„Wódz słońca. Autobiografia Indianina” to książka, którą
przeczytałem w liceum. Był to czas, kiedy uwielbiałem tzw. serię ceramowską,
czyli serię książek popularyzujących przede wszystkim historię, ale również
antropologię kultury. Do dziś, jeśli mogę znaleźć na Allegro jakiś ciekawy
egzemplarz, kupuję go sobie, bo pomimo wieku, są to nadal książki warte
czytania i dyskusji. „Wodza słońca” chyba też sobie kupię, ponieważ stanowi
niezwykle ciekawą relację Indianina Hopi, niejakiego D.C. Talayesvy, z jego
szczęśliwego dzieciństwa i młodości, jakie spędził wśród swojego ludu.
Indianie Hopi, jak się uważa, to potomkowie starej kultury
Asanazi, którzy pod względem cywilizacyjnym zdecydowanie wyprzedzała sąsiednich
Nawahów czy Apaczów, którzy w porównaniu z nimi byli wojowniczymi
barbarzyńcami. Hopi pozostają ludem o bardzo ciekawych wierzeniach, co sprawia,
że interesują się nimi rzesze zwolenników New Age, ale nie to jest istotne.
Przypomniałem sobie o tej książce w kontekście dość już
długo trwającej w naszym kraju debacie na temat wychowania seksualnego.
Talayesva wspomina swoje życie wśród swoich rodaków i porównuje je z poczuciem
przygnębienia, jakiego doświadczył wśród białych, od których, o ile dobrze
pamiętam, przyjął chrzest i którzy zaczęli mu wkładać do głowy cały system
polegający na myśleniu w kategoriach dychotomii cnota-grzech, gdzie na dodatek
grzechem okazywały się rzeczy, które on sam nigdy by nie uznał za zło. Pojęcie
dobra i zła nie było mu obce, ale ta para przeciwieństw nie miała takiego
charakteru, jak u białych.
Jednym z jego najwcześniejszych wspomnień były kąpiele jakim
poddawały go kobiety. Musiał być już na tyle duży, że już coś pamiętał, ale
jednak na tyle mały, że kąpała go matka i ciotki. Otóż ciotki przy tej kąpieli
żartowały sobie, że jest z niego wspaniały mężczyzna i że mają ochotę na jego
penisa. Czy w ten sposób chłopca zdeprawowały? Nic na to nie wskazuje.
Później, kiedy jako nastolatek wybiera się z dorosłymi
mężczyznami na jakąś wyprawę (prawdopodobnie miało to jakiś obrzędowy
charakter), wszyscy oni onanizują się do szczeliny skalnej, przy tym każdy
mówi, kogo sobie będzie przy tym wyobrażał. Talayesva wybrał sobie jedną z
ciotek. Nie miało to żadnych konsekwencji na jego zdrowie psychiczne, ani
system wartości. Autor nie pisze też, żeby problemem jego plemienia było
kazirodztwo.
Najważniejsza obserwacja, jaką poczynił porównując kulturę
Hopi i kulturę białych, był fakt, że w języku Hopi nie było wyrazów wulgarnych.
Po prostu nikt nie przeklinał i nie używał pewnych wyrazów w charakterze
wulgaryzmu, ponieważ narządy czy też akty płciowe nie były jakimś tabu, którego
złamanie szokowałoby interlokutora.
Autor nie zanotował jakiegoś rozprzężenia obyczajowego,
rozpadu rodzin, przemocy rodzinnej czy zaniedbań wychowawczych. Być może
idealizował styl życia swoich rodaków z dawnych czasów, ale nie wydaje się, żeby
wszystko zmyślił. Wszystko natomiast wskazuje na to, że wychował się w
kochającej się rodzinie i pośród podobnych rodzin.
W Polsce słusznie krytykuje się pruderię ludzi tworzących
system oświatowy. Nauczycielki (bo to najczęściej kobiety), czy to przedmiotu
zwanego życiem w rodzinie, czy to biologii, boją się podejmować tematów seksu i
seksualności z różnych powodów, z których najczęstsze są zahamowania wynikające
z własnego wychowania, a w następnej kolejności nabyte później przekonania.
