

Demokracja ateńska uzyskała swój modelowy kształt, kiedy wprowadzono diety dla obywateli uczestniczących w Zgromadzeniu Ludowym. W ten sposób polityką mogli się zająć nie tylko najbogatsi, którzy sami się utrzymywali, ale również najbiedniejsi, którym państwo na czas obrad zapewniało utrzymanie.  Ktoś jednak musiał na to pracować! Bogaci mieli dobrze ustawione interesy, które mogły kwitnąć pod bezpośrednim nadzorem jakiegoś metojka (rezydenta Aten bez obywatelstwa), zaś dla biednych uczestnictwo w życiu politycznym mogło być po prostu źródłem utrzymania. Po śmierci Peryklesa system ten zresztą ujawnił wszystkie swoje słabości. 

Naprawdę trudno sobie wyobrazić coś takiego we współczesnym świecie. Nie oderwiemy się od codziennych obowiązków, nie będziemy się interesować wszystkimi dziedzinami życia, bo często na zgłębienie tajników własnego zawodu nie starcza nam czasu. Dlaczego więc mielibyśmy decydować o czymś, o czym nie mamy pojęcia, albo jest ono bardzo mgliste? 

Oczywiście ostateczną instancją w wielu przypadkach jest tzw. zdrowy rozsądek, zwłaszcza w sprawach o naturze dość ogólnej, nie wymagającej szczegółowej wiedzy. Niestety coraz częściej trzeba podejmować decyzje o sprawach, w których jest ona jednak niezbędna. Dlaczego więc wtedy miałaby o nich decydować większość, która nie ma o nich zielonego pojęcia? 

Nie ma się co oszukiwać. Historia uczy, że zawsze rządzą grupy mniejsze, a nie całość społeczności. Elitarne struktury tworzą się nawet w komunach hippisowskich. W takim razie pojawia się kwestia autorytetu. Ponieważ jestem zwolennikiem niedowierzania autorytetom, mam duży dylemat. Oddając decyzję w jakiejś dziedzinie komuś, komu zaufałem, że zna się na tym lepiej ode mnie, nie mam tak naprawdę żadnej pewności, że tak rzeczywiście jest, a przy tym nic nie gwarantuje dobrej woli takiego człowieka. Mądry i etyczny tyran (nie zawsze w historii był to do końca oksymoron) mógł zdziałać dużo dobrego dla rządzonej przez siebie społeczności, ale z drugiej strony wiemy, że nieograniczona władza może dokonać spustoszenia w psychice tyrana, kiedy ten odkryje, że może praktycznie wszystko, w tym krzywdzić ludzi. 

Ponieważ nie ma dobrych rozwiązań, które mogłyby okazać się trwałe, przewiduję, że, jak to już nieraz w historii bywało, ludzkości nie czeka nic innego jak okresowe zmiany ustrojów politycznych, spowodowanych rozczarowaniem, albo wręcz znudzeniem (czynnika nudy wcale bym nie lekceważył – ludzie potrafią zacząć mącić nawet w okresie powszechnej prosperity). Sukces gospodarczy Chin pokazuje, że demokracja nie jest czynnikiem niezbędnym do jego osiągnięcia. Popularność Władimira Putina w Rosji pokazuje też, że większość wcale nie musi pragnąć demokracji. Jeszcze lepszym tego przykładem są kraje arabskie, gdzie działalność Amerykanów jako „misjonarzy demokracji” przynosi efekt wręcz odwrotny od zamierzonego.
Tyrani nigdy nie brali się znikąd. Najczęściej byli to po prostu populiści, którzy zdobyli sobie poparcie dołów społecznych. Do władzy dochodzili jako pogromcy arystokratycznych oligarchii. Potem ich ucisk powodował powszechne niezadowolenie, a to z kolei ich obalenie i albo powrót do oligarchii albo wprowadzenie bardziej demokratycznych form rządzenia.  I tak to się kręci, a jedyne co jest pewne, to zmiana.

czwartek, 13 listopada 2014

Czytając Tukidydesa



Kolega niedawno się skarżył, że trzy razy przerabiał historię starożytną (podstawówka, gimnazjum, liceum) i ani razu nie doszedł do II wojny światowej. Tak oczywiście nie powinno być i to się już zmieniło! Dzisiejsi uczniowie na pewno dochodzą w VI klasie do czasów najnowszych, potem w gimnazjum i liceum, gdzie kurs historii zorganizowano tak, że zaczyna się w gimnazjum i kończy w liceum, a więc się nie powtarza, również. 

