sobota, 19 września 2009

Młodzieży chowanie (9)

Zastanawia mnie mentalność przedstawicieli młodego pokolenia i ich rodziców. Chodzi mi o ich podejście do wyższego wykształcenia, a piszę to po ostatnich egzaminach poprawkowych, jakie musiałem sprawdzić w zeszłym tygodniu.
Przed II wojną światową, w jej trakcie i kilkanaście lat po niej, wykształcenie było autentyczną wartością. Przed wojną człowiek z maturą to już był inteligent, a absolwent wyższej uczelni należał do elity społeczeństwa. Jeden z moich dziadków, który całe życie spędził na roli we wsi Lasocin (obecnie województwo świętokrzyskie, kiedyś kieleckie), opowiadał o przedwojennym kuzynie babci, który studiował w Krakowie. Dla rodziny chłopskiej posłanie syna na studia było nie lada wysiłkiem finansowym, ale opłacało się. Chłopak ten (jakiś mój daleki wujek) prawdopodobnie studiował w jakimś systemie eksternistycznym, ponieważ z opowieści dziadka wynikało, że co jakiś czas jeździł do Krakowa na egzaminy, a większość czasu spędzał w rodzinnej wsi. Założył w niej koło Związku Młodzieży Wiejskiej "Wici", a także udzielał korepetycji. Z samych korepetycji stać go było na to, "czego tylko zapragnął", jak to ujmował mój dziadek, natomiast wśród swoich rówieśników i młodszych cieszył się autentycznym i wielkim autorytetem. Zmarł, o ile dobrze pamiętam, w pierwszych latach wojny na gruźlicę.
Jak widać, wykształcenie polepszało los człowieka niemal natychmiastowo (oczywiście wiem, że byli inteligenci bezrobotni, że nie wszyscy sobie dobrze radzili, ale w takich przypadkach ci niewykształceni radzili sobie jeszcze gorzej). Darmowy dostęp do wyższych uczelni wprowadzony przez reżim wprowadzony w Polsce przez Sowietów, był wielkim osiągnięciem socjalnym i drogą do awansu społecznego. Wiele dzieci z rodzin robotniczych i chłopskich zaczęło studiować i potrafiło to docenić. Oczywiście jest ciemna strona tego procesu, a mianowicie system punktowy, który dawał dzieciom robotniczym i chłopskim przywileje w dostaniu się na uczelnię i dyskryminował (w pewnym stopniu) młodzież z rodzin inteligenckich. Chodziło przecież o zapobieżenie tworzenia się wielopokoleniowych elit intelektualnych, bo tych nie byłoby być może tak łatwo kontrolować. Jak na ironię inteligencja wykazała się "czarną niewdzięcznością" wobec komuny, bo to przecież ci wykształceni po wojnie stanowili intelektualne zaplecze "Solidarności".
Co jednak spowodował dostęp do oświaty, w tym do szkolnictwa wyższego, wprowadzony przez komunistów? Otóż przed wojną w środowiskach robotniczych i chłopskich trafiało się wiele inteligentnych jednostek, których nie stać było na kształcenie. Komunistyczny system praktycznie zlikwidował możliwość takiego usprawiedliwienia. Jeżeli ktoś się nie kształcił, to nie z biedy, ale po prostu albo faktycznie z powodów miernych zdolności do nauki się nie nadawał, albo po prostu nie chciał. Frustracje spowodowane tym, że rodzony brat, czy kuzynka są np. inżynierem lub nauczycielką, a ja tylko przerzucam węgiel w punkcie sprzedaży tego surowca energetyznego, były bardzo częste, ale równocześnie nieuzasadnione, bo każdy mógł bez cienia przesady odpowiedzieć "trzeba było się uczyć".
Komuna to nie była sielanka i to też trzeba sobie otwarcie powiedzieć. Dużą rolę odgrywały poglądy polityczne, za które można było ze studiów zostać relegowanym, choć oczywiście znamy przykłady ludzi, którzy całe życie sprzeciwiali się komunie, a darmowe studia pod jej rządami skończyli. Od kwestii politycznej o wiele gorsza, ale związana z tą pierwszą, była kwestia poziomu i zakresu nauczania. W pierwszych latach po wojnie, kiedy wykładali jeszcze przedwojenni profesorowie, miewali problemy z działaczami ZMP, którym np. przyszło nagle do głowy urządzić zebranie koła w czasie regularnych wykładów. Profesor zamiast prowadzić swój wywód, musiał się przysłuchiwać np. samokrytyce, do której jakiegoś studenta zmusili jego koledzy ze związku. Niemniej, oprócz zagorzałych i tępych komunistów, udawało się uczelniom wypuszczać wartościowych fachowców.
Nauki humanistyczne zostały na 40 lat zablokowane przez "jedynie słuszną ideologię", a mianowicie marksizm-leninizm i praktycznie trudno było się przebić z nowymi trendami modnymi wówczas w Europie Zachodniej. Mieliśmy wielkie szczęście, że w naukach przyrodniczych udało się naszym uczonym obronić przed idiotyzmami niejakiego Łysenki, którymi ten szarlatan zaraził wszystkie uniwersytety sowieckie. Niemniej uważam, że od lat 70. zaczął się systematyczny spadek poziomu nauki polskiej, a zwłaszcza myśli technicznej. Nie brakowało nam zdolnych inżynierów, ale systemu motywacyjnego. We wszystkim brakowało systemu motywacyjnego. Inżynier, czy nauczyciel nie zarabiał więcej od niewykwalifikowanego robotnika. Górnik bez wykształcenia zarabiał kilkakrotnie więcej od inżyniera włókiennika. Brak dostępu do nowoczesnych technologii doprowadził do tego, że wykładowcy politechnik zaczęli gonić własny ogon i wykształcili typ naukowca-teoretyka nawet bez ambicji innowacyjnych. Problem potęgował się tym bardziej, że profesorami zostawali studenci wykształceni już w tych gorszych czasach. Ja wiem, że każdy mógłby mi podać setki przykładów wybitnych polskich uczonych wszystkich dekad PRLu, tak samo jak setki przykładów wybitnych studentów. Nie zmienia to faktu, że byłyby to setki, a nie tysiące i że w końcu prestiż uczelni wyższych upadł w latach 80. XX wieku, kiedy odkryto, że prowadząc własny biznes, nawet niewielki, zarabia się o wiele więcej niż pracując w swoim zawodzie. To w tamtym okresie inżynierowie otwierali zakłady bieliźniarskie, a filozofowie zakłady sitodruku. Jeśli dodamy do tego legendy nadchodzące z Zachodu, że tam też się wykształcenia tak nie szanuje, bo wiadomo, że najważniejsze to "mieć głowę do interesów", wyłoni nam się obraz kompletnego upadku autorytetu uczelni. Powiedzmy sobie szczerze - do każdego biznesu potrzebna jest wiedza, no właśnie z dziedziny tego biznesu. Problem komuny polegał na tym, że nadal dawała wykształcenie, ale nie dawała wiedzy, tzn. wiedzy pożytecznej.
Wydawało się, że przejście do gospodarki rynkowej wszystko zmieni. Ludzie będą studiować to, co ich będzie interesowało i co będą mogli wykorzystać w życiu, a ponieważ w kapitalizmie trzeba będzie płacić za studia, to ludzie dobrze się zastanowią zanim zdecydują się na nieodpowiednie dla nich studia, a kiedy już się zdecydują na jakieś, to będą się intensywnie uczyć, żeby nie tracić pieniędzy. Fakt, że udało się to w pewnym stopniu - w jakiś sposób wyeliminowano ludzi studiujących po kilkanaście lat (choć nie do końca, w kolegium języka angielskiego w II połowie lat 90. miałem kolegę, który pojawił się po raz 3 na moim roku, tzn. II, ale też go wówczas nie skończył, a w ogóle studiował już wówczas jakieś 8 lat). W każdym razie przestało to być zjawisko powszechne.
Pracując w prywatnych uczelniach bardzo szybko się zorientowałem, że to, że ludzie płacą za studia nie ma żadnego przełożenia na ich stosunek do nauki. Nigdy nie poznałem żadnego studenta, który by miał mentalność Soichiro Hondy, którego co prawda skończenie politechniki w Osace nie interesowało, ale chętnie przyswajał tę wiedzę, którą chciał konkretnie wykorzystać w swoich zakładach motoryzacyjnych. Tacy ludzie być może w Polsce są, ale ja nie miałem szczęścia ich poznać. Owszem, poznałem studenta finansów, który uczy się rachunkowości na jednej z prywatnych uczelni, a równocześnie pracuje w biurze doradztwa księgowego (po prostu wykonuje robotę księgowego dla kilku prywatnych firm), który nie znalazł ani jednego punktu stycznego między programem swoich studiów a praktyką codziennej pracy. Żeby móc dalej wykonywać swoją pracę musi zdobyć "papierek". Ma zajęcia z wybitnymi naukowcami, ale przedmioty, których się uczy, do niczego mu się nie przydadzą. Uczelnie prywatne są bowiem po to, żeby przede wszystkim dawać możliwości dorobienia kadrze naukowej, a niekoniecznie dostarczenia studentom wiedzy niezbędnej do ich przyszłego (lub obecnego) zawodu.
Oferta prywatnych uczelni wyższych nie zawsze jest taka, jak opisałem w powyższym akapicie. Jak już wspomniałem, naukowcy w nich pracujący są często wybitnymi specjalistami (znanymi z państwowych uniwersytetów czy politechnik). Są takie kierunki, gdzie gdyby się chciało, można zdobyć naprawdę solidną i pożyteczną wiedzę. Problem w tym wypadku leży po stronie studentów. Ogromna większość nie ma żadnej świadomości tego, po co idzie na wyższą uczelnię. Znam setki studentów filologii angielskiej, administracji czy stosunków międzynarodowych, którzy nie nadają się na te kierunki w najmniejszym stopniu, a jednak z uporem maniaka płacą co semestr niemałe czesne i z takimż samym uporem dostają dwóje w pierwszym terminie, ale już drugim lub trzecim (bo w prywatnych uczelniach szans się nikomu nie skąpi) są przepuszczani, bo przecież uczelnia musi się jakoś utrzymać. Być może zabrzmi to cynicznie, ale taka polityka uczelni nie powinna nikogo dziwić. Wykładowcy w większości przypadków są bardzo dobrzy i podają materiał w taki sam sposób, jak to robią na uczelniach państwowych. Nie mogą się pozbyć złych studentów, bo wtedy doprowadziliby do upadku całych kierunków i wydziałów (bo trzeba byłoby wyrzucić 90% studentów). Nie jest to może postawa chwalebna, ale dość zrozumiała.
Za nic nie potrafię jednak zrozumieć studentów i ich rodziców. Dlaczego pchają się do studiowania czegoś, o czym nie mają najmniejszego pojęcia. Nie zdają egzaminów, bo się nie uczą, a nie uczą się, bo albo są kompletnie niezdolni, albo materiał ich przerasta (bo zatrzymali się na poziomie I klasy gimnazjum), albo ich po prostu w ogóle nie interesuje, a do tego płacą mnóstwo pieniędzy co semestr i dodatkowo za każdą poprawkę. To tak, jakby ktoś przyszedł na rynek po ziemniaki, sprzedawca dałby mu koszyk i powiedział "proszę sobie wybrać samemu", a kupujący wybrałby same przemarznięte i przegniłe sztuki i bez szemrania zapłacił kwotę należną za ziemniaki zdrowe. W normalnym życiu nazwalibyśmy to jakimś rzadkim przykładem frajerstwa, ale studenci uczelni prywatnych robią to powszechnie. Dlaczego człowiek, który ma zawód i pracę (wielu jest takich studentów zaocznych), płaci prywatnej uczelni za to, żeby mu dała wykształcenie w kierunku kompletnie z jego przyszłością niezwiązane (np. kierowca studiujący stosunki międzynarodowe), a na dodatek w ogóle się nie uczy. Podobnie jak za komuny rządzi magia papierka. Pokoleniowa spuścizna prestiżu wyższego wykształcenia. Niepojęte!