Trafiają się jednak i takie, które „trudnych” tematów nie unikają, ale mimo
wszystko spotykają się z problemami. O ile bowiem z niektórymi dwunastolatkami
można poważnie na tematy płciowe porozmawiać, z ich rówieśnikami płci męskiej
bywa bardzo różnie. Pojawiają się głupie śmiechy i komentarze, które mają z
jednej strony pokazać jacy to chłopcy są uświadomieni, a z drugiej obnażające
ich brak dojrzałości. W tym momencie pojawia się pytanie skąd takie zachowanie.
Zdecydowani zwolennicy wychowania seksualnego w szkołach powiedzą, że po prostu
należało o tym mówić dzieciom wcześniej, bo w szóstej klasie jest już za późno.
Czy to jest jednak jedyna recepta? Wiemy skądinąd, że istnieją propozycje, żeby
o seksie mówić dzieciom już w przedszkolach. Problem jednak polega na tym, że
żadna instytucja edukacyjna nie zastąpi mądrej rozmowy z rodzicami. Jeżeli więc
rodzice będą tłumaczyć dzieciom, że sprawy związane z seksem są „świńskie”, to
próby podjęcia tematu przez nauczyciela, zawsze się spotka z reakcją, która
będzie reakcją na sprzeczne sygnały płynące do dziecka.
Kiedy w domu seks staje się tematem tabu, rolę wychowawcy
seksualnego przejmuje podwórko. Oczywiście jest to metafora, bo dzisiaj mało
jest już klasycznych podwórek, ale chodzi po prostu o kolegów z osiedlowej
ławki. Myślę, że w literaturze pedagogicznej i socjologicznej ktoś kiedyś
opisał to zjawisko. Ja osobiście jestem zafascynowany tym fenomenem. Z jednej strony
bardzo pozytywne jest posiadanie przyjaciół czy kolegów, z którymi czujemy się
dobrze. Z drugiej jednak, wpływ rówieśników i nieco starszych kolegów może być
zgubny dla młodego człowieka, co nie jest przecież żadnym odkryciem, bo to w
grupie rówieśniczej próbuje się pierwszych papierosów, alkoholu czy narkotyków.
Grupa rówieśnicza może człowieka wciągnąć też w działalność kryminalną. To
oczywiście przypadek skrajny i trzeba naprawdę wielkiej ostrożności przy ocenie
takich grup. Często osiedlowe grupki młodzieży to żadne gangi, tylko zupełnie
nieszkodliwe matołki. Co w takim razie mnie fascynuje? Otóż nie mogę się
nadziwić, jak często lekceważy się rolę wychowawczą grupy rówieśniczej. Z
patosem wymienia się takie czynniki jak rodzina, szkoła i kościół, a niektórzy
strasznie ubolewają nad brakiem solidarnej postawy tych trzech czynników, ale
zapomina się, że podwórko na niektórych wywiera wpływ największy i najtrwalszy.
Fascynuje mnie sam fakt, że jest to możliwe i sam mechanizm „wychowawczy”.
Młody człowiek, spędzający czas w grupie rówieśników uczy się po pierwsze
pewnej hierarchii. W osiągnięciu pozycji w grupie ważne są takie czynniki jak
wiek, siła fizyczna, czy też umiejętność poradzenia sobie w bójce, oraz również
inteligencja. W tym ostatnim przypadku nie chodzi w żadnym razie o mądrość czy
wiedzę, ale spryt i umiejętność manipulacji. Młodym chłopcom imponują starsi
koledzy. Ojciec schodzi na plan dalszy, matka jest kochana, bo daje jeść,
nauczyciele to w ogóle „żal”, że użyję terminologii współczesnej białostockiej
młodzieży, za to starsi kumple to są ludzie, z którymi warto trzymać i warto
starać się być takimi jak oni. Starsi koledzy, mimo, że młodsi często doskonale
wiedzą, że niektórzy z nich to zwykłe świry i głąby, świadomie czy nieświadomie
stają się autorytetami dla tych drugich. A w sprawach seksu autorytetami
jedynymi i niepodważalnymi. Jeżeli szesnastolatek, który już nabył pewnych
doświadczeń seksualnych, opowiada o nich czternastolatkowi lub
jedenastolatkowi, to jest po prostu „tym, który wie”. „Edukacja” odbywa się
więc wśród ludzi, między którymi różnica wieku jest stosunkowo niewielka, ale w
wieku szkolnym często już rok różnicy jest pokoleniową milą. Z jednej strony
mechanizm jest bardzo prosty, a z drugiej nie mogę się nadziwić, jak on może
funkcjonować praktycznie nienaruszony od wielu pokoleń. Bardzo prymitywna i
najczęściej przekazywana w wulgarnej formie „wiedza” starszych kolegów żyje na
podwórku od dziesiątek lat i bywa impregnowana na wpływ domu czy szkoły. Nie
dokonuje się w niej żaden postęp, ponieważ kiedy słyszę teksty dialogów
współczesnych dzieci i młodzieży w szkole, czy też na osiedlowej ławce,
niewiele się różnią od podobnych tekstów z lat 80. czy 60. ubiegłego wieku.