Z drugiej strony warto sobie zdać sprawę z tego, że jeżeli ktoś nie lubi wkuwać dat i nazwisk, a z historii lubi wyciągać wnioski ogólne, historia starożytna dostarcza wystarczającego materiału do przemyśleń. Czytając historię starożytnego Rzymu poznajemy wszystkie strony ludzkiej psychiki oraz motywy ludzkich działań, które się generalnie jakoś nie zmieniają. Idąc w głąb dziejów należałoby przyjąć, że historia starożytnych Greków, narodu żyjącego w kilkudziesięciu państewkach wzajemnie uznających się za państwa helleńskie (czyli w jakimś stopniu „swoje”), wszystkich poza nimi uważając za barbarzyńców, może służyć za model zachowań ludzkich we współczesnym świecie. Rola ideologii politycznej (demokracja kontra oligarchia, do tego dyktatorzy-populiści zwani tyranami), a za nią ukryta brutalna siła. 

O wojnie peloponeskiej czytałem na studiach. To, co czytałem, to były jednak podręczniki akademickie i opracowania. Teraz wreszcie postanowiłem sięgnąć do źródła i przeczytać samego Tukidydesa. Jestem naprawdę pełen podziwu dla tak zadziwiająco „nowoczesnego” myślenia autora. To, co jednak „poraża”, to natura wszelkich sojuszy, którą ateński historyk przedstawia ze wszystkimi szczegółami. Historia starożytnej Hellady od wojen perskich do końca wojny peloponeskiej pokazuje jasno, że zawsze liczą się hegemoni, czyli supermocarstwa, natomiast sojusznicy są po prostu poddanymi. Ta piękna demokracja ateńska opiewana przez podręczniki do historii (a najpiękniej ujęta w przemówieniu Peryklesa właśnie w Wojnie peloponeskiej Tukidydesa) została przecież zbudowana na brutalnym wyzysku „sprzymierzeńców” ze Związku Ateńskiego. Los Eubei (ale wcale nie tylko tej jednej wyspy) pokazuje, że wszelki sprzeciw przeciwko uciskowi fiskalnemu „wielkiego brata” kończył się po prostu ludobójstwem, gdyż Ateńczycy wymordowali wszystkich mężczyzn, a kobiety i dzieci sprzedali w niewolę. 

Wielu współczesnych intelektualistów doszukiwanie się paraleli w historii, czy też traktowanie jej jako autentycznej mistrzyni życia, uważa za podejście błędne, a wręcz niedopuszczalne. Ja jednak uważam, że choć historia nigdy się nie powtarza, pewne mechanizmy jednak stale powracają, ponieważ sposób myślenia ludzi zmienia się niezwykle powoli, a nawet jak się zmienia, to jego głębokie struktury wydają się stałe.
Historia starożytnych Greków uczy również tego, że żaden układ polityczny nie jest trwały. Warto bowiem pamiętać, że okres świetności demokracji ateńskiej to ok. 50 lat między wojnami perskimi a wojną peloponeską. To co prawda „aż” pół wieku, ale z drugiej strony co to znaczy w porównaniu z pięcioma tysiącleciami znanej nam historii cywilizacji? Wzór pięknego ustroju uwzględniającego potrzeby i wolę wszystkich obywateli (choć nie imigrantów, kobiet czy niewolników), trwał stosunkowo krótko i opierał się na nieludzkim traktowaniu sojuszników (w rzeczywistości poddanych), a przy tym, kiedy zabrakło Peryklesa, człowieka, który tak naprawdę sam rządził, ale tak sprytnie, że wszystkim się wydawało, że to demokracja tak sprawnie działa, cały ustrój się zdegenerował i obnażył swoje słabości. Demokracja bowiem, jak żaden inny ustrój pokazuje jakie jest społeczeństwo. Nigdy natomiast nie było tak, że większość ma monopol na słuszność! Po śmierci Peryklesa do głosu zaczęli dochodzić demagodzy z co najwyżej drugiej ligi. Na dodatek Ateńczycy zebrali burzę, którą sami zasiali przez bezczelny wyzysk swoich „sprzymierzeńców”, którzy podczas wojny peloponeskiej bez skrupułów przechodzili na stronę Spartan.
Pamiętamy niedawną przecież historię ZSRR, którego byliśmy „najważniejszym sojusznikiem”. Wiemy, czym się ów sojusz manifestował, a Węgrzy i Czesi odczuli na własnej skórze, czym się kończy próba odejścia od linii narzuconej przez hegemona. My w tamtych czasach tęskniliśmy do hegemonii Stanów Zjednoczonych, ale przecież nie trzeba było być politologiem, żeby się orientować, że np. w Ameryce Łacińskiej polityka USA polegała na brutalnym wyzysku w postaci eksploatacji bogactw naturalnych i na popieraniu krwawych tyranów w zamian za popieranie amerykańskich interesów. 

