Wyszedłszy wczoraj z lokalu wyborczego pomyślałem sobie, że
o ile w wyborach na prezydenta miasta oddałem głos na człowieka, który wg mnie
brzmiał najrozsądniej podczas debaty, na której byłem, to wybory do rady miasta
i sejmiku wojewódzkiego boleśnie uzmysłowiły mi poczucie bezsensu. Mam oto
przed sobą kilkadziesiąt nazwisk, z których zdecydowana większość nic mi nie
mówi! Mogę więc zagłosować na kogoś, kogo np. znam osobiście, albo oddać głos
na partię/komitet. Co jednak, jeżeli poglądy znajomych mi nie odpowiadają, a na
partie polityczne w wyborach samorządowych nie chcę głosować. Nawet jeżeli
jednak decyduję się na oddanie głosu wg klucza partyjnego, to znowu nie znam na
tyle kandydatów, żeby oddać głos na najlepszego, bo na jedynkę, nominowaną
przez lokalnego bossa, głosować bym nie chciał (chyba, że byłbym naprawdę
przekonany co do tej osoby).
Oczywiście ktoś mi może powiedzieć, że powinienem się
bardziej zainteresować kandydatami, poszperać w internecie, poczytać, chodzić
na spotkania wyborcze itd. itp. Ktoś inny może powiedzieć, że faktycznie
demokracja reprezentacyjna nigdy nikogo nie zadowoli i dlatego należy dążyć do
jej bardziej bezpośrednich form. Sam jestem zwolennikiem jednomandatowych
okręgów wyborczych, w których wystawia się mniej kandydatów, ale za to mocnych,
bez tzw. „zajęcy” wystawianych po to, by ich głosy zapracowały na sukces
jedynki na liście. Uważam, że tak byłoby dużo lepiej, choć doskonale zdaję
sobie sprawę, że do końca nie rozwiązałoby problemu, który mam na myśli.
Chodzi bowiem o to, że demokracja, czy reprezentacyjna, czy
bezpośrednia, wymaga zaangażowania społeczeństwa w życie gminy, miasta, województwa
i w końcu całego kraju. Frekwencja wyborcza spada na całym świecie (nie tylko w
Polsce, ale również w demokracjach o długich tradycjach), a sceny polityczne
ulegają zabetonowaniu. Pojawiają się więc sarkastyczno-błagalne (w zależności
od tego, kto pisze) apele do społeczeństwa, żeby nie było takie bierne. Tak
naprawdę nie do społeczeństwa, bo społeczeństwo nie ma jakiegoś kolektywnego
sumienia, ale do nas, jednostek. Zatroskani o losy demokracji publicyści,
politolodzy lub filozofowie, namawiają nas, żebyśmy nie byli bierni, bo jeśli
nie głosujemy, nie mamy prawa do krytyki i w ogóle niczego nie zmieniamy, za to
decyduje grupa łobuzów, którzy się nie lenią i na wybory jednak chodzą. Gdyby w
cywilizowanym świecie zapanowała demokracja bezpośrednia, jak np. w Szwajcarii
z systemem referendów na rozmaite tematy, w których cała ludność danego kantonu
decyduje, zainteresowanie sprawami publicznymi musiałoby być jeszcze większe!
Teraz bowiem wybieramy sobie „chłopców do bicia”, oczekujemy od nich
odpowiedzialnych działań, a sami oddajemy się słodkiemu narzekaniu. W demokracji
bezpośredniej musielibyśmy się osobiście zainteresować np. całą procedurą
prawną przetargów na wywóz śmieci, szkolnictwem, mechanizmami stojącymi za
budową dróg itd. itp.
Powiedzmy sobie szczerze – kto dzisiaj ma na to wszystko
czas? Zajmując się zarabianiem na życie, własną edukacją, czy choćby
poszukiwaniem źródła przetrwania, gdzie nam w głowie studiowanie życiorysów
kilkudziesięciu osób. Osobiście wolę sobie poczytać w tym czasie Tukidydesa i
szereg innych książek, których nie zdążyłem przeczytać w młodości. Szkoda mi
czasu na czytanie programów wyborczych i ścieżek kariery ludzi, z których siłą
rzeczy po wyborach kilkadziesiąt procent zniknie z przestrzeni publicznej, a w
moim życiu nie odegra żadnej roli. W przypadku demokracji bezpośredniej wydaje
się, że sytuacja byłaby jeszcze bardziej beznadziejna. Dlaczego np. miałbym
oddawać się studiom urbanistycznym, skoro moja praca polega na czymś zupełnie
innym, a zainteresowania idą w absolutnie odmiennym kierunku? Jeżeli więc nie
oddam się fachowej analizie problemu, nad którym mam głosować, dlaczego w ogóle
miałbym prawo o nim decydować?
