poniedziałek, 28 września 2009

Aresztowanie Romana Polańskiego

Jedna z podstawowych zasad działania ludzkiego umysłu jest solidaryzować się ze „swoim”. Często jesteśmy skłonni pozwalać na więcej człowiekowi, którego lubimy i cenimy za zasługi w jakiejś dziedzinie. To normalne. Kiedy człowiek ten dopuści się czynu nagannego, jesteśmy skłonni o wiele bardziej mu wybaczyć niż komuś nieznanemu. W przypadku jakiegoś osobnika z ulicy, który dopuścił się czynu w naszych oczach nagannego, gotowi jesteśmy domagać się surowej kary, podczas gdy człowiek popularny może liczyć na naszą pobłażliwość.

Można pokazać kilka takich przykładów. W samych Stanach Zjednoczonych wielu uważa proces O.J. Simpsona z 1995 roku za kpinę z wymiaru sprawiedliwości. Popularny sportowiec i aktor, a do tego czarny (więc dochodzi problem poprawności politycznej) miał olbrzymią część opinii publicznej za sobą, mimo że poszlaki wskazujące na zamordowanie swojej byłej żony były mocne. Wiadomo było, że wcześniej ją bił, a dwa lata temu dokonał włamania, za które wreszcie go posadzono. Ale wtedy Ameryka wrzała, że oto czepiają się ich kochanego idola, że prześladują czarnych itd.

W Polsce nie tak dawno nasza pływaczka, Otylia Jędrzejczak, przez brawurowe i bezmyślne prowadzenie samochodu pozbawiła życia własnego brata i sama o mało nie zginęła. Gdyby tego typu wypadek spowodował jakiś głupi młodziak, prawdopodobnie poszedłby od razu siedzieć i słusznie zresztą, bo skoro jest wina, to musi być i kara.

Oczywiście życie często pokazuje, że ludzie solidnie umocowani w jakimś układzie polityczno-towarzyskim, w ogóle unikają nawet postawienia w stan oskarżenia. Nie osądzono przecież prezydenta Reagana i ówczesnego kierownictwa CIA za to, że rzucili na wewnętrzny rynek amerykański narkotyki w celu pozyskania funduszy na wspieranie contras w Nikaragui. Wielu zbrodniarzom się udaje uniknąć kary w zamian za jakiś układ z policją lub z wymiarem sprawiedliwości. To wszystko jest prawda.

Niektórzy moi znajomi w obronie Romana Polańskiego wysuwają argument, że skoro tylu bandytom uchodzi na sucho, to dlaczego akurat trafił na naszego reżysera, którego tak perfidnie zaaresztowali Szwajcarzy w celu wydania Amerykanom. Argument jest generalnie słuszny, ale musi być interpretowany tylko w jedną stronę, tzn. skoro aresztujemy jednego przestępcę to aresztujmy wszystkich innych. Nie można go pojmować w znaczeniu „skoro nie aresztowaliśmy innych to i tego nie aresztujmy”. W ten sposób wymiar sprawiedliwości, który w żadnym kraju nie jest doskonały i nigdy nie ma stuprocentowej skuteczności, musiałby ulec samorozwiązaniu, a w ogóle cała podstawa jakiejkolwiek cywilizacji, jaką jest prawo, musiałoby być uznane za jakiś niepoważny zbiór nieistotnych tekstów.

Nie jestem legalistą z klapkami na oczach. W sprawie kupców z Warszawy wypowiedziałem się za większą elastycznością w stosowaniu prawa i w ogóle w regulacjach spraw, które powinny być dziedziną raczej negocjacji niż przepisów. Są jednak czyny, które dyskusji nie powinny podlegać. Sprawy o morderstwa, gwałty, kradzieże, podpalenia czy pedofilia w żadnym wypadku nie mogą ulec relatywizacji, bo wtedy podważymy podstawowe zasady współistnienia społecznego.

W latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia ukazała się autobiografia Romana Polańskiego, pt. „Roman”. Ponieważ wówczas Roman Polański był dla nas wielkim symbolem chłopaka z Polski, któremu się powiodło i został wielkim światowym reżyserem, rzuciłem się na tę książkę i wchłonąłem w jeden wieczór. Przeczytanie jej umocniło moje przekonanie, że w dyskusjach na temat dzieł artystycznych, literackich czy filmowych, powinniśmy sobie darować życiorysy twórców. Podobne wrażenie miałem po przeczytaniu „Dzienników” Stefana Żeromskiego. Twórczość wspaniała, życie takie sobie. Otóż Polański w swojej autobiografii umieścił fragment o swoim czynie z trzynastolatką. Mówiąc szczerze, nawet mu wierzę, że nie zgwałcił tej dziewczyny, a jej życiorys wskazuje na to, że to typ Lolity z powieści Nabokova. Karolina Korwin-Piotrowska przytacza fakt, że Samantha Galley w wieku 13 lat nie była już dziewicą i że „chętnie rozkładała nogi”. A co to za argument? Rozumiem, że Karolina Korwin-Piotrowska powołuje się na starą rzymską maksymę „Chcącemu nie dzieje się krzywda”. Ale ta dziewczyna miała 13 lat i to zamyka dyskusję. Seks z nieletnią jest nielegalny? Jest i już. Ile lat miał wówczas Roman Polański? 19? 21? To był już facet w moim wieku! Pojenie dzieciaka, nawet wyrośniętego i wyzywającego, szampanem i częstowanie narkotykami a potem uwiedzenie (nawet jeśli to nie gwałt) to czyn ohydny i nic nie może tego zmienić, chyba że wszyscy zgodnie przyjmiemy, że takie rzeczy są zupełnie normalne. Przyjmiemy? Uznamy, że np. nasi koledzy z pracy mają prawo robić to samo z naszymi córkami?

Gromada ludzi kina, sztuki i polityki zwarła szeregi i stanęła w obronie człowieka, który dopuścił się czynu pedofilskiego. Bardzo jestem ciekawy, czy gdyby Polański uwiódł np. Kasię Adamik w wieku 13 lat, jej mama, Agnieszka Holland, też wystąpiłaby w jego obronie, a córkę by tylko spytała, czy dobrze się bawiła z wujkiem Romanem.

Nie jest oczywiście tak, że nie mam cienia wątpliwości co do okoliczności aresztowania Romana Polańskiego. Dlaczego akurat teraz? Dlaczego w Szwajcarii? Dlaczego nie nastąpiło przedawnienie sprawy? Polański z Ameryki uciekł przed wymiarem sprawiedliwości i przez to amerykański sąd tym bardziej ma prawo być konsekwentnym w swoim żądaniu konsekwencji w poszanowaniu prawa. Z drugiej strony dziwne, że nie nastąpiło to wcześniej. To jest dziwne, ale nie zmienia meritum sprawy.

Osobiście uważam, że karanie ludzi po wielu latach nie ma żadnego wymiaru! Chciałem po słowie „wymiaru” dodać jakiś przymiotnik, np. „wychowawczego”, ale to nie ma sensu. Romana Polańskiego raczej się już nie wychowa. On sam, jak mi się wydaje, doskonale zdaje sobie sprawę ze swojego czynu. Jest starym człowiekiem, ma rodzinę i chyba tzw. kryzys wieku średniego dawno za sobą. Po 32 latach jest się po prostu już kimś innym. Karanie innego stanu umysłu i stanu emocjonalnego, za stan umysłu i stan emocjonalny sprzed wielu lat, nikomu już nie służy, ani Samancie Galley, ani jej matce (której rola jest w całej sprawie wg mnie równie ohydna, jak czyn Polańskiego), ani społeczeństwu. No temu ostatniemu może trochę tak, ale tylko w takim sensie, żeby ludzie wierzyli, że sprawiedliwość w końcu każdego dopadnie (skądinąd wiemy, że tak się w wielu przypadkach nie dzieje i stąd nasze dylematy).

Kochamy Romana Polańskiego. Kiedy oglądam „Koniec nocy” wzrusza mnie nie tylko widok Łodzi z końca lat 50., nie tylko gra Zbigniewa Cybulskiego, ale również młody Roman Polański grający najmłodszego z łobuzów. „Nóż w wodzie”, „Rosemary’s baby” czy „Chinatown” to klasyki kina i nic tego nie zmieni. Przynajmniej nie powinno. Nic jednak nie zmieni też faktu, że wielki reżyser popełnił czyn karalny i od kary uciekł. Chciałoby się powiedzieć „dopadły go błędy młodości”, ale w wieku 45 lat nie jest się już głupim chłopczykiem. Tym bardziej trzeba za nie odpowiedzieć.

Osobiście uważam, że Polański powinien zostać postawiony przed sądem, powinna być uznana jego wina. Co do kary, należałoby dać jasny sygnał, że skoro sama ofiara od dawna nie ma pretensji do Polańskiego, jej wymiar nie będzie surowy, ale jednak nieunikniony. Może jakaś wysoka grzywna? Nie wiem, co przewidują na taką okoliczność kalifornijskie sądy, ale można stworzyć precedens.

Rozumiem, że to co robią polscy artyści, dążąc do wypuszczenia Polańskiego, to działanie emocjonalne. Jak wiele działań pod wpływem impulsu, nie jest zbyt rozsądne. Oto dają społeczeństwu do zrozumienia, że są solidarną kliką gotową zewrzeć szeregi, gdy ktoś z ich grona popadnie w konflikt z prawem. Pokazują, że artyście wolno więcej, wolno dokonywać czynów, za które „zwykłego” człowieka skazano by bez zmrużenia oka. Taka solidarność nie służy nikomu, a już najmniej samemu środowisku artystycznemu, które w latach komuny zdobyło sobie powszechny szacunek społeczny. Ten kapitał zaufania do ludzi sztuki został skutecznie podważony przez mechanizmy gospodarki rynkowej, a zwłaszcza przez lansowany w mediach kult „gwiazd”, których zrobiło się nagle bardzo wiele. Świat filmu czy teatru nie jest już postrzegany jako Parnas, ale raczej jak luksusowy hipermarket. Po prostu artysta nie jest już autorytetem. Obrona Polańskiego nie przyczyni się do przywrócenia ludziom filmu i teatru roli duchowych przewodników narodu. Wręcz przeciwnie.