Kiedy dzisiaj słyszę bliższych i dalszych znajomych, że np. powinniśmy się wypiąć na Amerykanów, a zbliżyć się do Rosji, to od razu zadaję pytanie „Jak miałby się niby zamanifestować nasz sojusz z Rosją?” Bo jakoś by musiał, a układ mógłby być tylko wasalny (Łukaszenka na Białorusi niby od czasu do czasu wygłosi „samodzielne” zdanie, w tym krytyczne na temat Rosji, ale on i tak jest sercem wasalem Rosji, a z kolei Putin od czasu do czasu lubi go upokorzyć; tak samo zresztą było z byłym prezydentem Ukrainy, Janukowyczem). Inni znajomi z kolei mówią, że Polacy są „tacy głupi”, bo albo popadają w wasalną zależność od ZSRR, albo teraz od Jankesów, albo od Niemców (w postaci UE). Niestety sojusze kosztują. Na całkowitą samodzielność, trzeba to sobie otwarcie powiedzieć, nas nie stać. To, o czym powinniśmy dyskutować, to umiejętność wyrabiania sobie lepszej pozycji w układzie sojuszniczym, bo tutaj wiele byłoby do zrobienia. Gdybyśmy mieli być samodzielni, musielibyśmy sami stać się hegemonami, co z pewnością by się nam marzyło, ale niestety nie posiadamy niezbędnych środków. 

Na koniec przytoczę ustęp 76. Wojny peloponeskiej Tukidydesa. Jest to fragment mowy poselstwa ateńskiego do Zgromadzenia Spartan, w którym ostrzegają tych ostatnich przed opowiedzeniem się po stronie Koryntu w jego sporze z Atenami. Oczywiście w starożytnych pismach przemówienia nigdy nie są dosłownym odtworzeniem słów, które padły w rzeczywistości, ale tak czy inaczej oddają myśl autora, który genialnie ujął naturę polityki międzynarodowej. 


Przynajmniej wy, Lacedemończycy, sprawujecie hegemonię nad państwami peloponeskimi urządziwszy w nich wszystko zgodnie z waszą korzyścią; gdybyście zaś wówczas wytrwali do końca i dzierżąc hegemonię popadli w nienawiść tak jak my, to wiemy dobrze, że nie mniej bylibyście twardzi dla sprzymierzeńców: musielibyście bowiem albo rządzić silną ręką, albo sami narazić się na niebezpieczeństwo. Nie zrobiliśmy zatem nic nadzwyczajnego ani niezgodnego z naturą ludzką, jeśli ofiarowaną nam władzę przyjęliśmy i jeśliśmy jej z rąk nie wypuścili kierując się najbardziej naturalnymi pobudkami: strachem, honorem i względami na korzyść. I znów nie my pierwsi wprowadziliśmy zasadę siły: zawsze istniała zasada, że słabszy ulega mocniejszemu. Sądziliśmy, że jesteśmy w prawie nadal tak postępować, i wam także tak się wydawało; teraz dopiero, kierując się swoją korzyścią, zaczynacie posługiwać się argumentami prawa i sprawiedliwości, którego nikt jeszcze nigdy nie postawił przed argumentem siły, i który jeszcze nigdy nikogo nie pohamował w pędzie zdobywczym, jeżeli się zdarzyła do tego sposobność. Godni pochwały są ci, którzy – choć ulegają wrodzonej ludziom chęci władzy – są jednak sprawiedliwsi, niżby mogli być mając siłę. Gdyby inni znaleźli się w naszej sytuacji, wówczas przez porównanie najlepiej by się okazało, czy postępujemy umiarkowanie, czy też nie; nam zaś nasze łagodne postępowanie niesłusznie przysporzyło więcej niesławy niż uznania.

sobota, 8 listopada 2014

Po urodzinach Marii Skłodowskiej-Curie



Wczoraj były urodziny Marii Skłodowskiej-Curie. Kolega na FB stwierdził, że powinniśmy ten dzień obchodzić jako nasze święto narodowe. Mnie z kolei przyszedł pomysł na sposób celebrowania tego dnia. Oczami duszy swojej zobaczyłem dni otwarte muzeów techniki i nauki oraz wydziałów fizyki i chemii wszystkich polskich uczelni. Powinien to być dzień atrakcyjnych pokazów i wykładów-prezentacji pokazujących jak wspaniałą sprawą jest nauka i jak fascynującą przygodą jest zajmowanie się nią. Polska telewizja publiczna powinna tego dnia od świtu do późnych godzin nocnych stanowić potężną konkurencję dla Discovery Science prezentując osiągnięcia polskiej nauki. Oczywiście w porównaniu z rozwiniętymi krajami Zachodu być może tych osiągnięć nie byłoby tak wiele, ale myślę, że jednak znalazłoby się ich całkiem nie mało (w tym np. cała przedwojenna lwowska szkoła matematyki). Naturalnie zdajemy sobie sprawę, że to raczej utopia, takiego święta nikt nie ustanowi, a dni nauki przecież faktycznie się obchodzi, ale w zupełnie innym terminie i nie mają one charakteru ogólnonarodowego święta. 

To tyle o utopiach, ale po raz kolejny przychodzi mi głowy problem natury motywacyjno-wychowawczej. Pokazywanie sław nauki mogłoby odegrać pozytywną rolę w motywowaniu młodych ludzi do osiągania sukcesów w wybranych przez siebie dziedzinach, to jasne. Problem wg mnie polega jednak na tym, że jeżeli motywacją do zajmowania się nauką miałaby być perspektywa sławy i nagrody Nobla, to miałaby ona bardzo kruche podstawy. W takim przypadku jakieś niepowodzenie, lub kilka niepowodzeń pod rząd, z których tak naprawdę składa się wielka część życia człowieka pracującego nad jakimś naukowym zagadnieniem, powodowałaby załamanie i wycofanie się z działalności. Sława może być wspaniałą nagrodą za wybitne osiągnięcia. Powiedzmy sobie jednak otwarcie – nie każdemu jest ona dana, bo np. przy pracy zespołowej tylko nazwisko szefa dostaje się do mediów. Oczywiście jest to profesor X i jego ekipa, ale świat poznaje tylko nazwisko X, zaś członkowie ekipy pozostają bezimienni. Czy to znaczy, że ich praca nie została doceniona, albo że faktycznie nie była wiele warta? Oczywiście, że nie. 

W procesie edukacyjnym, jak mi się wydaje, nie tyle powinno się kłaść nacisk na potencjalną nagrodę jaką przynosi praca, ale nad atrakcyjnością samej pracy. Samo zajmowanie się nauką, praca przy opracowywaniu nowych rozwiązań czy technologii jest nagrodą samą w sobie, bo jest życiem spędzonym na robieniu czegoś, czym się człowiek pasjonuje. Naturalnie byłoby wielce pożądane, żeby taka praca była jeszcze godziwie wynagradzana, z czym bywa bardzo różnie nawet w najbogatszych krajach świata (np. nagle z niewiadomych przyczyn ktoś, kto ma moc podejmowania decyzji, ucina fundusze i uczeni zostają w środku roboty na lodzie). Tak czy inaczej, w takim wymarzonym Dniu Nauki dzieci i młodzież powinny dostać możliwość przyjrzenia się pracy, która jest pasjonująca, której warto poświęcić życie.
Nie studiowałem życiorysu Marii Skłodowskiej-Curie na tyle dokładnie, żeby się dowiedzieć, czy kiedykolwiek marzyła o swoich dwóch Nagrodach Nobla. Nie sądzę, żeby to perspektywa nagród finansowych ją motywowała do działania. Natomiast nawet pobieżna wiedza na temat jej życia pozwala wysnuć wniosek, że zawsze z pasją zajmowała się nauką, ponieważ samo owo zajmowanie się stanowiło motor jej działania. Co zaś jest podstawowym elementem motywacji człowieka nauki? Myślę, że większość zgodzi się, że jest to ciekawość. Ta nasza „małpia” cecha, z tą tylko różnicą, że małpy nie wypracowały wystarczająco skutecznych metod do jej zaspokajania. 