6 komentarzy:

  1. Jak najabrdziej. Jest tylko jeszcze jeden aspekt całej tej sytuacji. Rynek pracy. Większość pracodawców uwielbia gdy kandydat ma "papierek" wyższej uczelni. W chwili obecnej tylko najabrdziej rozwojowe i nowoczesne firmy kierują się umiejętnościami, jakie powinien posiadać kandydat na dane stanowisko.
    Jeszcze inaczej ujmując całą sprawę. Jak to często bywa ilość nie przekłada się na jakość. Dotyczy to także edukacji. Jednak i to powoli się zmienia na lepsze, kwestia czasu...

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja też mam nadzieję, że się zmieni na lepsze. Natomiast nie mogę pojąć tej wiary w "papier". Rozumiem, że starosta powiatu chce mieć pracowników z wykształceniem administracyjnym i tu, jak to w świecie urzędników, "papierek" daje złudzenie jakiegoś dowodu wiedzy i umiejętności, ale wydawało mi się, że prywatni przedsiębiorcy od dawna liczą na faktyczne kwalifikacje, a nie tylko na dyplom bez pokrycia.

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak jak wspomniałem, powoli to się będzie zmieniać. Zresztą tak jak to jest w Ameryce i Wlk. Brytanii.
    U nas jeszcze dużo do powiedzenia ma "sytuacja płacowa" i system edukacyjny, który to ostatnio zlikwidował szkoły zawodowe. Państwo cały czas zachęca młodzież do studiowania na kierunkach technicznych, a w edukacji stopień niżej kompletnie nie ma przygotowania, a jak jest to właśnie takie jak opisane u Ciebie wyżej.
    Najgorsze, jak zwykle w tym wszytskim jest to, że do do nas - studentów - to dotarło, a do kadry zarządzającej edukacją jeszcze nie. Grunt to uczyć się i pracować, wszystko przyjdzie z czasem. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Kilka postów temu (http://stefankubiak.blogspot.com/2009/08/modziezy-chowanie-8.html) nawiązałem do systemów anglosaskich, które ratuje grupa elitarnych uczelni. Ich system oświaty powszechnej również ulega degradacji. Do kadry zarządzającej oświatą (czytaj: polityków)to nie dociera, bo nie analizują systemu jako takiego, tylko próbują podpatrywać gotowe wzorce, a tymczasem wzorce anglosaskie są doskonałe, ale na poziomie wyższych uczelni i też nie wszystkich, bo tylko tych elitarnych. Cieszę się, że są ludzie w Polsce, którzy wierzą, że polskie szkolnictwo pójdzie w lepszym kierunku. To napawa nadzieją.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ech, Stefan, ciężkie tematy poruszasz przed rozpoczęciem roku akademickiego... System został totalnie rozwalony na poziomie szkolnictw średniego moim zdaniem (gimnazja+licea) i nowa matura, która promuje 'wstrzelenie się w klucz' Obserwuję na przykład wzrastającą ilość studentów (zarówno na uczelni prywatnej jak i państwowej), którzy nie bardzo potrafią usytuować chronologicznie epoki literackie. Nie lubią zadawać pytań, a moje słowa zapisują bezmyślnie acz gorliwie. Czasem specjalnie mówię jakąś totalną bzdurę, żeby wywołać jakąkolwiek reakcję, ale nikt nie reaguje. Na moją uwagę, że przecież właśnie zapisali absurd, spokojnie wykreślają tę bzdurę z notatek, i dalej notują :). Na pytanie dlaczego wybrali filologię, odpowiadają, że najlepiej się czują w "językach", a matematyka to czarna magia.
    Mam nadzieję, że szkolnictwo pójdzie w lepszym kierunku, ale kiedy???

    OdpowiedzUsuń
  6. panie stefan masz pan racje co do tych papierkow bo ilosc idiotow ze skonczonymi studiami moze przerazac absolwentow szkol srednich a napotkanie takowego magistra w urzedzie moze wrecz wzbudzic podejrzenie co do kwalifikacji jego pedagogow.
    anyway papiery bez odpowiednich kontaktow i predyspozycji nie znacza nic na swiecie....
    pozdr.

    PS.brak mi czasu by komentowac na biezaco lecz obiecuje nadrobic zaleglosci.
    xxx

    OdpowiedzUsuń