Całą sprawę najlepiej ujął Szymon Majewski:

http://www.onet.tv/bedziemy-walczyc-o-romana,5531488,1,klip.html

sobota, 26 września 2009

Dziedzictwo

Kto czytał moje wpisy na tematy historyczne, łatwo się zorientuje, że uważam, iż polskie grzechy życia publicznego mają swoje korzenie w Pierwszej Rzeczypospolitej i choć lubimy za nasze własne wady winić zabory, II wojnę światową i rządy komunistów, musimy sobie uświadomić, że kwestia stosunku do siebie nawzajem to pokłosie myślenia wykształconego długo przed rozbiorami.
Często polski parlamentaryzm z czasów Jagiellonów uważa się za początek tzw. demokracji szlacheckiej. Pięknie ukuty termin, ale z demokracją nie mający nic wspólnego. Krajem, gdzie mniej więcej w tym samym czasie rodziły się zalążki przyszłej demokracji była Anglia i inne kraje Europy Zachodniej, gdzie mimo nieustannego funkcjonowania starej arystokracji rodowej, społeczeństwo ewoluowało w kierunku otwartości klasowej, podczas gdy Polska i Litwa w tym samym czasie utrwalały system niemal kastowy.

Optymistycznie zakłada się, że szlachta razem z magnaterią dochodziła do 10%, w odróżnieniu od krajów Europy Zachodniej, ale coraz częściej historycy obniżają tę liczbę. Mimo to, warstwa uprzywilejowana nadal była liczniejsza od swoich odpowiedników w krajach zachodnich.
Nawet, gdyby chodziło faktycznie o 10%, byłoby to niczym w porównaniu z parlamentem angielskim, gdzie swoich przedstawicieli mieli również mieszczanie. Wolni chłopi już w XVI wieku przenikali do gentry, a w wieku XVIII chłopstwo jako odrębna klasa społeczna zniknęło całkowicie (głównie wskutek tzw. ogrodzeń, czyli zajmowania wspólnych gruntów ziemskich przez bogatych ziemian).

Za Kazimierza Wielkiego, a jeszcze i za pierwszych Jagiellonów, istnieli zamożni chłopi, zwłaszcza sołtysi i tzw. "panosze" - warstwa wypełniająca obowiązek wojskowy, ale bez tytułu szlacheckiego. Od czasów Władysława Jagiełły sytuacja chłopów się pogarszała. Z czego się to brało? Na pewno nie z obiektywnych uwarunkowań gospodarczych, bo te w XVI wieku były coraz lepsze. Szlachta, która z jednej strony wytrwale walczyła z królem o wyrwanie kolejnych przywilejów, równocześnie wymuszała na nim ograniczanie praw chłopów. Usankcjonowano usuwanie bogatych sołtysów pod pretekstem walki z sołtysami "krnąbrnymi". Zaostrzono kontrolę nad przenikaniem owych sołtysów do warstwy szlacheckiej. Majątek chłopa nie dawał mu praw do żadnych przywilejów, a wręcz przeciwnie, stawał się celem chciwego a niegospodarnego szlachcica. Mówiąc dzisiejszym językiem, nad swobodnym rozwojem gospodarki zaciążył czynnik polityczny i to czynnik oparty o najgorsze z możliwych instynktów - ambicjonalnego pokazania, kto tu rządzi.

Stosunek szlachty do mieszczan to kolejny przykład krótkowzroczności i braku szerszych horyzontów ze strony tej pierwszej. Zakaz nabywania ziemi przez mieszczan ostatecznie zamknął drogę przenikania zamożnych przedstawicieli tej warstwy do ziemiaństwa, choć jeszcze w XV wieku niektórym to się udało (np. Wierzynkom czy Firlejom). Dochodził do tego czynnik etniczno-narodowościowy, ponieważ mieszczaństwo polskie było w olbrzymiej mierze pochodzenia niemieckiego. Szlachta zazdrośnie strzegła swojej uprzywilejowanej pozycji wobec monarchy, ale równiez wobec warstw, które uważała za gorsze od siebie. Zmonopolizowała handel zbożem aż do Gdańska, gdzie przejmowali je już mieszczanie, natomiast do pomnażania swojego stanu posiadania posługiwali się Żydami, których przedstawiciele stanu szlacheckiego wyraźnie faworyzowali (królowie zresztą też).

Pogarda okazywana na każdym kroku "chamom" i "łykom" nie mogła wzbudzać miłości tych ostatnich wobec "panów", a o żadnym solidaryzmie społecznym mowy być nie mogło. Owszem, wśród szlachty zdarzali się ludzie, którzy dostrzegali nieludzki wyzysk chłopów i całe zło takiej sytuacji. Takim szlachcicem był poeta Krzysztof Opaliński, ale z drugiej strony ma on złą prasę, bo przecież to jego spotykamy w Ujściu w I tomie "Potopu" Sienkiewicza, kiedy to niechlubnie poddaje się Szwedom. A tu już mamy do czynienia z problemami erystyki, o których pisałem ostatnio. Błąd w jednej sprawie przekreśla człowieka, choćby w innych miał 100% racji. (NB, Janowi Sobieskiemu nie wypomina się początkowej współpracy ze Szwedami).

Sienkiewicz, który dokładnie przestudiował pamiętniki Paska i innych siedemnastowiecznych przedstawicieli szlachty, doskonale odmalował stosunki panujące między "panami braćmi", którzy owo braterstwo i równość między sobą lubo deklarowali, ale na każdym kroku każdy musiał ważyć, czy rozmawia z równym sobie, z wielkim panem (magnatem), czy też z kimś kto był od niego samego "tańszy". Nieufność wobec przedstawicieli własnej grupy i pogarda dla pozostałych - oto jest spuścizna Pierwszej Rzeczypospolitej. Do tego chłopskie kompleksy, a równocześnie ambicje, które zaczęły dochodzić do głosu w XIX wieku, a w czasach komuny znalazły wreszcie swoje pole do popisu, wytworzyły typ cwaniaka, który z jednej strony boi się zostać "wykiwanym" przez kogoś innego, ale który chętnie tego innego sam wykiwa. Chłop jedyny wzór lepszego życia, jaki miał, to było życie szlachcica, a więc pogarda dla pracy fizycznej, którą chłop przecież musiał wykonywać, a czego nienawidził. Stąd brak etosu pracy, a kult przywileju. Obszernie pisał o tym Wańkowicz. Już przed wojną np. rzemieślnik nie czerpał dumy z doskonale przez siebie wykonywanej pracy, ale z faktu, że jego prapradziadek był szlachcicem, a więc miał przywilej nicnierobienia.

Mieszczaństwo, częściowo przez stłamszenie przez szlachtę, a częściowo prawdopodobnie przez brak wybitniejszych jednostek o ambicjach politycznych, nigdy się w Polsce nie przebiło ze swoim modelem życia, etosem pracy i oszczędności. Takie czynności, jak handel, rzemiosło, czy obrót pieniądzem, nie cieszyły się szacunkiem szlachty, a to ona nadawała ton kulturze kraju. Z jednej strony posługiwała się Żydami do pomnażania własnych zasobów finansowych, a z drugiej Żydzi stanowili pewien bufor w razie wybuchu chłopskiego niezadowolenia. Powstanie Chmielnickiego najlepiej pokazało nienawiść ukraińskiego chłopstwa wobec systemu urządzając masowe mordy Żydów, które do czasów holokaustu były uważane za najtragiczniejszy okres w historii tego narodu.

Polski przedwojenny, ale również dzisiejszy, antysemityzm to przede wszystkim domena chłopska. Mieszczanie innego pochodzenia również nie mieli powodu do miłości wobec konkurentów, którzy górowali nad nimi rozległością kontaktów, doskonałą organizacją (np. monopol na handel z Turcją). Szlachta przed rozbiorami lubiła sobie z Żydów pożartować, ale doskonale wie, jak bardzo byli jej potrzebni. Wiek XIX, który przyniósł emancypację Żydów, prowadzi do tego, że potomkowie szlachty przyłączają się do chóru krytykującego przedsiębiorców wyznania mojżeszowego. Ekspansja ekonomiczna tych ostatnich w II Rzeczypospolitej przeżywała rozkwit (polecam "Dzieje handlu żydowskiego na ziemiach polskich" Ignacego Schipera), dopóki w połowie lat 30. XX wieku nie zaczęto jej ograniczać przy pomocy środków pozaekonomicznych, a mianowicie decyzji administracyjno-politycznych. To jest jednak osobny temat.

Podsumowując, spuścizna Pierwszej Rzeczpospolitej w kształtowaniu czegoś, co lubimy nazywać mentalnością narodową, a może lepiej kulturą, jest ogromna. Podważanie decyzji władz centralnych nie zaczęło się od buntu wobec zaborców - szlachta przez dwa ostatnie stulecia (w porywach do trzech) niczego innego nie robiła, tylko podważała decyzje dworu królewskiego. Brak wzajemnego zaufania, które uniemożliwia współpracę, daje się zauważyć nader często. Ocenianie ludzi w kategoriach "lepszy/gorszy" w sensie bynajmniej nie moralnym, ani merytorycznym, a przy tym imperatyw okazania własnej "wyższości" również ma się dobrze. Tę ostatnią cechę często nazywa się chamstwem, ale to cecha typowo szlachecka. Słaby etos pracy i czekanie na przywileje jako "sprawiedliwość dziejową" to kolejny przykład "memu" rodem z Pierwszej Rzeczypospolitej.