Oczywiście nie jest tak, że nie ma żadnych różnic. Żyjemy w dobie internetu,
więc w sprawach seksu dochodzi bardzo potężny czynnik „edukacyjny” w postaci
powszechnie dostępnej pornografii. Chłopcy nadal wymieniają się „doświadczeniami”,
niektóry autentycznymi, inni tylko podpatrzonymi w filmie pornograficznym, ale
proces dyskursu podwórkowego nieprzerwanie trwa od dziesiątek, jeśli nie setek
lat.
Kolejne zjawisko, które się wiąże z tematem edukacji
seksualnej to poczucie, że to, o czym z kolegami rozmawia się bez skrępowania,
ale jednak najczęściej w prymitywny i wulgarny sposób, jest absolutnym tabu, o
którym nie wypada rozmawiać z rodzicami a już tym bardziej z nauczycielami. Z
tymi ostatnimi to owszem można zrobić jakąś aluzję, ale tylko po to, żeby ich
wprowadzić w zakłopotanie i w ten sposób upokorzyć. Jeżeli to się udaje i
nauczyciel(ka) wychowania do życia w rodzinie lub biologii faktycznie się
czerwieni i unosi świętym oburzeniem, stawia się w pozycji przegranej, ponieważ
cel prowokatora został osiągnięty. Wytwarza się kompletnie absurdalna sytuacja,
z której młodzi ludzie każdego pokolenia od co najmniej pięćdziesięciu lat są
przekonani, że o seksie wiedzą więcej niż dorośli. Rola podwórka w procesie
wychowawczym ulega wzmocnieniu, a wraz z nią przeświadczenie o braku życiowego
doświadczenia wśród nauczycieli, a więc oderwaniu szkoły od rzeczywistości.
Kiedy obserwuję dorastanie osiedlowej młodzieży, ogarnia
mnie poczucie jakiejś wielkiej klęski. Osiedlowe dziewczyny wysiadujące z
osiedlowymi chłopakami i dające się traktować jak idiotki. Później te same
dziewczyny idące z wózkiem i z mężem (jeżeli osiedlowy chłopak się z nią ożeni –
to nie jest takie rzadkie, bo ci chłopcy to nie zawsze są jakieś kompletnie
zepsute łobuzy i do jakiejś odpowiedzialności niektórzy się poczuwają) i tenże
mąż traktuje tę młodą żonę jak idiotkę, a ona daje się tak traktować. Poczucie
klęski bierze się stąd, że oto obserwuję wśród młodych ludzi powielanie
stereotypu krytykowanego od co najmniej półwiecza. Niektórzy powiedzą i na
pewno słusznie, że to powielanie wzorca z własnego domu. Ja dodałbym do tego
jednak wpływ podwórka. Pewien typ rodziny tworzą chłopcy wychowani przez innych
chłopców w inkubatorze podwórka, który okazuje się niezwykle trwały.
Teraz wyobraźmy sobie w szkole lekcję, gdzie porusza się
zagadnienia seksu. Osiedlowe dziecko „wyedukowane” przez swoich rówieśników i
przekonane, że nauczyciel(ka) albo nic ciekawego nie powie, bo sam nie wie,
albo nie powie, bo się wstydzi, nic nie skorzysta z takiej lekcji. Jeżeli nauczyciel
utrwali w nim przekonanie, że seks jest tematem tabu, nigdy nie skończy się
takie traktowanie tego problemu. Nie skończą się obleśne uśmieszki czy
idiotyczne chichoty podczas omawiania zagadnień, które dla młodego człowieka są
przecież bardzo ważne.
Z tabu wiąże się nierozłącznie zakłamanie i hipokryzja.
