sobota, 31 stycznia 2009

Młodzieży chowanie (2)

Kto czytał kiedyś „Frankensteina” autorstwa Mary Shelley, ten pewnie zwrócił uwagę na czym polegało studiowanie bohatera i narratora tej słynnej powieści. Otóż zapisał się na studia i przystąpił do zgłębiania literatury w dziedzinie chemii, fizyki, biologii itd. – po prostu czytał to, co go interesowało. Do tego oczywiście chodził na interesujące go wykłady, ponieważ zarówno czytanie jak i korzystanie z wykładów prowadziło do poszerzania JEGO osobowości, a nie sztucznego KREOWANIA jego intelektualnego profilu.

W krajach o nieprzerwanej tradycji uniwersyteckiej, studiowanie polega na gromadzeniu wiedzy w celu jej twórczego wykorzystania, odkrywania prawidłowości rządzących światem i publikowania wyników swoich badań. Do tego celu potrzebne są biblioteki, mądrzy wykładowcy i w naukach empirycznych laboratoria.

Bardzo różnie bywa z wyposażeniem bibliotek i laboratoriów w Polsce, ale jedno jest pewne. Studiowanie w klasycznym sensie tego słowa nie ma nic wspólnego z polską uczelnią. Szkoła wyższa jest jedynie przedłużeniem szkoły średniej, z tą różnicą, że wiele przedmiotów już odpadło, a te które są, często (bo na szczęście nie zawsze) reprezentują poziom niższy od szkoły średniej. Nie w tym jednak tkwi największy problem.

Jedyną namiastką pracy badawczej na polskim uniwersytecie jest praca licencjacka a potem magisterska. Studenci pisanie tych prac uważają za ciężką katorgę i zło konieczne. Mimo stresu, wolą jednak zaliczać poszczególne egzaminy na zasadzie trzech „z” (zakuć, zdać, zapomnieć), niż wykazać się jakimkolwiek twórczym myśleniem. Prace licencjackie, jakie przedstawiają są niezwykle wtórne, ale już nie o to chodzi, że składają się z przeglądu szeregu prac uznanych uczonych, ale że składają się z przeglądu 3, góra 5 podręczników akademickich! To są ich podstawowe źródła. Wkład studenta w postaci albo samodzielnych doświadczeń albo pracy z materiałem źródłowym (w takim sensie jak go pojmują historycy, czyli nie chodzi o cudze opracowania) jest znikomy.

Najlepsi z takich studentów zostają potem wykładowcami. Niektórzy są naprawdę dobrzy! Niejeden z nich potrafi wbrew wszystkiemu odkryć coś ciekawego. Jest tylko jeden problem – nie umie o tym napisać. Wielu polskich naukowców nie umie pisać. Mają problemy ze składnią i słownictwem. Co prawda operują czymś, co nazywam „bełkotem intelektualnym”, czyli słownictwem (czyt. żargonem) właściwym swojej dziedzinie dość sprawnie, ale czyta się to okropnie. Nie ma się co dziwić studentom, że nie chcą czytać opracowań szczegółowych, zadawalając się jedynie podręcznikami zawierającymi skondensowaną i „przetrawioną” przez autora zbitkę podstaw wiedzy z danej dziedziny. Często nawet tego nie czytają, bo wolą „przełknąć” o wiele krótszy i jeszcze bardziej przystępny bryk. Co w tym jest z prawdziwego studiowania?

Nikt studentom nie proponuje pracy twórczej, badawczej. Przyzwyczailiśmy się od czasów komuny do tego, że studentom zadaje się partię materiału, potem się ich z tego egzaminuje, a oni jako ludzie w ogóle nas nie interesują. To jest bardzo poważny problem – uprzedmiotowienie studenta. Nie może być mowy o stosunku „mistrz-uczeń”, bo mało który z wykładowców czuje się mistrzem osobiście odpowiedzialnym za rozwój konkretnego studenta.

Już wcześniej pisałem o tym, że uczniowie nie czytają i zupełnie nie umieją pisać. Ci młodzi ludzie stają się studentami (jest to dziś o wiele łatwiejsze niż w czasach egzaminów wstępnych), ale od samego tego faktu nie przybywa ani rozumu ani chęci do czytania. Dzieje się tak dlatego, że systematycznie rezygnujemy z ambitnych wymagań. Pisać nie umieją, bo mało komu na uczelni chciałoby się czytać prace studentów. I tak zamyka się błędne koło. Nie uczymy (się) pisać, więc potem nie umiemy. Skoro sami nie umiemy, to nie możemy tego nauczyć naszych studentów.

Ten stan trzeba przerwać, bo w przeciwnym wypadku nawet ci pogardzani przez nas zachodni studenci, którzy a vista nie popiszą się ani znajomością dat czy nazwisk, ani w ogóle jakąś wielką erudycją, w każdej chwili będą w stanie zgromadzić materiał i napisać (i opublikować!) ciekawą pracę na każdy temat, podczas gdy nasi rzekomi erudyci nie są w stanie sklecić najprostszych dwóch zdań.

2 komentarze:

  1. Dziękuję za inspirację.

    Bardzo mi brakuje relacji Mistrz-Uczeń. W pewnych dziedzinach powinno być to regułą, aby profesor "wykształcił" swojego następcę.
    Jeśli zaś chodzi o pisanie, to moja nauczycielka francuskiego z liceum zawsze powtarzała, że jeśli ktoś nie zna języka ojczystego nigdy nie będzie dobry w języku obcym.

    pozdrawiam Monika.

    OdpowiedzUsuń