Siostra pewnego kolegi, która od kilku lat mieszka w Szwajcarii,
mówi, że np. szwajcarskie dzieci nie mogą uczęszczać do najlepszych prywatnych
szkół na świecie z językiem angielskim jako wykładowym, i to nie dlatego, że
ich rodziców na to nie stać (niektórych nie stać, a niektórych stać
oczywiście), ale że tak postanowiła ludność kantonu! A miejscowe szkolnictwo
wcale nie reprezentuje wysokiego poziomu, dlatego często prominentne stanowiska
zajmują cudzoziemcy. Nie oszukujmy się, vox populi nigdy nie gwarantował
mądrości decyzji, a we wspaniałej demokracji ateńskiej jej świetność przypadła
na faktyczne rządy jednostki (Peryklesa), który po prostu umiał czarować tłumy.
Demokracja ateńska uzyskała swój modelowy kształt, kiedy
wprowadzono diety dla obywateli uczestniczących w Zgromadzeniu Ludowym. W ten
sposób polityką mogli się zająć nie tylko najbogatsi, którzy sami się
utrzymywali, ale również najbiedniejsi, którym państwo na czas obrad zapewniało
utrzymanie. Ktoś jednak musiał na to
pracować! Bogaci mieli dobrze ustawione interesy, które mogły kwitnąć pod
bezpośrednim nadzorem jakiegoś metojka (rezydenta Aten bez obywatelstwa), zaś
dla biednych uczestnictwo w życiu politycznym mogło być po prostu źródłem
utrzymania. Po śmierci Peryklesa system ten zresztą ujawnił wszystkie swoje
słabości.
Naprawdę trudno sobie wyobrazić coś takiego we współczesnym
świecie. Nie oderwiemy się od codziennych obowiązków, nie będziemy się
interesować wszystkimi dziedzinami życia, bo często na zgłębienie tajników
własnego zawodu nie starcza nam czasu. Dlaczego więc mielibyśmy decydować o czymś,
o czym nie mamy pojęcia, albo jest ono bardzo mgliste?
Oczywiście ostateczną instancją w wielu przypadkach jest
tzw. zdrowy rozsądek, zwłaszcza w sprawach o naturze dość ogólnej, nie
wymagającej szczegółowej wiedzy. Niestety coraz częściej trzeba podejmować
decyzje o sprawach, w których jest ona jednak niezbędna. Dlaczego więc wtedy
miałaby o nich decydować większość, która nie ma o nich zielonego pojęcia?
Nie ma się co oszukiwać. Historia uczy, że zawsze rządzą
grupy mniejsze, a nie całość społeczności. Elitarne struktury tworzą się nawet w
komunach hippisowskich. W takim razie pojawia się kwestia autorytetu. Ponieważ
jestem zwolennikiem niedowierzania autorytetom, mam duży dylemat. Oddając
decyzję w jakiejś dziedzinie komuś, komu zaufałem, że zna się na tym lepiej ode
mnie, nie mam tak naprawdę żadnej pewności, że tak rzeczywiście jest, a przy
tym nic nie gwarantuje dobrej woli takiego człowieka. Mądry i etyczny tyran
(nie zawsze w historii był to do końca oksymoron) mógł zdziałać dużo dobrego
dla rządzonej przez siebie społeczności, ale z drugiej strony wiemy, że
nieograniczona władza może dokonać spustoszenia w psychice tyrana, kiedy ten
odkryje, że może praktycznie wszystko, w tym krzywdzić ludzi.
Ponieważ nie ma dobrych rozwiązań, które mogłyby okazać się trwałe,
przewiduję, że, jak to już nieraz w historii bywało, ludzkości nie czeka nic
innego jak okresowe zmiany ustrojów politycznych, spowodowanych rozczarowaniem,
albo wręcz znudzeniem (czynnika nudy wcale bym nie lekceważył – ludzie potrafią
zacząć mącić nawet w okresie powszechnej prosperity). Sukces gospodarczy Chin
pokazuje, że demokracja nie jest czynnikiem niezbędnym do jego osiągnięcia. Popularność
Władimira Putina w Rosji pokazuje też, że większość wcale nie musi pragnąć
demokracji. Jeszcze lepszym tego przykładem są kraje arabskie, gdzie działalność
Amerykanów jako „misjonarzy demokracji” przynosi efekt wręcz odwrotny od
zamierzonego.
Tyrani nigdy nie brali się znikąd. Najczęściej byli to po
prostu populiści, którzy zdobyli sobie poparcie dołów społecznych. Do władzy
dochodzili jako pogromcy arystokratycznych oligarchii. Potem ich ucisk
powodował powszechne niezadowolenie, a to z kolei ich obalenie i albo powrót do
oligarchii albo wprowadzenie bardziej demokratycznych form rządzenia. I tak to się kręci, a jedyne co jest pewne,
to zmiana.