Czy szlachta jest wszystkiemu winna? Czy nie było wśród niej ludzi mądrych, światłych, odpowiedzialnych i ludzkich? Oczywiście, że tak i to przez cały okres Pierwszej Rzeczypospolitej. Niestety nie zdołali pokonać siły, jaką stanowiła głupia solidarność klasowa i nie nadali swojej warstwie innego kierunku w myśleniu. To się zaczęło częściowo (niestety tylko częściowo) zmieniać w ostatnich latach niepodległości, kiedy było już za późno. W wieku XIX przedstawiciele szlachty biorą na siebie rolę nośników "memu" polskości i zaczynają wywierać pozytywny wpływ na resztę społeczeństwa, ale znowu są to tylko pewni przedstawiciele. Rodzina ziemiańska, u której Stefan Żeromski był korepetytorem, nie reprezentowała sobą niczego poza wąskimi horyzontami i myśleniem o własnym bardzo wąsko pojętym interesie.

Uważam, że obecnie znajdujemy się w fantastycznym momencie historii, w którym możemy przestać myśleć kategoriami odziedziczonymi po Rzeczypospolitej szlacheckiej, możemy przezwyciężyć to naprawdę mało ciekawe dziedzictwo. Wykształcenie (tzn. faktyczna wiedza, a nie papierek z wyższej uczelni, bo ten jest często tylko idiotycznym ersatzem szlachectwa), przedsiębiorczość i praca jako droga do polepszenia swojego losu powinny znaleźć wreszcie drogę do naszych umysłów. Do tego potrzebna jest umiejętność pozyskiwania współpracowników, a to wymaga przezwyciężenia "naturalnej" nieufności i chęci pokazania kto jest lepszy (tzn. lepszy tak w ogóle bez żadnych merytorycznych odniesień). Te wartości powinny być wpajane od najmłodszych lat. Historia Polski natomiast powinna być traktowana faktycznie, jako "magistra vitae", a nie Biblia do bicia pokłonów. W dalszym rozwoju może się wydarzyć wszystko. Ludzka natura jest co prawda w dużej mierze niezmienna (determinizm biologiczny), ale wiedząc o tym i znając historię, przede wszystkim musimy myśleć o budowaniu przyszłości.

środa, 23 września 2009

Polska erystyka

Bieżąca polityka nie bez powodu uważana jest za szambo, i dlatego się nią nie zajmuję. Nie da się jednak uciec od jakichś obserwacji natury ogólnej przy okazji pewnych zdarzeń. Oto dzisiejszy Onet podaje wiadomość na temat awantury w sejmowej komisji kultury. Chodzi o telewizję publiczną, o przepychanki, które dla przeciętnego Polaka są zupełnie nieczytelne, bo oto PiS wraz z SLD (sojusz zaiste niepojęty) razem próbują obalić człowieka z nadania Romana Giertycha, o którym się pisze, że w młodości był neofaszystą, za którym murem stoją ministrowie z rządu PO! Gdyby w polityce chodziło o przesłanki merytoryczne, np. fachowość w kierowaniu wielką firmą lub jej brak, wtedy wszystko byłoby jasne, ale skądinąd wiemy, że o fachowość i kompetencje w polskich sporach NIGDY nie chodzi. Owszem w atakach na konkretne osoby pojawiają się bardzo często zarzuty braku profesjonalizmu czy po prostu podstawowych kwalifikacji, ale podtekst jest zawsze tylko jeden – należy atakować człowieka popieranego przez przeciwników. Jego merytoryczna przydatność na dane stanowisko nie ma najmniejszego znaczenia. Cokolwiek zrobi, dla opozycji będzie to działanie złe i szkodliwe. To jest reguła.

Do tego wszystkiego jestem przyzwyczajony i choć brak merytorycznych dyskusji w życiu publicznym doprowadza mnie do szewskiej pasji, staram się o tym nie myśleć, a nawet nie czytać! Dzisiaj niestety przeczytałem taki tekst:

Członkowie komisji zaczęli wzajemnie obarczać się winą za sytuację w TVP. Poseł PiS Jan Dziedziczak, wytknął Celińskiemu, że za jego rządów w ministerstwie kultury, prezesem TVP był Robert Kwiatkowski. Według relacji członków komisji, Celiński potwornie się zdenerwował - nazwał Janka (Jana Dziedziczaka - przyp. red.) faszystą oraz zaczął powtarzać, że "w d... ma takie zarzuty", i wyszedł – relacjonuje jeden z członków komisji, którego słowa przytacza "Dziennik".

Poseł Celiński zachował się jak mały chłopczyk, tupnął nóżką, zabrał swoje wiadereczko i łopatkę i odszedł od piaskownicy bo inne dzieci były be… To jedno. Z drugiej strony argument jaki przytoczono przeciwko niemu w kontekście obecnej sytuacji jest jednym z najbardziej prymitywnych chwytów erystycznych, jaki można zastosować. Zadziwia mnie niepomiernie dlaczego mimo to, że wszyscy wiedzą jakie to głupie, nadal działa i nadal potrafi wytrącać ludzi z równowagi. Oto jeśli ktoś zabiera głos w dyskusji dotyczącej spraw bieżących, ktoś mu wytyka jego własne błędy z przeszłości. Jest to w polskiej polityce powszechne. Ten chwyt stosują dosłownie wszyscy. Bracia Kaczyńscy i ich ludzie zrobili z niego swoją podstawową broń do zamykania ust przeciwnikom. Kiedy ktoś z SLD skrytykuje, pod względem merytorycznym słusznie, jakieś posunięcie danego ministra, polityk PiS od razu wyskakiwał z „argumentem”, że „pańscy koledzy przez 40 lat niszczyli Polskę”, no i już się dogadali. Rozwiązali problem. Genialnie po prostu.

„Argumenty” typu „a za waszych rządów było gorzej” lub co najmniej „nie lepiej” nie są oczywiście monopolem PiS. Leszek Miller i jego koledzy z SLD również go często używali, kiedy za ich rządów krytykował ich konkretne kroki ktoś z ekipy Jerzego Buzka. Tego typu odpór jest nie tylko prymitywny i głupi, ale szkodliwy z tego względu, że jest jawną agresją, a nie próbą rozwiązania problemu. Ba, rozwiązanie problemu w tym momencie staje się zupełnie nieważne. Agresja rodzi agresję, nikt nie chce się z nikim już dogadać, a problem nadal jest!

Schopenhauer w swojej Erystyce, czyli sztuce prowadzenia sporów (Warszawa 2003) opisuje m.in. następujące chwyty ad hominem (czyli atakujące adwersarza, a nie ad rem, czyli dotyczące samej rzeczy):

Chwyt 8. Przeciwnika wprawić w gniew, w złości bowiem nie jest w stanie poprawnie sądzić i spostrzegać, co dla niego korzystne. W gniew zaś wprawia go nasze stałe nierzetelne podejście, szykany i arogancja.

(NB, ten chwyt zastosowali rosyjscy „historycy” wobec polityków polskich przed wizytą Putina).

Chwyt 16. Argumenta ad hominem lub ex concessis. Kiedy przeciwnik wysuwa jakąś tezę, należy sprawdzić, czy w ten sposób nie staje w sprzeczności – jeśli trzeba, nawet i pozornej – z czymś, co wcześniej wygłosił lub na co się zgodził, z sądami miłej mu i aprobowanej przezeń sekty czy szkoły, z czynami zwolenników tej sekty – niechby nawet fałszywych bądź pozornych – czy też z własnymi jego czynami lub zaniechaniami. […] Zawsze da się wymyślić jakąś szykanę.

Chwyt 16., czyli przywołanie dawnych błędów adwersarza, wśród polskich polityków święci ogromne tryumfy! Najczęściej towarzyszy mu jeszcze chwyt 18, istna perełka:

Chwyt 18. Kiedy zauważamy, że przeciwnik rozwija argumentację, która nas pogrąży, nie możemy do tego dopuścić i dlatego trzeba przeszkodzić mu w doprowadzeniu jej do końca, jak najczęściej przerywając spójny tok dyskusji, czy też zmieniając go lub wręcz odwracając i ku innym tezom prowadząc. Mówiąc krótko, chodzi o mutatio controversiae [zmianę przedmiotu sporu].

Czyli słynny sowiecki „kontrargument”: „ A u was biją Murzynów!”

Nie rozwiązujemy spraw, często palących, bo rozdrobnieni jesteśmy w kretyńskich pozamerytorycznych sporach. Meritum sprawy w ogóle nie jest ważne, bo ważniejsze jest zniszczenie przeciwnika. Ponieważ jednak wiemy, że mamy demokrację i przeciwnika zniszczyć się na trwałe nie da (no jak da się jednego, to się pojawi dziesięciu następnych), droga nieustannej wojny wszystkich ze wszystkimi nie prowadzi do żadnych rozwiązań. Czy kiedykolwiek będzie nas stać, żeby tak jak Niemcy, stworzyć „wielką koalicję” dla dobra kraju? Obawiam się, że to jest w ogóle niemożliwe. Własna „tożsamość” polityczna jest u nas bowiem o wiele ważniejsza niż jakieś tam dobro kraju.

Postuluję więc, żeby w drodze ustawy sporządzić listę chwytów erystycznych, których używanie byłoby zakazane, jako szkodliwe dla poszukiwania rozwiązań problemów, bądź jako problemy generujące. Za zastosowanie chwytu 8., 16. i 18. proponuję karę utraty miesięcznej diety przez posła, lub miesięcznej pensji przez ministra, z możliwością zamiany tej kary na publiczną chłostę ;)

niedziela, 20 września 2009

Wokół relatywizmu

Swego czasu napisałem w komentarzu do innego bloga, że Sokrates nie mógł przewidzieć postmodernizmu. Po pewnym czasie sam się przyłapałem na tym, jak nieopatrzną rzecz palnąłem. Oczywiście samego zjawiska, któremu przypisujemy niezbyt precyzyjną nazwę „postmodernizm”, przewidzieć nie mógł, natomiast cała jego działalność filozoficzno-wychowawcza polegała na walce ze zjawiskami bardzo elementy postmodernizmu przypominające.

Relatywizm sofistów bardzo przypomina współczesne teorie głoszące, że nie ma prawdy obiektywnej, lub że nie jest ona istotna, bo najważniejsza jest umiejętność przekonania interlokutora do swoich celów przy pomocy odpowiednich chwytów retorycznych. Można powiedzieć, że w tym, co robi Piotr Tymochowicz ze swoimi metodami treningowymi, że nie musisz być szczery w okazywaniu np. sympatii, a wystarczy, że dobrze taką sympatię zagrasz, przypomina on starożytnych sofistów.

Współczesnemu Sokratesowi Protagorasowi przypisuje się słynne zdanie, że „człowiek jest miarą wszystkiego”, co implikuje odrzucenie transcendentnej istoty będącej punktem odniesienia dla całego wszechświata. Sokrates również nie powoływał się na istoty boskie, choć czasami twierdził, że jego myśli dyktuje mu jego daimonion, czyli coś podobnego do anioła stróża. Istnienie bogów nie miało dla niego żadnego znaczenia, ponieważ wierzył w nadrzędność i uniwersalność moralnego porządku, któremu muszą ulegać nawet oni, jeśli oczywiście istnieją. W jednym z moich ulubionych platońskich dialogów Sokrates zapędza w kozi róg niezbyt rozgarniętego dewota, któremu zadaje proste pytanie: „Czy rzeczy dobre są dobre, bo podobają się bogom, czy też podobają się bogom, bo są dobre?” Według Sokratesa czyny dobre są po prostu dobre same z siebie. Osobiście polemizowałbym z tym stwierdzeniem, bo choć jest tak w o wiele większej liczbie przypadków, niż chcą to przedstawić relatywiści, to jednak całkowicie względności oceny nie da się wyeliminować.

Emmanuel Lévinas również wyszedł od etyki, zaś ontologią Boga się nie zajął z tego względu, że ontologią od dawna nikt się na poważnie nie zajmuje, ponieważ jest to ślepa uliczka prowadząca do tez niedowodliwych. Piotr Tymochowicz to oczywiście zupełnie nie ta liga, jeśli w ogóle można go zestawiać z wyżej wymienionymi filozofami, ale jedna jego myśl warta jest zanotowania, ponieważ stanowi nie tylko podstawę jego treningów, ale również ciekawy punkt wyjścia do zbudowania systemu etycznego. Otóż dla niego najważniejsze jest zbudowanie relacji z drugim człowiekiem, ponieważ w ogóle (jak pisze we wstępie) istnienie atomów, czy drobniejszych cząsteczek, a nawet elementów większych nie ma żadnego znaczenia, jeśli nie znajdą się w relacji bądź z nami jako obserwatorami, bądź ze sobą nawzajem i z nami jako obserwatorami. Nie posuwa się tak daleko, żeby twierdzić, że jak nikt tego nie widział, to to nie istniało, ale po prostu jeśli między elementem A a elementem B nie zachodzi relacja to ich obiektywne (ontologiczne) istnienie nie ma żadnego znaczenia.

Jak już niejednokrotnie deklarowałem, jestem agnostykiem, co oznacza, że nie stać mnie na stanowcze odrzucenie myśli dopuszczającej jakąś transcendencję. Choć nie zgadzam się z wieloma założeniami praktycznie wszystkich religii, nie zwalczam ich i nie potępiam, ponieważ doceniam rolę jaką odgrywają w budowie relacji społecznych, relacji między jednostkami i w ogóle poczucia bezpieczeństwa jakie dają ludziom. Ludzie postępujący etycznie dzięki wierze w nauki swojej religii (o ile nie jest to oczywiście zabijanie czy zadawanie cierpienia w ich imieniu), są pozytywne. Wniosek jest bowiem taki, że skoro najważniejsze są relacje, a ludzie chcą budować relacje z Bogiem, a przez to między sobą nawzajem (pamiętamy eschatologię Jezusa, kiedy mówi, że czego nie uczyniliśmy bliźniemu, to i jemu nie uczyniliśmy), to ontologiczne istnienie Boga nie ma większego znaczenia.

sobota, 19 września 2009

Młodzieży chowanie (9)

Zastanawia mnie mentalność przedstawicieli młodego pokolenia i ich rodziców. Chodzi mi o ich podejście do wyższego wykształcenia, a piszę to po ostatnich egzaminach poprawkowych, jakie musiałem sprawdzić w zeszłym tygodniu.
Przed II wojną światową, w jej trakcie i kilkanaście lat po niej, wykształcenie było autentyczną wartością. Przed wojną człowiek z maturą to już był inteligent, a absolwent wyższej uczelni należał do elity społeczeństwa. Jeden z moich dziadków, który całe życie spędził na roli we wsi Lasocin (obecnie województwo świętokrzyskie, kiedyś kieleckie), opowiadał o przedwojennym kuzynie babci, który studiował w Krakowie. Dla rodziny chłopskiej posłanie syna na studia było nie lada wysiłkiem finansowym, ale opłacało się. Chłopak ten (jakiś mój daleki wujek) prawdopodobnie studiował w jakimś systemie eksternistycznym, ponieważ z opowieści dziadka wynikało, że co jakiś czas jeździł do Krakowa na egzaminy, a większość czasu spędzał w rodzinnej wsi. Założył w niej koło Związku Młodzieży Wiejskiej "Wici", a także udzielał korepetycji. Z samych korepetycji stać go było na to, "czego tylko zapragnął", jak to ujmował mój dziadek, natomiast wśród swoich rówieśników i młodszych cieszył się autentycznym i wielkim autorytetem. Zmarł, o ile dobrze pamiętam, w pierwszych latach wojny na gruźlicę.
Jak widać, wykształcenie polepszało los człowieka niemal natychmiastowo (oczywiście wiem, że byli inteligenci bezrobotni, że nie wszyscy sobie dobrze radzili, ale w takich przypadkach ci niewykształceni radzili sobie jeszcze gorzej). Darmowy dostęp do wyższych uczelni wprowadzony przez reżim wprowadzony w Polsce przez Sowietów, był wielkim osiągnięciem socjalnym i drogą do awansu społecznego. Wiele dzieci z rodzin robotniczych i chłopskich zaczęło studiować i potrafiło to docenić. Oczywiście jest ciemna strona tego procesu, a mianowicie system punktowy, który dawał dzieciom robotniczym i chłopskim przywileje w dostaniu się na uczelnię i dyskryminował (w pewnym stopniu) młodzież z rodzin inteligenckich. Chodziło przecież o zapobieżenie tworzenia się wielopokoleniowych elit intelektualnych, bo tych nie byłoby być może tak łatwo kontrolować. Jak na ironię inteligencja wykazała się "czarną niewdzięcznością" wobec komuny, bo to przecież ci wykształceni po wojnie stanowili intelektualne zaplecze "Solidarności".
Co jednak spowodował dostęp do oświaty, w tym do szkolnictwa wyższego, wprowadzony przez komunistów? Otóż przed wojną w środowiskach robotniczych i chłopskich trafiało się wiele inteligentnych jednostek, których nie stać było na kształcenie. Komunistyczny system praktycznie zlikwidował możliwość takiego usprawiedliwienia. Jeżeli ktoś się nie kształcił, to nie z biedy, ale po prostu albo faktycznie z powodów miernych zdolności do nauki się nie nadawał, albo po prostu nie chciał. Frustracje spowodowane tym, że rodzony brat, czy kuzynka są np. inżynierem lub nauczycielką, a ja tylko przerzucam węgiel w punkcie sprzedaży tego surowca energetyznego, były bardzo częste, ale równocześnie nieuzasadnione, bo każdy mógł bez cienia przesady odpowiedzieć "trzeba było się uczyć".
Komuna to nie była sielanka i to też trzeba sobie otwarcie powiedzieć. Dużą rolę odgrywały poglądy polityczne, za które można było ze studiów zostać relegowanym, choć oczywiście znamy przykłady ludzi, którzy całe życie sprzeciwiali się komunie, a darmowe studia pod jej rządami skończyli. Od kwestii politycznej o wiele gorsza, ale związana z tą pierwszą, była kwestia poziomu i zakresu nauczania. W pierwszych latach po wojnie, kiedy wykładali jeszcze przedwojenni profesorowie, miewali problemy z działaczami ZMP, którym np. przyszło nagle do głowy urządzić zebranie koła w czasie regularnych wykładów. Profesor zamiast prowadzić swój wywód, musiał się przysłuchiwać np. samokrytyce, do której jakiegoś studenta zmusili jego koledzy ze związku. Niemniej, oprócz zagorzałych i tępych komunistów, udawało się uczelniom wypuszczać wartościowych fachowców.
Nauki humanistyczne zostały na 40 lat zablokowane przez "jedynie słuszną ideologię", a mianowicie marksizm-leninizm i praktycznie trudno było się przebić z nowymi trendami modnymi wówczas w Europie Zachodniej. Mieliśmy wielkie szczęście, że w naukach przyrodniczych udało się naszym uczonym obronić przed idiotyzmami niejakiego Łysenki, którymi ten szarlatan zaraził wszystkie uniwersytety sowieckie. Niemniej uważam, że od lat 70. zaczął się systematyczny spadek poziomu nauki polskiej, a zwłaszcza myśli technicznej. Nie brakowało nam zdolnych inżynierów, ale systemu motywacyjnego. We wszystkim brakowało systemu motywacyjnego. Inżynier, czy nauczyciel nie zarabiał więcej od niewykwalifikowanego robotnika. Górnik bez wykształcenia zarabiał kilkakrotnie więcej od inżyniera włókiennika. Brak dostępu do nowoczesnych technologii doprowadził do tego, że wykładowcy politechnik zaczęli gonić własny ogon i wykształcili typ naukowca-teoretyka nawet bez ambicji innowacyjnych. Problem potęgował się tym bardziej, że profesorami zostawali studenci wykształceni już w tych gorszych czasach. Ja wiem, że każdy mógłby mi podać setki przykładów wybitnych polskich uczonych wszystkich dekad PRLu, tak samo jak setki przykładów wybitnych studentów. Nie zmienia to faktu, że byłyby to setki, a nie tysiące i że w końcu prestiż uczelni wyższych upadł w latach 80. XX wieku, kiedy odkryto, że prowadząc własny biznes, nawet niewielki, zarabia się o wiele więcej niż pracując w swoim zawodzie. To w tamtym okresie inżynierowie otwierali zakłady bieliźniarskie, a filozofowie zakłady sitodruku. Jeśli dodamy do tego legendy nadchodzące z Zachodu, że tam też się wykształcenia tak nie szanuje, bo wiadomo, że najważniejsze to "mieć głowę do interesów", wyłoni nam się obraz kompletnego upadku autorytetu uczelni. Powiedzmy sobie szczerze - do każdego biznesu potrzebna jest wiedza, no właśnie z dziedziny tego biznesu. Problem komuny polegał na tym, że nadal dawała wykształcenie, ale nie dawała wiedzy, tzn. wiedzy pożytecznej.
Wydawało się, że przejście do gospodarki rynkowej wszystko zmieni. Ludzie będą studiować to, co ich będzie interesowało i co będą mogli wykorzystać w życiu, a ponieważ w kapitalizmie trzeba będzie płacić za studia, to ludzie dobrze się zastanowią zanim zdecydują się na nieodpowiednie dla nich studia, a kiedy już się zdecydują na jakieś, to będą się intensywnie uczyć, żeby nie tracić pieniędzy. Fakt, że udało się to w pewnym stopniu - w jakiś sposób wyeliminowano ludzi studiujących po kilkanaście lat (choć nie do końca, w kolegium języka angielskiego w II połowie lat 90. miałem kolegę, który pojawił się po raz 3 na moim roku, tzn. II, ale też go wówczas nie skończył, a w ogóle studiował już wówczas jakieś 8 lat). W każdym razie przestało to być zjawisko powszechne.
Pracując w prywatnych uczelniach bardzo szybko się zorientowałem, że to, że ludzie płacą za studia nie ma żadnego przełożenia na ich stosunek do nauki. Nigdy nie poznałem żadnego studenta, który by miał mentalność Soichiro Hondy, którego co prawda skończenie politechniki w Osace nie interesowało, ale chętnie przyswajał tę wiedzę, którą chciał konkretnie wykorzystać w swoich zakładach motoryzacyjnych. Tacy ludzie być może w Polsce są, ale ja nie miałem szczęścia ich poznać. Owszem, poznałem studenta finansów, który uczy się rachunkowości na jednej z prywatnych uczelni, a równocześnie pracuje w biurze doradztwa księgowego (po prostu wykonuje robotę księgowego dla kilku prywatnych firm), który nie znalazł ani jednego punktu stycznego między programem swoich studiów a praktyką codziennej pracy. Żeby móc dalej wykonywać swoją pracę musi zdobyć "papierek". Ma zajęcia z wybitnymi naukowcami, ale przedmioty, których się uczy, do niczego mu się nie przydadzą. Uczelnie prywatne są bowiem po to, żeby przede wszystkim dawać możliwości dorobienia kadrze naukowej, a niekoniecznie dostarczenia studentom wiedzy niezbędnej do ich przyszłego (lub obecnego) zawodu.
Oferta prywatnych uczelni wyższych nie zawsze jest taka, jak opisałem w powyższym akapicie. Jak już wspomniałem, naukowcy w nich pracujący są często wybitnymi specjalistami (znanymi z państwowych uniwersytetów czy politechnik). Są takie kierunki, gdzie gdyby się chciało, można zdobyć naprawdę solidną i pożyteczną wiedzę. Problem w tym wypadku leży po stronie studentów. Ogromna większość nie ma żadnej świadomości tego, po co idzie na wyższą uczelnię. Znam setki studentów filologii angielskiej, administracji czy stosunków międzynarodowych, którzy nie nadają się na te kierunki w najmniejszym stopniu, a jednak z uporem maniaka płacą co semestr niemałe czesne i z takimż samym uporem dostają dwóje w pierwszym terminie, ale już drugim lub trzecim (bo w prywatnych uczelniach szans się nikomu nie skąpi) są przepuszczani, bo przecież uczelnia musi się jakoś utrzymać. Być może zabrzmi to cynicznie, ale taka polityka uczelni nie powinna nikogo dziwić. Wykładowcy w większości przypadków są bardzo dobrzy i podają materiał w taki sam sposób, jak to robią na uczelniach państwowych. Nie mogą się pozbyć złych studentów, bo wtedy doprowadziliby do upadku całych kierunków i wydziałów (bo trzeba byłoby wyrzucić 90% studentów). Nie jest to może postawa chwalebna, ale dość zrozumiała.
Za nic nie potrafię jednak zrozumieć studentów i ich rodziców. Dlaczego pchają się do studiowania czegoś, o czym nie mają najmniejszego pojęcia. Nie zdają egzaminów, bo się nie uczą, a nie uczą się, bo albo są kompletnie niezdolni, albo materiał ich przerasta (bo zatrzymali się na poziomie I klasy gimnazjum), albo ich po prostu w ogóle nie interesuje, a do tego płacą mnóstwo pieniędzy co semestr i dodatkowo za każdą poprawkę. To tak, jakby ktoś przyszedł na rynek po ziemniaki, sprzedawca dałby mu koszyk i powiedział "proszę sobie wybrać samemu", a kupujący wybrałby same przemarznięte i przegniłe sztuki i bez szemrania zapłacił kwotę należną za ziemniaki zdrowe. W normalnym życiu nazwalibyśmy to jakimś rzadkim przykładem frajerstwa, ale studenci uczelni prywatnych robią to powszechnie. Dlaczego człowiek, który ma zawód i pracę (wielu jest takich studentów zaocznych), płaci prywatnej uczelni za to, żeby mu dała wykształcenie w kierunku kompletnie z jego przyszłością niezwiązane (np. kierowca studiujący stosunki międzynarodowe), a na dodatek w ogóle się nie uczy. Podobnie jak za komuny rządzi magia papierka. Pokoleniowa spuścizna prestiżu wyższego wykształcenia. Niepojęte!

niedziela, 13 września 2009

O domyślaniu się

Dobra, koniec sielanki. Pora na trochę kontrowersji ;)

* * *

Lektura „Biblii skuteczności” Tymochowicza nasunęła mi kilka refleksji, którymi chcę się podzielić. Książka nie jest wybitnym dziełem literackim pod względem językowym. Sympatie polityczne autora są aż nadto widoczne i to jest pewien cień na jego wizerunku jako obiektywnego, czy wręcz „cynicznego” manipulatora, za jakiego uchodzi. Nie w tym rzecz jednak. Jeżeli weźmiemy do ręki „Inteligencję emocjonalną” Daniela Goldmana, czy „Wywieranie wpływu na ludzi: teoria i praktyka” Roberta Cialdiniego, od razu dostrzeżemy różnicę. Książki naukowców amerykańskich, zwłaszcza psychologów, w odróżnieniu od tekstów ich polskich kolegów, czyta się świetnie, ponieważ w 80% składają się z barwnych narracji z życia wziętych dla zilustrowania danego problemu. Ale drugą stroną medalu jest to, że kwintesencja, czyli faktyczne przesłanie autorów, to jakieś 20, jeśli nie mniej procent. Gdybyśmy odsiali wszystkie przykłady, zostałoby nam może 10 stron „gęstej” treści, którą można byłoby zaprezentować w ciągu półtoragodzinnego wykładu.

Piotr Tymochowicz naukowcem nie jest. Do swoich metod doszedł sam – z pewnością m.in. poprzez lektury, ale przede wszystkim wypróbował je w praktyce. Tymochowicz jest bowiem praktykiem. Tak naprawdę „gęstą” treść zawarł w jednym rozdziale, w którym zaprezentował 13 metod wywierania wpływu na ludzi (szkolenia reklamowane w Internecie obiecują 28 metod, więc w książce nie wszystkie ujawnił), bardzo konkretnych z krótkimi przykładami. Ponieważ wszystkie przykłady są osadzone w polskich realiach, książka jest tym bardziej wiarygodna (tzn. w warstwie merytorycznej, nie ideologicznej czy politycznej).

Cialdini pisze np. o metodzie polegającej na daniu komuś prezentu w celu zobowiązania go do wzajemności, a przynajmniej do poczucia tego zobowiązania. W opisywanych przykładach znalazł tylko jeden przypadek człowieka, który odmówił wzięcia drobnego i niewinnego prezentu od dziecka podczas szkolnych obchodów dnia dziadka. Ów starszy człowiek był bardzo nieprzyjemny wobec dziewczynki, bo od razu spodziewał się, że będą chcieli coś od niego wyłudzić. W Polsce, podejrzewam, takich przypadków byłoby całe mnóstwo, ponieważ „nie z nami takie sztuczki”, „nikt niczego nie daje za darmo” itd. Często jest to postawa niestety uzasadniona, ale często również pozbawiamy się szansy uczestnictwa w czymś, co na dłuższą metę może się okazać dla nas i tak korzystne. W każdym razie „bezinteresowne” prezenty przyjmujemy niechętnie, bo nie lubimy się czuć do niczego zobowiązani. Może i słusznie – nie rozstrzygam tego na razie.

Pewnego razu przy Rynku Kościuszki w Białymstoku przechodziłem obok rozłożonego stolika turystycznego, zza którego sympatycznie uśmiechająca się ładna dziewczyna powiedziała, że chce dać mi w prezencie pewien kosmetyk. Do głowy przyszły mi dwie reakcje. Pierwsza to „dowcipnie” zareagować i powiedzieć „No wie pani! Czy wyglądam na mężczyznę, który przyjmuje prezenty od obcych kobiet?”, a druga to po prostu przyjąć ten kosmetyk, skoro za darmo… Nie wiem, czy powinienem się wstydzić, ale chciwość zwyciężyła i podszedłem do stolika. Kiedy dziewczyna podała mi ów kosmetyk (nie pamiętam, czy był to dezodorant, czy jakiś krem), powiedziałem „Ach, dziękuję pani bardzo. To takie miłe dostać coś za darmo!” Na to miła młoda osoba odparła „Chwileczkę! Nie tak szybko! Najpierw proszę obejrzeć inne nasze produkty”. Następnie wyjaśniła, że owszem, to co trzymam w ręku będzie moje i to „za darmo”, jeśli kupię innych kosmetyków za taką to a taką kwotę. Serdecznie jej podziękowałem i odszedłem od stolika, i to wcale nie z tego względu, że poznawszy jej perfidny plan wciśnięcia mi swoich produktów z duże pieniądze nie chciałem ich kupić. Po prostu nie miałem przy sobie takiej kwoty! W każdym razie dziewczynie udało się nawiązać ze mną jakąś relację i naprawdę była bliska sukcesu, gdyby nie prozaiczny brak gotówki po mojej stronie. W każdym razie niby wiemy, niby jesteśmy przygotowani na różne sztuczki, a kiedy przychodzi co do czego, dajemy się na nie nabierać.

Niemniej uważam, że takie proste zobowiązywanie człowieka przez wręczanie mu niespodziewanego prezentu nie byłoby w Polsce tak proste, jak w Ameryce opisywanej przez Roberta Cialdiniego. Z prezentami wiąże się jeszcze szereg innych problemów. Swego czasu nastąpiło zerwanie stosunków z jedną z gałęzi mojej rodziny właśnie przez źle dany i źle przyjęty prezent. Cała sprawa wiązała się jednak z jednym z ogólnopolskich problemów komunikacyjnych, o których pisze Tymochowicz. Chodzi mianowicie o „syndrom domyślania się”. Otóż w Polsce jest on bardzo powszechną konwencją i najwięcej problemów rodzi się z tego, że ktoś się nie domyślił, że coś powinien był zrobić. Pewien mój kolega, który mieszka z teściami, kiedy słyszy swoją teściową krzyczącą na teścia, zawsze oznajmia „tata albo coś zrobił, albo czegoś nie zrobił”. Jeśli jesteśmy karani za coś, co zrobiliśmy, to albo zrobiliśmy to niepotrzebnie, albo wykonaliśmy to źle. To jest zrozumiałe. Jeśli nie wykonaliśmy czegoś, co należy do naszych obowiązków, to oczywiście też zasługujemy na naganę. Jeśli ktoś nas o coś poprosił, a my nie wykonaliśmy, to wszystko zależy od tego, jakie są nasze relacje z proszącym. Czy uważamy, że on w ogóle ma prawo nas o cokolwiek prosić, i czy go lubimy po prostu. Sytuacja paranoiczna pojawia się wtedy, kiedy ktoś czegoś nie zrobił, bo się nawet nie domyślił, że powinien był! Przez całe dzieciństwo, wiek nastoletni, okres studiów i tak aż do dziś słyszę rozmowy prowadzone (przeważnie przez kobiety, ale nie tylko) głosami przepełnionymi świętym oburzeniem, że ten a ten nie domyślił się, żeby coś zrobić, albo coś powiedzieć. Ponieważ większość życia spędziłem w środowisku nauczycielskim, mogę z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że nie ma większej paranoi na temat braku domyślności niż wśród nauczycielek. „A czy taki choć potem powie ‘dziękuję’?” zadaje pytanie retoryczne koleżanka X. „A skąd? Takie wychowanie, moja droga. Nikt go w domu nie nauczył, to się i nie nauczy.” A nie wystarczyłoby po prostu samemu tym młodym ludziom powiedzieć, że w danej sytuacji wypada się zachować tak, a nie inaczej? Nie czekać, aż się domyślą i nie mieć pretensji, że się nie domyślają. No cóż, mają takich rodziców a nie innych. Może faktycznie nikt ich nie nauczył, ale to właśnie nauczyciel powinien takiej nauki udzielić. Nikt nie zagwarantuje skuteczności takich działań, ale nikt też nie zaprzeczy, że jeśli tego trudu nie podejmiemy, to nie ma co liczyć na „domyślanie się” młodego człowieka. Komunikat otwarty to jest coś, czego nam w Polsce brakuje!

Przypadek z moją rodziną był dla mnie bardzo nieprzyjemny, a wziął się właśnie ze zbyt szybkiego domysłu, o co im chodzi. Było to jakieś 15 lat temu, kiedy odwiedziliśmy moich krewnych, którzy przez cały czas naszego pobytu narzekali na biedę, na brak pracy, brak pieniędzy, brak perspektyw. Byliśmy wówczas młodym małżeństwem na dorobku i wcale nam się nie przelewało, ale moja żona miała całkiem sporo ubrań, których nie używała, a które były w dobrym stanie. Spakowaliśmy je i wysłaliśmy. Możecie mi uwierzyć, lub nie, ale wdzięczności nie oczekiwałem, bo uważam, że to uczucie w naturze nie występuje. Po prostu chciałem zrobić coś dobrego. Tymczasem otrzymałem obraźliwy list, z którego wynikało, że to ja obraziłem moich krewnych przysyłając im stare ubrania (nie były stare, ale to w tym momencie nieważne), przez co uważam ich za żebraków. Bardzo ciężko to wówczas przeżyłem a kontakt z tą gałęzią mojej rodziny się urwał. Jednym słowem wielki moralny kac.

Po pewnym czasie zacząłem analizować całą sytuację i stwierdziłem, że błąd leżał po obu stronach, ale moja wina była większa. Moi krewni nie powinni byli narzekać na każdym kroku na swój niedostatek, ale ja nie powinienem był być zbyt domyślny. Albo inaczej – powinienem był w swojej domyślności posunąć się o krok dalej. Powinienem był się domyślić, że pewne podarunki mogą naruszyć czyjąś godność osobistą. Bo wzbranianie się przed przyjmowaniem czegoś od innych nie bierze się tylko z obawy przed zobowiązaniem, ale z obawy o własny image. Jeśli bierzesz prezent bez okazji, to znaczy, że ten co daje jest bogatszy i daje ci to do zrozumienia, a ty jesteś ten biedak, który tylko zasługuje na jałmużnę. Jak widać, w kołowrocie domyślania się, nie domyślenia się lub niedostatecznego domyślania się, popadamy w paranoję i rujnujemy wzajemne relacje. A zgadzam się z Tymochowiczem, że relacje z ludźmi to rzecz niezwykle cenna!

W paranoi zwanej koniecznością domyślania się posuwamy się w Polsce tak daleko, że nawet komunikat werbalny „nie” każe nam się często przyjmować jak „tak”, tzn. jeśli przyjmiemy komunikat „nie” i nie będziemy wystarczająco nalegać na odpowiedź „tak” to okażemy się źle wychowanymi chamami. Kiedy mój syn szedł do pierwszej komunii, moja mama już miała problemy zdrowotne, ale jeszcze chodziła na własnych nogach. Stwierdziła jednak, że tak się źle czuje, że nie przyjedzie do nas. Zaproponowałem, że pojadę po nią do Łodzi własnym samochodem i przywiozę rodziców, a potem ich odwiozę. „Stanowczo” odrzuciła taką możliwość. Stwierdziła, że będzie się tylko męczyć i że my się będziemy z nią męczyć, więc nie przyjedzie. Przyjechał więc tylko mój tata (pociągiem), a po całej uroczystości zrobił mi awanturę, że nie przyjechałem samochodem po matkę. Okazałem się nie tyko niewdzięcznikiem ale jeszcze i idiotą.

Komunikat otwarty to jest coś, co trzeba propagować w naszym kraju na każdym kroku dla naszego wspólnego dobra. Jeśli coś do kogoś chcemy, powinniśmy go o to poprosić wprost. Jeśli będziemy liczyć na pomoc na tej podstawie, że komuś „możnemu” czy bogatemu pomarudzimy na temat naszej ciężkiej sytuacji, to taka osoba ma prawo się nie domyślić, o co nam konkretnie chodzi. Wiadomo, że prośba wiąże się z obawą, że nas odbiorą jako żebraków, a nie jest to sytuacja komfortowa, ale jest to lepsze, niż kiedy przyjmujemy postawę wiecznego narzekacza. Jeżeli narzekasz publicznie bez intencji zmiany sytuacji na lepszą, w tym wypadku przez prośbę o pomoc, to nie dziw się, że po pewnym czasie ludzie zaczynają cię unikać. Wiecznie skwaszonych malkontentów nikt nie lubi.

Oczywiście piękne są takie więzi między ludźmi, dzięki którym „rozumiemy się bez słów”, oszczędzamy sobie wzajemnie „utratę twarzy/godności” itp., ale skoro coraz mniej możemy na to liczyć, nauczmy się wyrażać głośno o co nam chodzi. Owocem kultury „domyślania się” są politycy, którzy wiecznie domagają się przeprosin, a jak ich już ktoś przeprosi to się okazuje, że nie dość przekonująco, albo w złej formie itd. Domaganie się domysłów to do jakiegoś stopnia wygodne narzędzie walki politycznej, bo przecież najłatwiej jest dokopać komuś za coś, czego nie zrobił, bo nigdy mu nawet do głowy nie przyszło, żeby zrobić. Bez trudu jestem w stanie wyobrazić sobie polską partię polityczną, która zaatakowałaby rząd (ten, czy inny, który akurat jest u władzy), że Polska nie ma programu zasiedlenia Marsa. Partia taka w przemówieniach liderów i w komunikatach prasowych przy pomocy odpowiedniej retoryki „dziwiłaby się”, że władze jeszcze nic nie zrobiły w celu wysłania ekspedycji na tę planetę. Nie ma nawet ani jednego statku kosmicznego zdolnego zawieźć tam naszych osadników. Co więcej, żadnego statku kosmicznego nie ma. Ba, (tutaj już oburzenie sięga szczytu) rząd do tej pory nie powołał nawet odpowiedniej komisji, która zajęłaby się planami podboju Marsa. Możemy sobie wyobrazić niemrawe próby odpowiedzi na takie zarzuty (zauważmy, że w tym momencie, opinia publiczna może być już tak nakręcona, że zaczyna święcie wierzyć, że domek z ogródkiem na Marsie jest tym, o czym każdy Polak marzy). Rzecznik rządu próbuje więc zdezawuować zarzuty opozycji i mówi, że rząd jak na razie nie widzi potrzeby takich działań. Na to opozycja „No proszę! Oni nawet nie widzą takiej potrzeby!” Cały naród jest oburzony.

A wracając do rzeczywistości, to członkowie byłej PZPR powinni byli się domyślić, że w roku 1989 ich obowiązkiem było popełnić zbiorowe seppuku. Rosjanie powinni byli się domyślić, że raz na kwartał każdorazowy prezydent ich kraju powinien przyjeżdżać do Polski i prosić o wybaczenie za Katyń. Z drugiej strony Niemcy powinni płacić nam rokrocznie kilkadziesiąt miliardów euro do końca świata w ramach rekompensaty za drugą wojnę światową. Osobiście zresztą wcale nie miałbym nic przeciwko temu wszystkiemu (no może oprócz punktu pierwszego – byli członkowie PZPR to często całkiem znośni ludzie), ale problem w tym, że tamci jakoś nie mają takiego poczucia przyzwoitości i za cholerę się nie domyślają, co powinni zrobić.

Jeśli ktoś z kolei w kraju nie domyśla się, że trzeba się tego wszystkiego od Rosjan i Niemców domagać, to znaczy że nie jest prawdziwym Polakiem, a tylko polskojęzycznym zdrajcą na służbie któregoś z tych krajów, albo obu naraz.

W polityce wewnętrznej bowiem ważnym elementem polskiej gry politycznej jest zabawa pt. „domyśl się, z której strony ci przyp…”

sobota, 12 września 2009

Miły przypadek

Internet ciągle się rozwija, ale nadal wyszukiwarki nastawione są wyłącznie na tekst. Nie ma możliwości zaśpiewania kawałka melodii, której całość chciałoby się znaleźć w necie, a google na podstawie naszego krótkiego nagrania odnalazłyby ten utwór. Być może powinienem napisać "jeszcze nie ma możliwości". Może ktoś nad tym myśli, a jeśli nie, to ja w każdym razie taki pomysł podsuwam.

Myśl ta przyszła mi do głowy pod wpływem impulsu, jakim było dzisiaj odkrycie melodii, której szukałem ponad 20 lat. Otóż pewnego razu wybrałem się z grupą znajomych do teatru "77" w Łodzi na gościnne przedstawienie grupy z... niestety nie pamiętam, która wystawiała sztukę Witkacego (na pewno), ale też zupełnie nie pamiętam, którą. Utkwił mi wtedy natomiast utwór muzyczny, który grano jako podkład, a zmiany natężenia głośności którego miały również dramatyczną rolę do odegrania w samej inscenizacji. Muzyka ta zrobiła na mnie duże wrażenie, i często "chodziła mi po głowie". Niestety nie widziałem wówczas możliwości odnalezienia jakiegoś nagrania tego utworu, ponieważ nie znałem ani jego kompozytora, ani tytułu, ani wykonawcy. Mój nieżyjący już przyjaciel, od kogoś usłyszał, że utwór ten nazywał się "Andaluzja", ale weź tu w latach 80. XX wieku encyklopedię i szukaj Andaluzji. Znalazłbyś krainę w Hiszpanii i już. Bez nazwiska kompozytora ani rusz. Sprawa nie była zresztą dla mnie jakimś problemem życia i śmierci, więc przestałem zbyt intensywnie nie dociekałem.

Jakieś osiem lat temu, kiedy na Suwalszczyźnie poznałem polsko-niemieckie małżeństwo muzyków z filharmonii bamberskiej, zapytałem, czy znają utwór "Andaluzja", na co mężczyzna, który był skrzypkiem (i Polakiem), odpowiedział, że to musi być Pablo Sarasate. Był to już czas, kiedy od kilku lat miałem internet w domu, więc po powrocie z wakacji rzuciłem się do szukania utworów Pabla Sarasate. Na pewno tego nie żałuję, bo odkryłem jednego z największych kompozytorów hiszpańskich, ale ani jego "Tańce andaluzyjskie" ani inne utwory w niczym nie przypominały melodii ze sztuki w teatrze "77". Ponieważ nadal nie była to dla mnie sprawa życia i śmierci, dałem sobie spokój z poszukiwaniami.

Tymczasem dzisiaj jadąc do domu po odebraniu żony i córki z basenu, jak zwykle w samochodzie słuchałem radia (II programu). Po skończeniu "Bolera" Maurice'a Ravela, nadano dwa utwory, ale nie dosłyszałem zapowiedzi. Ten drugi jednak mnie uderzył do razu. To był ten utwór! Właśnie ten, który po raz pierwszy usłyszałem 20 lat temu i który chciałem odnaleźć. Była to "Andaluza" Enrique Granadosa!

Tak na marginesie. Prezenter radiowy powiedział, że wysłuchaliśmy "Bolera" Maurycego Ravela, natomiast nie powiedział, że usłyszeliśmy "Andaluzę" HENRYKA Granadosa. Dawniej wszystkie imiona się spolszczało, teraz nie i chyba dobrze. Wyobrażacie sobie film z Hugonem Grantem, albo sztukę Eugeniusza Ionesco? A może wiersze Pawła Whitmana lub utwory Klaudiusza Debussy'ego? No dobrze, ale dlaczego nie razi nas Maurycy Ravel? Nieważne.

Posłuchajcie "Andaluzy" Enrique Granadosa w wykonaniu tej samej pani, której wersję przedstawił program II Polskiego Radia, czyli Alicii de Larocha.


czwartek, 10 września 2009

Młody lew i stara antylopa (opowiadanie)

Czytam sobie książkę Tymochowicza "Biblia skuteczności". Nie jest on jedynym człowiekiem, który podkreśla dzisiaj kwestie nieświadomego bycia niewolnikiem. Napisałem na ten temat krótkie opowiadanie.

Młody lew i stara antylopa

Młody lew, który nie był już małym kociątkiem, ale jeszcze mu trochę brakowało do dojrzałości samca, wyruszył na polowanie. Nie był to jego pierwszy raz. Już od kilku miesięcy potrafił bezbłędnie skoczyć na antylopę i w błyskawicznym tempie dorwać się zębami do jej szyi. Tą zręcznością w uśmiercaniu ofiary wzbudzał podziw starszych lwów i lwic. Nawet wśród antylop mawiano, że „jeśli ma cię spotkać lew, to już lepiej niech to będzie ten młody jasnogrzywy, bo przynajmniej się długo nie będziesz męczył”.

Stado antylop gnu, które pasło się na sawannie jeszcze go nie dostrzegło. Nie był oczywiście tak szybkim biegaczem, jak gepard, który mógł sobie pozwolić na dłuższy pościg za zwierzęciem, na które polował, więc skradał się powoli. Z moment rzuci się na najbliższą ofiarę i wbije swoje zęby w jej szyję.

- Widzę cię – usłyszał nagle. Nie bardzo wiedział, czy było to wypowiedziane do niego, czy kogoś innego. Na wszelki wypadek rozejrzał się na boki. Oprócz antylop, które spokojnie się pasły, nie było w pobliżu nikogo.

- Tak tak, do ciebie mówię, młody lwie – powiedziała jedna z gryzących trawę.

Młody lew na moment stracił głowę.

- To dlaczego nie uciekasz? Dlaczego nie alarmujesz stada?

- Postanowiłam zaryzykować i przemówić ci do rozsądku – odpowiedziała antylopa.

- Ale wiesz, że zaraz zginiesz i staniesz się obiadem dla mnie i mojej rodziny? – groźnym głosem zapytał lew.

- Wiem, ale mimo to chce z tobą najpierw pogadać. Wyglądasz na rozsądnego gościa, a z inteligentnym stworzeniem to nawet przed śmiercią warto porozmawiać.

- O co ci więc chodzi?

Antylopa wykazała się nie lada odwagą, bo oto odeszła od stada i przybliżyła się do wysokiej kępy trawy, w której czaił się krwiożerczy kot.

- Czy ty się kiedyś zastanawiałeś nad swoim życiem? – spytała.

- Nnno, nie wiem, czy jest się nad czym specjalnie zastanawiać – odpowiedział lew. – Się poluje, się je, się kocha z lwicami i się śpi.

- Ano właśnie, ano właśnie! – antylopa kiwała smutno głową. – Nigdy nie myślałeś o tym, że żyjesz jak niewolnik?

- Jak niewolnik? – zdziwił się lew. – Nigdy by mi to nie przyszło do głowy. Dlaczego twierdzisz, że żyję jak niewolnik.

- Nie umiesz się po prostu wyrwać ze schematu. Zabijanie, żarcie, kopulacja, sen. Zabijanie, żarcie, kopulacja, sen. I tak w kółko. Tak chcesz spędzić całe swoje życie? Według tego samego, przyznasz że dość prymitywnego, schematu?

Lew nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć.

- A co mógłbym robić innego?

Antylopa podniosła nieco głowę zakręciła nią tak jakby chciała pokazać cały szeroki świat.

- Spójrz, jak świat jest wielki. Byłeś kiedyś na pustyni?

- Na pustyni? Po co? – znowu zdziwił się lew.

- A próbowałeś jeść trawę, albo liście akacji?

- He, to jakaś głupota, lwy tego nie robią.

- Ano właśnie, ano właśnie. Indoktrynowali cię we wczesnym dzieciństwie, że lwy robią to a to, a tamtego nie robią. Masz umysł niewolnika i nic już chyba tego nie zmieni.

- Nie no, zaraz! Co niby byś mi zaproponowała.

- Jakąś zmianę! Wyrwij się z tego schematu. Wcale nie musisz tak żyć! Wcale nie musisz się trzymać tego kawałka sawanny. Możesz pójść gdzie chcesz, na przykład do dżungli albo na pustynię. Możesz spróbować odżywiać się trawą, albo bulwami roślin, a z antylopami i gazelami się przyjaźnić. Możesz robić, co tylko chcesz, bo jesteś wolną istotą.

Młody lew był tak oszołomiony tym, co usłyszał, że nawet nie zauważył kiedy całe stado antylop spokojnie i bez pośpiechu oddaliło się na kilometr. Antylopa, która z nim rozmawiała również. Po jakiejś godzinie wstał i zamiast wrócić do swojej rodziny, ruszył prosto przed siebie. Szedł na północ, w kierunku pustyni.

Rozpierało go poczucie nieograniczonej swobody. Oto mógł robić, co mu się podobało, iść gdzie chciał, jeść coś, co nie musiało być mięsem upolowanych stworzeń. Jeszcze nigdy nie był taki szczęśliwy. Sam nie zauważył, kiedy doszedł na pustynię i zastała go noc.

Noce na pustyni bywają zimne, a on nie miał do nikogo się przytulić kocim zwyczajem. Rano obudziło go palące słońce Sahary. Przypomniał sobie skąd się tu wziął i znowu duma i radość przepełniły jego młode lwie serce. Szedł dalej, a czym dalej szedł, tym bardziej oddalał się od sawanny. W końcu poczuł głód i pragnienie. Ponieważ w pobliżu nie było żadnego stada antylop ani gazel, postanowił poszukać wody. Na próżno. Oprócz piasku na pustyni nie było nic. Nie było też roślin, których postanowił spróbować w ramach rezygnacji z diety mięsnej. W południe, kiedy najdokuczliwiej zaczął odczuwać słońce, wpadł w panikę. Nie ma wody, nie ma jedzenia. Gdzie ja w ogóle jestem. Zaczął biec jak oszalały, a czym szybciej biegł, tym szybciej opadał z sił, a nieznośny upał sprawiał, że temperatura jego ciała wzrosła do tego stopnia, że jego biedne lwie serce nie wytrzymało. Padł z rezygnacją. Jak przez mgłę dostrzegł nadchodzące lękliwym, ale nieustannie przybliżającym się krokiem, hieny.

- To już długo nie potrwa. Zaraz kipnie – odezwała się jedna.

- Taaa, zaczekamy, mamy czas – zgodziła się druga. Żadna nie śmiała jeszcze podejść bliżej, bo lew ciągle oddychał. Po godzinie, padlinożercy mogli zacząć ucztę.

* * *

Tymczasem do mądrej antylopy-filozofki, podszedł młody cielaczek.

- Słyszałem, jak rozmawiałaś z tym lwem.

Antylopa-filozofka pokiwała głową.

- Ale przyszło mi przy okazji do głowy jedno pytanie – powiedział młody.

- No, jakie? – spytała życzliwie stara, mile połechtana podziwem dla własnej inteligencji.

- Czy my, antylopy, jesteśmy wolnymi stworzeniami, czy niewolnikami?

- Nie rozumiem twojego pytania, mój mały. O co ci chodzi?

- No bo my przecież też trzymamy się tego kawałka sawanny, codziennie budzimy się żremy trawę, starsi kopulują, a potem śpimy. Żarcie, kopulacja, sen. Żarcie, kopulacja, sen. Czy to nie jest jakaś niewola schematu?

- Młody! – odpowiedziała antylopa-filozofka. – Chciał nas pożreć lew?

- Tak – odparł nieco zdziwiony samczyk.

- Pożarł któreś z nas?

- Nie.

- Zagraża nam ten młody lew teraz?

- Nnno nie…

- No to się, gówniarzu, ciesz, że żyjesz!

niedziela, 6 września 2009

Wyznania ekonomicznego ignoranta (5)

Lotnisko pasażerskie w Białymstoku to temat mający już kilkunastoletnią historię. Problem w tym, że niby każda ekipa rządząca miastem go chce, ale coś ich tam zawsze powstrzymuje. A to nie mogą się zgodzić co do lokalizacji, a jak już coś ustalą, to akurat okoliczni mieszkańcy tak skutecznie wszystko zablokują, że wychodzą nici. Podczytuję sobie fora internetowe, gdzie mieszkańcy województwa podlaskiego wypowiadają się na ten temat i widać wyraźnie, że zdania są podzielone. Osobiście bardzo bym chciał, żeby takie lotnisko powstało, ponieważ tysiące Podlasian podróżuje do pracy a to do Anglii, a to do Irlandii, a np. Siemietyczanie pracują w Belgii. Myślę, że popyt na loty by się znalazł i nie byłoby tak, jak to przedstawiają przeciwnicy przedsięwzięcia twierdząc, że byłby może 1 lot na tydzień dla 20 pasażerów. W Łodzi, z której w lipcu poleciałem do Londynu, loty są codziennie, a samoloty pełne. Oczywiście to, co teraz piszę, opieram jedynie na przypuszczeniach i intuicji, w związku z tym proponowałbym zacząć od porządnego badania rynku. Po tym (jak się zdaje dość logicznym) etapie, można zacząć myśleć o lotnisku.

Z drugiej strony, można o lotnisku myśleć inaczej. Jeśli będzie lotnisko, to przybędzie do nas kapitał, którego przyciągnie ten jakże istotny element infrastruktury, przybędą biznesmeni, którzy będą chcieli robić interesy z Białorusią i Rosją itd. itp. Można i tak, ale to już jest pewne ryzyko.

Ja bym bardzo chciał podjechać jakimś autobusem, albo specjalną linią kolejową (o tutaj to już pojechałem...) jakieś 20-30 kilometrów od centrum Białegostoku, wsiąść do samolotu i polecieć np. do Sztokholmu, Paryża, Brukseli, Berlina, Londynu czy Dublina. No mam takie marzenie. Nie twierdzę, że wszyscy muszą realizować moje marzenia, ale bardzo bym chciał, żeby wszyscy zaczęli marzyć o tym samym co ja!

Z Krywlan nic nie wyszło, co może i dobrze, bo to miejsce bardzo bliskie centrum miasta, a przy tym trzeba by wyciąć kawał lasu solnickiego, bo pas lotniska sportowego nie wystarczy. Z jakichś powodów odpadła kandydatura Topolan pod Zabłudowem, a teraz rolnicy i radni Tykocina (często to te same osoby) skutecznie zablokowali budowę w Sanikach. Łatwo oczywiście w takiej sytuacji nakrzyczeć na tych rolników, że "kmioty", że "ciemnogród" itd. itp., ale w ten sposób niczzego nie załatwimy. Prywatna własność tych ludzi to nie jest coś, co można zlekceważyć. Siłowe wywłaszczenie byłoby wg mnie nie do przyjęcia.

Ale tymczasem szansa sporej dotacji z Unii Europejskiej przelatuje nam przed nosem, a co jak co, ale polscy rolnicy-katolicy i nawet ojciec Rydzyk doskonale wiedzą, że "pecunia non olet" i jak dają, to trzeba brać. Okazuje się, że Podlasianie gardzą mamoną.

Pojawiają się argumenty, że takie lotnisko jest przedsięwzięciem nieopłacalnym. Podobno (nie sprawdzałem w wierygodnych źródłach, więc piszę "podobno") łódzkie lotnisko na Lublinku dopłaca jakieś duże pieniądze Ryanairowi, że ten zgodził się w ogóle tam przylatywać. No, jeżeli to tak miałoby być, to faktycznie trzeba się zastanowić, czy gra jest warta świeczki.

Nie jestem ekonomistą ani nawet biznesmenem, ale myślę, że przynajmniej sprawę lokalizacji dałoby się jakoś rozwiązać. Otóż grunt pod budowę lotniska powinno wykupić konsorcjum prywatnych przedsiębiorców. (Pytanie, czy prywatni przedsiębiorcy chcieliby stworzyć takie konsorcjum, skoro sprawa miałaby być nieopłacalna). Po prostu grupa zamożnych obywateli zajęłaby się skupem przylegających do siebie gruntów, po czym, zaproponowałaby władzom wojewódzkim wykup tej ziemi. No chyba, że chcieliby sami zbudować lotnisko - wtedy władze w ogóle miałyby problem z głowy. Ja oczywiście wiem, że przy populistycznym myśleniu Polaków, zarówno tych, którzy mienią się zwolennikami lewicy, jak i tych popierających prawicę, nic takiego nie wchodzi w rachubę. Przecież oznaczałoby, że "jacyś kolesie kręcą lody" itd. Oczywiście kupując ziemię od rolników trzeba byłoby im dać bardzo atrakcyjną cenę. Na sprzedaży tej ziemi państwu prywatne konsorcjum też chciałoby coś zarobić, bo przecież nie podejmuje się takich działań bez perspektywy zysku. Wszystko to podniosłoby cenę całego przedsięwzięcia, czego przeciez nikt nie chce.

Biznesmeni sami lotniska nie zbudują, bo jeśli to prawda, że lotnisko z definicji jest nieopłacalne, to nie ma się czemu dziwić. Czy w tej sprawie nie ma dobrego rozwiązania? Oto jest pytanie. Lotnisko ma wrogów ze wszystkich stron, a ja nadal uważam, że w dłuższej perspektywie byłaby to dobra inwestycja dla województwa jako całości. Macie jakiś pomysł w tej sprawie?