W tym momencie pojawia się w mojej głowie kolejna utopia. Oto bowiem taki jeden, a nawet kilka dni w roku, może nie wystarczyć, aby u młodych ludzi wzbudzić zapał do nauki. Powinna to zrobić szkoła. Dlaczego tego jednak nie robi, a można zaryzykować twierdzenie (są tacy, którzy nie mają co do tego żadnych wątpliwości), że zniechęca, demotywuje, albo wpędza młodego człowieka w taki kompleks niższości, że ten traci wiarę w możliwość osiągnięcia czegokolwiek? Nad tym trzeba się zastanowić, wysnuć wnioski i wprowadzić  je w życie.

piątek, 7 listopada 2014

O wychowaniu seksualnym



„Wódz słońca. Autobiografia Indianina” to książka, którą przeczytałem w liceum. Był to czas, kiedy uwielbiałem tzw. serię ceramowską, czyli serię książek popularyzujących przede wszystkim historię, ale również antropologię kultury. Do dziś, jeśli mogę znaleźć na Allegro jakiś ciekawy egzemplarz, kupuję go sobie, bo pomimo wieku, są to nadal książki warte czytania i dyskusji. „Wodza słońca” chyba też sobie kupię, ponieważ stanowi niezwykle ciekawą relację Indianina Hopi, niejakiego D.C. Talayesvy, z jego szczęśliwego dzieciństwa i młodości, jakie spędził wśród swojego ludu. 

Indianie Hopi, jak się uważa, to potomkowie starej kultury Asanazi, którzy pod względem cywilizacyjnym zdecydowanie wyprzedzała sąsiednich Nawahów czy Apaczów, którzy w porównaniu z nimi byli wojowniczymi barbarzyńcami. Hopi pozostają ludem o bardzo ciekawych wierzeniach, co sprawia, że interesują się nimi rzesze zwolenników New Age, ale nie to jest istotne. 

Przypomniałem sobie o tej książce w kontekście dość już długo trwającej w naszym kraju debacie na temat wychowania seksualnego. Talayesva wspomina swoje życie wśród swoich rodaków i porównuje je z poczuciem przygnębienia, jakiego doświadczył wśród białych, od których, o ile dobrze pamiętam, przyjął chrzest i którzy zaczęli mu wkładać do głowy cały system polegający na myśleniu w kategoriach dychotomii cnota-grzech, gdzie na dodatek grzechem okazywały się rzeczy, które on sam nigdy by nie uznał za zło. Pojęcie dobra i zła nie było mu obce, ale ta para przeciwieństw nie miała takiego charakteru, jak u białych.
Jednym z jego najwcześniejszych wspomnień były kąpiele jakim poddawały go kobiety. Musiał być już na tyle duży, że już coś pamiętał, ale jednak na tyle mały, że kąpała go matka i ciotki. Otóż ciotki przy tej kąpieli żartowały sobie, że jest z niego wspaniały mężczyzna i że mają ochotę na jego penisa. Czy w ten sposób chłopca zdeprawowały? Nic na to nie wskazuje. 

Później, kiedy jako nastolatek wybiera się z dorosłymi mężczyznami na jakąś wyprawę (prawdopodobnie miało to jakiś obrzędowy charakter), wszyscy oni onanizują się do szczeliny skalnej, przy tym każdy mówi, kogo sobie będzie przy tym wyobrażał. Talayesva wybrał sobie jedną z ciotek. Nie miało to żadnych konsekwencji na jego zdrowie psychiczne, ani system wartości. Autor nie pisze też, żeby problemem jego plemienia było kazirodztwo. 

Najważniejsza obserwacja, jaką poczynił porównując kulturę Hopi i kulturę białych, był fakt, że w języku Hopi nie było wyrazów wulgarnych. Po prostu nikt nie przeklinał i nie używał pewnych wyrazów w charakterze wulgaryzmu, ponieważ narządy czy też akty płciowe nie były jakimś tabu, którego złamanie szokowałoby interlokutora. 

Autor nie zanotował jakiegoś rozprzężenia obyczajowego, rozpadu rodzin, przemocy rodzinnej czy zaniedbań wychowawczych. Być może idealizował styl życia swoich rodaków z dawnych czasów, ale nie wydaje się, żeby wszystko zmyślił. Wszystko natomiast wskazuje na to, że wychował się w kochającej się rodzinie i pośród podobnych rodzin. 

W Polsce słusznie krytykuje się pruderię ludzi tworzących system oświatowy. Nauczycielki (bo to najczęściej kobiety), czy to przedmiotu zwanego życiem w rodzinie, czy to biologii, boją się podejmować tematów seksu i seksualności z różnych powodów, z których najczęstsze są zahamowania wynikające z własnego wychowania, a w następnej kolejności nabyte później przekonania. Trafiają się jednak i takie, które „trudnych” tematów nie unikają, ale mimo wszystko spotykają się z problemami. O ile bowiem z niektórymi dwunastolatkami można poważnie na tematy płciowe porozmawiać, z ich rówieśnikami płci męskiej bywa bardzo różnie. Pojawiają się głupie śmiechy i komentarze, które mają z jednej strony pokazać jacy to chłopcy są uświadomieni, a z drugiej obnażające ich brak dojrzałości. W tym momencie pojawia się pytanie skąd takie zachowanie. Zdecydowani zwolennicy wychowania seksualnego w szkołach powiedzą, że po prostu należało o tym mówić dzieciom wcześniej, bo w szóstej klasie jest już za późno. Czy to jest jednak jedyna recepta? Wiemy skądinąd, że istnieją propozycje, żeby o seksie mówić dzieciom już w przedszkolach. Problem jednak polega na tym, że żadna instytucja edukacyjna nie zastąpi mądrej rozmowy z rodzicami. Jeżeli więc rodzice będą tłumaczyć dzieciom, że sprawy związane z seksem są „świńskie”, to próby podjęcia tematu przez nauczyciela, zawsze się spotka z reakcją, która będzie reakcją na sprzeczne sygnały płynące do dziecka. 

Kiedy w domu seks staje się tematem tabu, rolę wychowawcy seksualnego przejmuje podwórko. Oczywiście jest to metafora, bo dzisiaj mało jest już klasycznych podwórek, ale chodzi po prostu o kolegów z osiedlowej ławki. Myślę, że w literaturze pedagogicznej i socjologicznej ktoś kiedyś opisał to zjawisko. Ja osobiście jestem zafascynowany tym fenomenem. Z jednej strony bardzo pozytywne jest posiadanie przyjaciół czy kolegów, z którymi czujemy się dobrze. Z drugiej jednak, wpływ rówieśników i nieco starszych kolegów może być zgubny dla młodego człowieka, co nie jest przecież żadnym odkryciem, bo to w grupie rówieśniczej próbuje się pierwszych papierosów, alkoholu czy narkotyków. Grupa rówieśnicza może człowieka wciągnąć też w działalność kryminalną. To oczywiście przypadek skrajny i trzeba naprawdę wielkiej ostrożności przy ocenie takich grup. Często osiedlowe grupki młodzieży to żadne gangi, tylko zupełnie nieszkodliwe matołki. Co w takim razie mnie fascynuje? Otóż nie mogę się nadziwić, jak często lekceważy się rolę wychowawczą grupy rówieśniczej. Z patosem wymienia się takie czynniki jak rodzina, szkoła i kościół, a niektórzy strasznie ubolewają nad brakiem solidarnej postawy tych trzech czynników, ale zapomina się, że podwórko na niektórych wywiera wpływ największy i najtrwalszy. Fascynuje mnie sam fakt, że jest to możliwe i sam mechanizm „wychowawczy”. Młody człowiek, spędzający czas w grupie rówieśników uczy się po pierwsze pewnej hierarchii. W osiągnięciu pozycji w grupie ważne są takie czynniki jak wiek, siła fizyczna, czy też umiejętność poradzenia sobie w bójce, oraz również inteligencja. W tym ostatnim przypadku nie chodzi w żadnym razie o mądrość czy wiedzę, ale spryt i umiejętność manipulacji. Młodym chłopcom imponują starsi koledzy. Ojciec schodzi na plan dalszy, matka jest kochana, bo daje jeść, nauczyciele to w ogóle „żal”, że użyję terminologii współczesnej białostockiej młodzieży, za to starsi kumple to są ludzie, z którymi warto trzymać i warto starać się być takimi jak oni. Starsi koledzy, mimo, że młodsi często doskonale wiedzą, że niektórzy z nich to zwykłe świry i głąby, świadomie czy nieświadomie stają się autorytetami dla tych drugich. A w sprawach seksu autorytetami jedynymi i niepodważalnymi. Jeżeli szesnastolatek, który już nabył pewnych doświadczeń seksualnych, opowiada o nich czternastolatkowi lub jedenastolatkowi, to jest po prostu „tym, który wie”. „Edukacja” odbywa się więc wśród ludzi, między którymi różnica wieku jest stosunkowo niewielka, ale w wieku szkolnym często już rok różnicy jest pokoleniową milą. Z jednej strony mechanizm jest bardzo prosty, a z drugiej nie mogę się nadziwić, jak on może funkcjonować praktycznie nienaruszony od wielu pokoleń. Bardzo prymitywna i najczęściej przekazywana w wulgarnej formie „wiedza” starszych kolegów żyje na podwórku od dziesiątek lat i bywa impregnowana na wpływ domu czy szkoły. Nie dokonuje się w niej żaden postęp, ponieważ kiedy słyszę teksty dialogów współczesnych dzieci i młodzieży w szkole, czy też na osiedlowej ławce, niewiele się różnią od podobnych tekstów z lat 80. czy 60. ubiegłego wieku. Oczywiście nie jest tak, że nie ma żadnych różnic. Żyjemy w dobie internetu, więc w sprawach seksu dochodzi bardzo potężny czynnik „edukacyjny” w postaci powszechnie dostępnej pornografii. Chłopcy nadal wymieniają się „doświadczeniami”, niektóry autentycznymi, inni tylko podpatrzonymi w filmie pornograficznym, ale proces dyskursu podwórkowego nieprzerwanie trwa od dziesiątek, jeśli nie setek lat. 