Alkoholika można między innymi poznać po tym, że zaprzecza swojemu piciu. Z
tematem seksu jest natomiast tak, że chłopcy i dziewczynki, które w gronie
rówieśniczym go poruszają, przed dorosłymi chcą za wszelką cenę zrobić wrażenie
tych, których sam temat nie tylko nie interesuje, ale go wręcz potępiają. Swego
czasu uczniowie szóstej klasy z ożywieniem zaczęli rozmawiać o seksie,
uważając, że ich nie słyszę, albo może wręcz przeciwnie, chcąc się popisać, jak
bardzo są uświadomieni. Kiedy już się rozchodzili, do jednego z nich, chłopaka
raczej inteligentnego, z którego chłopcy trochę żartowali, że w porównaniu z
nimi mało, wie, a który próbował im udowodnić, że jest inaczej, powiedziałem,
żeby się nie przejmował, bo z całą pewnością jeszcze w życiu czeka go dużo
seksu, z oburzeniem mi odpowiedział „Co? Ja nie jestem jakiś zboczony!” Zakłamanie
w akcji.
Co ciekawe, daje się zauważyć, że nierzadko dzieci z rodzin
patologicznych okazują największe fałszywe zawstydzenie, kiedy nauczycielki
poruszają tematy seksu, podczas gdy skądinąd (m.in. od policji i kuratorów
sądowych) wiadomo, że dzieci te bywają świadkami pijaństwa i seksu, w tym
również „gwałtów za karę” na matce ze strony ojca lub kolejnego konkubenta matki.
To co obecnie szkoła proponuje dzieciom, nie jest
wystarczające, a najczęściej przychodzi już za późno, bo wtedy, kiedy podwórko
zrobiło już swoje. Pruderia nauczycielek i nauczycieli tudzież kompletnie
fałszywy i często niemal świadomie zakłamany obraz młodego człowieka, jako
osoby, która o seksie nie wie nic (kościelny mit niewinności), tylko utrwala i
wzmacnia patologiczną rolę podwórka (grupy osiedlowych kolegów) w wychowaniu, w
tym w edukacji seksualnej.
Proponowana alternatywa to lansowanie pokazywania
mechanicznych funkcji seksualnych od przedszkola, co wzbudza niemałe
kontrowersje, ponieważ kojarzy się wprost z deprawacją małych dzieci. Dlatego
osobiście uważam, że powierzanie roli seksualnego edukatora szkole jako
instytucji bez oglądania się na rodziców, którzy sami mogą albo mieć
zahamowania, albo kompleksy, albo wychodzić z założeń religijnej pruderii, nie
jest dobry. Oznaczałoby to jawną wojnę szkoły publicznej, a więc pośrednio
państwa, z rodzicami o ich własne dzieci. Owszem, do takich absurdów już
dochodzi w rozwiniętych krajach Zachodu, ale nie sądzę, żeby to było dobre dla
kolejnych pokoleń wchodzących w życie. Uważam więc, że pierwszym krokiem na
drodze wychowania seksualnego dzieci jest edukacja rodziców. Dobrze
przygotowani psychologowi i pedagodzy (podkreślam, dobrze przygotowani) powinni
prowadzić zajęcia z metodyki nauczania wychowania seksualnego z rodzicami, tak
aby ci faktycznie mogli zostać tymi, z którymi z zaufaniem można o tematach
płciowości rozmawiać bez obawy o potępienie czy wyśmianie. Nie ma oczywiście
gwarancji, czy wszyscy rodzice sami będą otwarci na tego typu edukację, ale
myślę, że mimo wszystko od tego należy zacząć. Jeżeli dom i szkoła będą współdziałać
na zasadzie zapewnienia dziecku maksimum poczucia bezpieczeństwa i godności,
można będzie się pokusić na wyrwanie go z patologicznego wpływu podwórka.
Oczywiście nie wolno się łudzić, że seks przestanie młodych ludzi fascynować i
podniecać, bo zresztą wcale nie o to chodzi. Chodzi tylko o to, żeby zdjąć z
niego etykietkę tabu, które sprawia że ta fascynacja jest niezdrowa, bo oparta
na fałszywych wzorcach, np. pornografii i opowieściach – często zmyślonych – starszych kolegów, w których
traktują swoje partnerki przedmiotowo używając do tego wulgarnego i pełnego
pogardy słownictwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz