Kolega niedawno się skarżył, że trzy razy przerabiał
historię starożytną (podstawówka, gimnazjum, liceum) i ani razu nie doszedł do
II wojny światowej. Tak oczywiście nie powinno być i to się już zmieniło!
Dzisiejsi uczniowie na pewno dochodzą w VI klasie do czasów najnowszych, potem
w gimnazjum i liceum, gdzie kurs historii zorganizowano tak, że zaczyna się w
gimnazjum i kończy w liceum, a więc się nie powtarza, również.
Z drugiej strony warto sobie zdać sprawę z tego, że jeżeli
ktoś nie lubi wkuwać dat i nazwisk, a z historii lubi wyciągać wnioski ogólne,
historia starożytna dostarcza wystarczającego materiału do przemyśleń. Czytając
historię starożytnego Rzymu poznajemy wszystkie strony ludzkiej psychiki oraz motywy
ludzkich działań, które się generalnie jakoś nie zmieniają. Idąc w głąb dziejów
należałoby przyjąć, że historia starożytnych Greków, narodu żyjącego w
kilkudziesięciu państewkach wzajemnie uznających się za państwa helleńskie
(czyli w jakimś stopniu „swoje”), wszystkich poza nimi uważając za
barbarzyńców, może służyć za model zachowań ludzkich we współczesnym świecie.
Rola ideologii politycznej (demokracja kontra oligarchia, do tego dyktatorzy-populiści
zwani tyranami), a za nią ukryta brutalna siła.
O wojnie peloponeskiej czytałem na studiach. To, co
czytałem, to były jednak podręczniki akademickie i opracowania. Teraz wreszcie
postanowiłem sięgnąć do źródła i przeczytać samego Tukidydesa. Jestem naprawdę
pełen podziwu dla tak zadziwiająco „nowoczesnego” myślenia autora. To, co
jednak „poraża”, to natura wszelkich sojuszy, którą ateński historyk
przedstawia ze wszystkimi szczegółami. Historia starożytnej Hellady od wojen
perskich do końca wojny peloponeskiej pokazuje jasno, że zawsze liczą się
hegemoni, czyli supermocarstwa, natomiast sojusznicy są po prostu poddanymi. Ta
piękna demokracja ateńska opiewana przez podręczniki do historii (a najpiękniej
ujęta w przemówieniu Peryklesa właśnie w Wojnie peloponeskiej Tukidydesa)
została przecież zbudowana na brutalnym wyzysku „sprzymierzeńców” ze Związku
Ateńskiego. Los Eubei (ale wcale nie tylko tej jednej wyspy) pokazuje, że
wszelki sprzeciw przeciwko uciskowi fiskalnemu „wielkiego brata” kończył się po
prostu ludobójstwem, gdyż Ateńczycy wymordowali wszystkich mężczyzn, a kobiety
i dzieci sprzedali w niewolę.
Wielu współczesnych intelektualistów doszukiwanie się
paraleli w historii, czy też traktowanie jej jako autentycznej mistrzyni życia,
uważa za podejście błędne, a wręcz niedopuszczalne. Ja jednak uważam, że choć
historia nigdy się nie powtarza, pewne mechanizmy jednak stale powracają,
ponieważ sposób myślenia ludzi zmienia się niezwykle powoli, a nawet jak się
zmienia, to jego głębokie struktury wydają się stałe.
Historia starożytnych Greków uczy również tego, że żaden
układ polityczny nie jest trwały. Warto bowiem pamiętać, że okres świetności
demokracji ateńskiej to ok. 50 lat między wojnami perskimi a wojną peloponeską.
To co prawda „aż” pół wieku, ale z drugiej strony co to znaczy w porównaniu z
pięcioma tysiącleciami znanej nam historii cywilizacji? Wzór pięknego ustroju
uwzględniającego potrzeby i wolę wszystkich obywateli (choć nie imigrantów,
kobiet czy niewolników), trwał stosunkowo krótko i opierał się na nieludzkim
traktowaniu sojuszników (w rzeczywistości poddanych), a przy tym, kiedy
zabrakło Peryklesa, człowieka, który tak naprawdę sam rządził, ale tak
sprytnie, że wszystkim się wydawało, że to demokracja tak sprawnie działa, cały
ustrój się zdegenerował i obnażył swoje słabości. Demokracja bowiem, jak żaden
inny ustrój pokazuje jakie jest społeczeństwo. Nigdy natomiast nie było tak, że
większość ma monopol na słuszność! Po śmierci Peryklesa do głosu zaczęli
dochodzić demagodzy z co najwyżej drugiej ligi. Na dodatek Ateńczycy zebrali
burzę, którą sami zasiali przez bezczelny wyzysk swoich „sprzymierzeńców”,
którzy podczas wojny peloponeskiej bez skrupułów przechodzili na stronę
Spartan.