Kolejne zjawisko, które się wiąże z tematem edukacji seksualnej to poczucie, że to, o czym z kolegami rozmawia się bez skrępowania, ale jednak najczęściej w prymitywny i wulgarny sposób, jest absolutnym tabu, o którym nie wypada rozmawiać z rodzicami a już tym bardziej z nauczycielami. Z tymi ostatnimi to owszem można zrobić jakąś aluzję, ale tylko po to, żeby ich wprowadzić w zakłopotanie i w ten sposób upokorzyć. Jeżeli to się udaje i nauczyciel(ka) wychowania do życia w rodzinie lub biologii faktycznie się czerwieni i unosi świętym oburzeniem, stawia się w pozycji przegranej, ponieważ cel prowokatora został osiągnięty. Wytwarza się kompletnie absurdalna sytuacja, z której młodzi ludzie każdego pokolenia od co najmniej pięćdziesięciu lat są przekonani, że o seksie wiedzą więcej niż dorośli. Rola podwórka w procesie wychowawczym ulega wzmocnieniu, a wraz z nią przeświadczenie o braku życiowego doświadczenia wśród nauczycieli, a więc oderwaniu szkoły od rzeczywistości. 

Kiedy obserwuję dorastanie osiedlowej młodzieży, ogarnia mnie poczucie jakiejś wielkiej klęski. Osiedlowe dziewczyny wysiadujące z osiedlowymi chłopakami i dające się traktować jak idiotki. Później te same dziewczyny idące z wózkiem i z mężem (jeżeli osiedlowy chłopak się z nią ożeni – to nie jest takie rzadkie, bo ci chłopcy to nie zawsze są jakieś kompletnie zepsute łobuzy i do jakiejś odpowiedzialności niektórzy się poczuwają) i tenże mąż traktuje tę młodą żonę jak idiotkę, a ona daje się tak traktować. Poczucie klęski bierze się stąd, że oto obserwuję wśród młodych ludzi powielanie stereotypu krytykowanego od co najmniej półwiecza. Niektórzy powiedzą i na pewno słusznie, że to powielanie wzorca z własnego domu. Ja dodałbym do tego jednak wpływ podwórka. Pewien typ rodziny tworzą chłopcy wychowani przez innych chłopców w inkubatorze podwórka, który okazuje się niezwykle trwały.

Teraz wyobraźmy sobie w szkole lekcję, gdzie porusza się zagadnienia seksu. Osiedlowe dziecko „wyedukowane” przez swoich rówieśników i przekonane, że nauczyciel(ka) albo nic ciekawego nie powie, bo sam nie wie, albo nie powie, bo się wstydzi, nic nie skorzysta z takiej lekcji. Jeżeli nauczyciel utrwali w nim przekonanie, że seks jest tematem tabu, nigdy nie skończy się takie traktowanie tego problemu. Nie skończą się obleśne uśmieszki czy idiotyczne chichoty podczas omawiania zagadnień, które dla młodego człowieka są przecież bardzo ważne. 

Z tabu wiąże się nierozłącznie zakłamanie i hipokryzja. Alkoholika można między innymi poznać po tym, że zaprzecza swojemu piciu. Z tematem seksu jest natomiast tak, że chłopcy i dziewczynki, które w gronie rówieśniczym go poruszają, przed dorosłymi chcą za wszelką cenę zrobić wrażenie tych, których sam temat nie tylko nie interesuje, ale go wręcz potępiają. Swego czasu uczniowie szóstej klasy z ożywieniem zaczęli rozmawiać o seksie, uważając, że ich nie słyszę, albo może wręcz przeciwnie, chcąc się popisać, jak bardzo są uświadomieni. Kiedy już się rozchodzili, do jednego z nich, chłopaka raczej inteligentnego, z którego chłopcy trochę żartowali, że w porównaniu z nimi mało, wie, a który próbował im udowodnić, że jest inaczej, powiedziałem, żeby się nie przejmował, bo z całą pewnością jeszcze w życiu czeka go dużo seksu, z oburzeniem mi odpowiedział „Co? Ja nie jestem jakiś zboczony!” Zakłamanie w akcji. 

Co ciekawe, daje się zauważyć, że nierzadko dzieci z rodzin patologicznych okazują największe fałszywe zawstydzenie, kiedy nauczycielki poruszają tematy seksu, podczas gdy skądinąd (m.in. od policji i kuratorów sądowych) wiadomo, że dzieci te bywają świadkami pijaństwa i seksu, w tym również „gwałtów za karę” na matce ze strony ojca lub kolejnego konkubenta matki. 

To co obecnie szkoła proponuje dzieciom, nie jest wystarczające, a najczęściej przychodzi już za późno, bo wtedy, kiedy podwórko zrobiło już swoje. Pruderia nauczycielek i nauczycieli tudzież kompletnie fałszywy i często niemal świadomie zakłamany obraz młodego człowieka, jako osoby, która o seksie nie wie nic (kościelny mit niewinności), tylko utrwala i wzmacnia patologiczną rolę podwórka (grupy osiedlowych kolegów) w wychowaniu, w tym w edukacji seksualnej. 

Proponowana alternatywa to lansowanie pokazywania mechanicznych funkcji seksualnych od przedszkola, co wzbudza niemałe kontrowersje, ponieważ kojarzy się wprost z deprawacją małych dzieci. Dlatego osobiście uważam, że powierzanie roli seksualnego edukatora szkole jako instytucji bez oglądania się na rodziców, którzy sami mogą albo mieć zahamowania, albo kompleksy, albo wychodzić z założeń religijnej pruderii, nie jest dobry. Oznaczałoby to jawną wojnę szkoły publicznej, a więc pośrednio państwa, z rodzicami o ich własne dzieci. Owszem, do takich absurdów już dochodzi w rozwiniętych krajach Zachodu, ale nie sądzę, żeby to było dobre dla kolejnych pokoleń wchodzących w życie. Uważam więc, że pierwszym krokiem na drodze wychowania seksualnego dzieci jest edukacja rodziców. Dobrze przygotowani psychologowi i pedagodzy (podkreślam, dobrze przygotowani) powinni prowadzić zajęcia z metodyki nauczania wychowania seksualnego z rodzicami, tak aby ci faktycznie mogli zostać tymi, z którymi z zaufaniem można o tematach płciowości rozmawiać bez obawy o potępienie czy wyśmianie. Nie ma oczywiście gwarancji, czy wszyscy rodzice sami będą otwarci na tego typu edukację, ale myślę, że mimo wszystko od tego należy zacząć. Jeżeli dom i szkoła będą współdziałać na zasadzie zapewnienia dziecku maksimum poczucia bezpieczeństwa i godności, można będzie się pokusić na wyrwanie go z patologicznego wpływu podwórka. Oczywiście nie wolno się łudzić, że seks przestanie młodych ludzi fascynować i podniecać, bo zresztą wcale nie o to chodzi. Chodzi tylko o to, żeby zdjąć z niego etykietkę tabu, które sprawia że ta fascynacja jest niezdrowa, bo oparta na fałszywych wzorcach, np. pornografii i opowieściach –  często zmyślonych – starszych kolegów, w których traktują swoje partnerki przedmiotowo używając do tego wulgarnego i pełnego pogardy słownictwa.