Pamiętamy niedawną przecież historię ZSRR, którego byliśmy „najważniejszym
sojusznikiem”. Wiemy, czym się ów sojusz manifestował, a Węgrzy i Czesi odczuli
na własnej skórze, czym się kończy próba odejścia od linii narzuconej przez
hegemona. My w tamtych czasach tęskniliśmy do hegemonii Stanów Zjednoczonych,
ale przecież nie trzeba było być politologiem, żeby się orientować, że np. w
Ameryce Łacińskiej polityka USA polegała na brutalnym wyzysku w postaci eksploatacji
bogactw naturalnych i na popieraniu krwawych tyranów w zamian za popieranie
amerykańskich interesów.
Kiedy dzisiaj słyszę bliższych i dalszych znajomych, że np.
powinniśmy się wypiąć na Amerykanów, a zbliżyć się do Rosji, to od razu zadaję
pytanie „Jak miałby się niby zamanifestować nasz sojusz z Rosją?” Bo jakoś by
musiał, a układ mógłby być tylko wasalny (Łukaszenka na Białorusi niby od czasu
do czasu wygłosi „samodzielne” zdanie, w tym krytyczne na temat Rosji, ale on i
tak jest sercem wasalem Rosji, a z kolei Putin od czasu do czasu lubi go
upokorzyć; tak samo zresztą było z byłym prezydentem Ukrainy, Janukowyczem).
Inni znajomi z kolei mówią, że Polacy są „tacy głupi”, bo albo popadają w
wasalną zależność od ZSRR, albo teraz od Jankesów, albo od Niemców (w postaci
UE). Niestety sojusze kosztują. Na całkowitą samodzielność, trzeba to sobie
otwarcie powiedzieć, nas nie stać. To, o czym powinniśmy dyskutować, to
umiejętność wyrabiania sobie lepszej pozycji w układzie sojuszniczym, bo tutaj
wiele byłoby do zrobienia. Gdybyśmy mieli być samodzielni, musielibyśmy sami
stać się hegemonami, co z pewnością by się nam marzyło, ale niestety nie
posiadamy niezbędnych środków.
Na koniec przytoczę ustęp 76. Wojny peloponeskiej Tukidydesa. Jest to fragment mowy poselstwa
ateńskiego do Zgromadzenia Spartan, w którym ostrzegają tych ostatnich przed
opowiedzeniem się po stronie Koryntu w jego sporze z Atenami. Oczywiście w
starożytnych pismach przemówienia nigdy nie są dosłownym odtworzeniem słów,
które padły w rzeczywistości, ale tak czy inaczej oddają myśl autora, który
genialnie ujął naturę polityki międzynarodowej.
Przynajmniej wy,
Lacedemończycy, sprawujecie hegemonię nad państwami peloponeskimi urządziwszy w
nich wszystko zgodnie z waszą korzyścią; gdybyście zaś wówczas wytrwali do
końca i dzierżąc hegemonię popadli w nienawiść tak jak my, to wiemy dobrze, że
nie mniej bylibyście twardzi dla sprzymierzeńców: musielibyście bowiem albo
rządzić silną ręką, albo sami narazić się na niebezpieczeństwo. Nie zrobiliśmy
zatem nic nadzwyczajnego ani niezgodnego z naturą ludzką, jeśli ofiarowaną nam
władzę przyjęliśmy i jeśliśmy jej z rąk nie wypuścili kierując się najbardziej
naturalnymi pobudkami: strachem, honorem i względami na korzyść. I znów nie my
pierwsi wprowadziliśmy zasadę siły: zawsze istniała zasada, że słabszy ulega
mocniejszemu. Sądziliśmy, że jesteśmy w prawie nadal tak postępować, i wam
także tak się wydawało; teraz dopiero, kierując się swoją korzyścią, zaczynacie
posługiwać się argumentami prawa i sprawiedliwości, którego nikt jeszcze nigdy nie
postawił przed argumentem siły, i który jeszcze nigdy nikogo nie pohamował w
pędzie zdobywczym, jeżeli się zdarzyła do tego sposobność. Godni pochwały są
ci, którzy – choć ulegają wrodzonej ludziom chęci władzy – są jednak
sprawiedliwsi, niżby mogli być mając siłę. Gdyby inni znaleźli się w naszej
sytuacji, wówczas przez porównanie najlepiej by się okazało, czy postępujemy
umiarkowanie, czy też nie; nam zaś nasze łagodne postępowanie niesłusznie
przysporzyło więcej niesławy niż uznania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz