piątek, 27 listopada 2009

Nie masz licencjatu, nie masz prawa uczyć (czyli rzecz bynajmniej nie o maturzyście)

Dzisiaj w pracy uciąłem sobie miłą pogawędkę z moim obecnym starszym kolegą z pracy, a dawnym wykładowcą - Amerykaninem. Gadamy tak sobie o różnych rzeczach, w tym również o tym w jakich miejscach pracujemy. Mój znajomy Amerykanin m.in. uczy angielskiego w społecznym liceum ogólnokształcącym. Okazuje się jednak, że białostockie kuratorium orzekło, iż nie ma on prawa prowadzić zajęć o nazwie "konwersacje" w liceum ponieważ nie ma ... licencjatu. Od razu spieszę wyjaśnić, że przyjechał do Polski prawie 20 lat temu z amerykańskim BA, natomiast już tutaj zdobył tytuł magistra z filologii angielskiej, a następnie doktora filologii angielskiej! Native speaker z polskim doktoratem z filologii angielskiej nie ma prawa uczyć konwersacji w języku angielskim, bo nie ma licencjatu. Kiedy to usłyszałem o mało nie spadłem z krzesła. Moja głowa okazuje się zbyt mała, żeby pomieścić taki bezmiar głupoty. Białostockie kuratorium poradziło mojemu znajomemu odwołać się do ministerstwa!

Żyję w Polsce całe życie, przeżyłem najpiękniejsze jego lata pod rządami komunistów (nie dlatego najpiękniejsze, że pod ich rządami, ale dlatego, że byłem po prostu młody), więc niby nic mnie nie powinno dziwić. Ludzie stanowiący prawo, a potem ci, którzy mają je interpretować, często robią wrażenie wymagających specjalnej troski, ale po 20 latach po upadku komuny mamy chyba prawo do odrobiny normalności. Jeżeli jednak rozwój szkolnictwa na wszystkich szczeblach będzie nadal szedł w kierunku, w którym idzie, będzie jeszcze gorzej, bo ci z dyplomami, którzy nie będą się nadawać do biznesu albo do pracy jako wysoko wykwalifikowani profesjonaliści, będą szli do urzędów lub do polityki, a wtedy wiadomo jaki nam wszystkim los zgotują.

czwartek, 26 listopada 2009

Dzień Dziękczynienia

Dzisiaj Amerykanie świętują Dzień Dziękczynienia. Amerykanie są znani ze swojego optymizmu. Podobno nawet biedacy wierzą, że kiedyś zostaną milionerami. My jesteśmy znani ze skłonności do narzekania nawet w takich sytuacjach, kiedy osobiście nic nas nie dręczy.

Spece od różnych technik manipulacji własną psychiką zwracają uwagę na rolę języka użytego wobec obiektywnie neutralnej sytuacji. Kiedy komuś przedstawi się np. obraz i zada pytanie "Co ci się w nim podoba?", to taka osoba, mimo że obiektywnie wcale mu się ten obraz może nie podobać, zacznie szukać pozytywów, żeby odpowiedzieć na pytanie. W rezultacie może nawet sam siebie przekonać, że ten obraz mu się podoba. Działa to również w drugą stronę, na pytanie "Co ci się w nim nie podoba?", zapytana osoba zaczyna wyszukiwać samych złych rzeczy, żeby tylko pokazać, że ma coś do powiedzenia, i to mimo że początkowo taki obraz mógł się jej całkiem podobać. Na tej zasadzie działają często nauczyciele, którym wydaje się, że do ich obowiązków należy wyszukanie czegoś, co można skrytykować w uczniu, bo inaczej, uczeń ten popadnie w samozadowolenie i przestanie robić postępy. Tak samo działają wizytatorzy szkolni, a także krytycy literaccy, muzyczni, filmowi itd. Ich zawód polega na wyszukaniu czegoś negatywnego, bo inaczej straciliby swoją profesjonalną wiarygodność.

Gorzej jest, jeśli ten drugi typ myślenia reprezentują zwykli ludzie, od których zawód tego nie wymaga. Po prostu tak, dla pokazania, że mamy coś do powiedzenia, albo że takie z nas zuchy, że nie boimy się "ściągnąć korony z głowy" choćby i najszlachetniejszego człowieka. Krytykujemy z coraz większą intensywnością, bo w towarzystwie nikomu w krytykowaniu wyprzedzić się nie chcemy pozwolić. W ten sposób sami siebie programujemy na to, że otaczający nas świat to wielkie szambo i w ogóle nie wiadomo, jak my możemy w nim żyć i w dodatku jakoś funkcjonować. Sami sobie podbijamy bębenka i po pierwotnym złapaniu kierunku napędzamy się już sami, niczym perpetum mobile.

Tymczasem taki Amerykanin, co prawda raz w roku, ale dobre i to, zmusza się, żeby wypowiedzieć akt wdzięczności za.... i tu już musi zrobić "pozytywny rachunek sumienia". Kiedy tak "na siłę" szuka tych osób, rzeczy i wydarzeń, za które ma być wdzięczny, automatycznie zaczyna wierzyć, że ten świat nie jest wcale taki zły. Z roku na rok staje się coraz lepszy w wyszukiwaniu powodów do dziękczynienia, z czasem robi to bez wysiłku, a potem po prostu już wierzy, że żyje w najwspanialszym kraju na świecie, otacza go najwspanialsza rodzina, jaką mógłby mieć i że w ogóle fajne jest jego życie. Jak to się ma do prawdy? Ano tak, że taki człowiek naprawdę czuje się dobrze, a jakieś błędy polityków, czy przekręty bankierów, przestają mieć na niego jakikolwiek wpływ.

Czy chciałbym, żeby przeszczepić tradycję Dnia Dziękczynienia na grunt polski? Niekoniecznie, bo to nie nasi przodkowie wylądowali przecież na wybrzeżu Massachusetts w 1620 roku, nie uratowali ich Indianie od śmierci głodowej, za co kolejni osadnicy wyrzucili ich z ich ziemi bądź wymordowali. Nie jestem zwolennikiem takich tworów jak St. Valentine's Day czy Halloween w naszym starym a poczciwym kraju. Zaoceanicznego Dnia Dziękczynienia też chyba nie potrzebujemy, natomiast to co byłoby nam potrzebne od zaraz i to od razu w dużych dawkach, to myślenie będące odpowiedzią na pytanie: "Za co jesteś wdzięczny?" Nieważne komu. To może być Bóg, może być Twoja żona/Twój mąż, rodzice, dzieci, rodzeństwo, nauczyciel, sprzedawczyni w sklepie, lekarz, policjant, szewc, czy po prostu los. Na tak zadane pytanie trzeba dać pozytywną odpowiedź, bo przecież nie wypada po chamsku odpowiedzieć, że za nie mamy za co być komukolwiek wdzięczni. Troszkę wysiłku umysłowego i może się okazać, że powodów do wdzięczności mamy całkiem sporo, a intensywny trening w tym kierunku może całkowicie odmienić nasze myślenie. Na lepsze!

czwartek, 19 listopada 2009

Po lekturze książki "Samuraje a wspólczesny biznes"

Bałaganiarska polityka wszystkich ludzi władzy rządzących Polską nie pozwala na wypracowanie jakiejś wielkiej i dalekosiężnej strategii rozwoju kraju, począwszy od wychowania od wieku przedszkolnego po pomysły na przemysł i politykę zagraniczną. Od dawna można odnieść wrażenie, że coś takiego w ogóle nie istnieje. Ludzie w Polsce prawdopodobnie boją się nawet pomyśleć o czymś takim, prawdopodobnie kierując się strachem wobec natychmiastowego zduszenia takiego pomysłu w zarodku przez całą bandę kretynów, jakich mamy w Polsce niemało (wystarczy wejść na forum Onetu). Żaden pomysł nie może się przebić, bo z jednej strony nikt nie jest na tyle zdeterminowany, żeby go forsować, a może mało kto w ogóle taki pomysł ma, a z drugiej strony najbliżsi przyjaciele od razu uruchamiają procedurę zniechęcania. Jeśli komuś uda się nawet zgromadzić jakąś grupę popleczników, od razu pojawia się inna grupa wrogów tak zaciekłych, że postronny obserwator może się niepomiernie zdziwić, że w ogóle możliwy jest taki stopień nienawiści wobec czegoś, co jest dopiero w fazie początkowej.

Wszelkie programy robią wrażenie niedopracowanych, wymyślanych „na kolanie”, obliczonych na chwilowy poklask wyborców i to zresztą tych najmniej wymagających. Z jednej strony propaganda euroentuzjastów, bezkrytycznie akceptujących wszystko, co pochodzi z Zachodu, a z drugiej kompletna naiwność i brak pragmatyzmu ze strony katolickich tradycjonalistów, tworzą niepowtarzalny obraz intelektualnego bałaganu, gdzie do głosu dochodzą czyste emocje wyrażające się w nic nie znaczącym bełkocie. Każde niewinne pytanie „dlaczego chcecie tak, a nie inaczej?” zamiast z rzeczową odpowiedzią (której być nie może, bo decyzje podejmowane są „spontanicznie”) spotyka się z reakcją typu „skoro zadajesz takie (kłopotliwe) pytania, to jesteś naszym wrogiem”, a następnie dokopuje się takiemu wrogowi na zasadzie „a u was biją Murzynów”.

Nienawiść między czołowymi politykami współczesnej Polski jest tak zaciekła, że nie ma co liczyć na jakąś rozsądną współpracę w najbliższym czasie. „Europejczycy” i „liberałowie” (celowo piszę te słowa w cudzysłowie, ponieważ ja ich za takich nie uważam) w swoim bełkocie mają za sobą profesjonalizm ludzi mediów, zaś „sieroty boże”, czyli bogoojczyźniana prawica nie ma żadnego programu pozytywnego (a jeśli ma, to jest słaba w jego propagowaniu, bo skupia 99% swojej energii na krytyce rządu Donalda Tuska). O ile obecna partia rządząca przyciąga różnego rodzaju aferzystów uważających się za wielkich biznesmenów, to z kolei PiS prawdopodobnie udusiłby pączkującą polską gospodarkę rynkową wsadzając wszystkich przedsiębiorców do więzień, bo to typy z zasady podejrzane. Do tego SLD wyskakuje z jakimiś dyrdymałami w postaci „walki z krzyżami”, co z kolei bogobojna prawica podchwyci bardzo skwapliwie i będzie zajadle tę ideę zwalczać, a obie strony będą angażować w to masy Polaków, którym wydawać się będzie, że biorą udział w czymś ważnym i istotnym.

Dla polityka istotne powinno być budowanie mądrego szczęścia obywateli. Nie chodzi mi o nagły dobrobyt materialny, bo podejrzewam, że gdybyśmy się nagle wzbogacili, w konsumpcjonizmie pobilibyśmy Amerykanów na głowę (przecież „zastaw się a postaw się” to nasza „mądrość narodu”). Chodziłoby raczej o poczucie stałego, nawet wolnego, ale konsekwentnego, postępu i rozwoju. Poczucie takie powinien mieć każdy obywatel. Tymczasem w sytuacji, gdzie zbudowano wizerunek gospodarki rynkowej polegający na haśle „bierz ile wlezie, bo za moment ktoś inny to zapier…”, mało kto ma ambicję zbudować coś trwałego, coś co będzie się rozwijało i kupowało mniejsze firmy, a nawet rozszerzy swe wpływy na zagranicę. Mało kto ma wiarę, że coś takiego w ogóle może powstać. A z drugiej strony, jak już ktoś taki zaistnieje, to zaraz ktoś mu przypnie gębę aferzysty i wracamy do punktu wyjścia. Dlatego wielu polskich biznesmenów, ludzi często utalentowanych i pracowitych, poprzestaje na budowaniu firm małych i średnich, pozostawiając wielkie rozgrywki tym, których pozycja na rynkach światowych jest już ugruntowana. Podobno John David Rockefeller (ten pierwszy) na samym początku swojej działalności chciał sprzedać swoją firmę za 50 tysięcy dolarów (no były to dolary sprzed I wojny światowej, więc była to kupa forsy), ale jakimś trafem do transakcji nie doszło i przedsiębiorca został milionerem.

Nie mogę się nadziwić, dlaczego tak wielu biznesmenów sprzedaje swoje „dzieci” i jeszcze namawia innych do takich samych kroków. Co kierowało Stevem Jobsem i Billem Gatesem, że swoich firm nie sprzedali w jakiejś pierwszej fazie rozwoju, ale utrzymali je i poprowadzili do niebywałego rozwoju? Jaki mechanizm tutaj zadziałał? Wydaje się, że wcale nie ekonomiczny, a psychologiczny. Mało jest wytrwałych graczy, a do potęgi dochodzą ci najbardziej zdeterminowani, albo ci, którym jakieś „szczęście” dopomaga nie zrobić kroku ku łatwiźnie.

Jestem świeżo po lekturze książki „Samuraje a współczesny biznes” Boye Lafayette de Mente, która robi mocne wrażenie. Autor podsuwa Zachodowi pewne pomysły systemowe, a chodzi o system w znaczeniu czegoś, co nazwałbym „głęboką strukturą mentalną Japończyków”, które mógłby spróbować przeszczepić na swój grunt. Wiele z nich jest zupełnie nierealne w naszej rzeczywistości, a szereg byłoby wręcz szkodliwe. Niemniej pewne cechy Japończyków, jak upór, konsekwentne dążenie do doskonałości (ale nie do celu, tak modnego w amerykańskich poradnikach osiągania sukcesu), nad którą praca nigdy nie ustaje, bo jej osiągnięcie jest po prostu niemożliwe, żelazna dyscyplina a do tego duża tolerancja i pobłażliwość w sprawach obyczajowych pomieszana z głęboką duchowością opartą na filozofiach dalekowschodnich (rodzimym shintoizmie, buddyzmie i konfucjanizmie), to jest model naprawdę godny polecenia. Cały system nie ma wiele wspólnego z „wolną amerykanką” i rozdmuchiwaniem indywidualnych ambicji (znowu twierdzę, że w tych sprawach jesteśmy niezwykle podobni do Amerykanów).

Wypracowanie go nie byłoby możliwe bez samurajskiej tradycji głęboko zakorzenionej wśród Japończyków, ale również bez opartego na niej systemu wychowawczego. Znowu wiele można w nim krytykować, np. wszystko oparte na „kata” czyli dość bezrefleksyjnym powtarzaniu form – cokolwiek robimy, albo to że uczeń/student nie zadaje pytań, bo to niegrzeczne, ale jedno jest pewne – tam, gdzie szkoła po prostu czegoś człowieka uczy, tam jest wielkie prawdopodobieństwo, że go w końcu nauczy, choćby system był nie wiem jak „nieludzki”, natomiast, tam gdzie zamiast przekazywania wiedzy i umiejętności wymyśla się coraz to nowe doktryny prowadzące w rezultacie w prostej linii do ich braku, nie ma co marzyć, że cokolwiek zmieni się na lepsze.

W Polsce nie ma determinacji, żeby zrobić cokolwiek. Pod naporem bezmyślnych krzykaczy idzie się na kolejne ustępstwa jeśli idzie o dyscyplinę i wychowanie do odpowiedzialności. Ostatnim człowiekiem, który miał pomysł „całościowy” na polską oświatę był Roman Giertych, ale jego wersja to była z kolei przymusowa katolicka indoktrynacja (łącznie z kreacjonizmem na biologii), czym odstraszył większość młodzieży i rodziców, a przez co skompromitował pewne pomysły, które były skądinąd słuszne.

Pewne postawy moralne – samodyscyplina, dążenie do doskonalenia się, praca na rzecz wspólnoty i kraju, odpowiedzialność czy lojalność – powinny być wpajane w szkołach systemowo i systematycznie. Do tego nie jest konieczna indoktrynacja katolicka, choć w wielu przypadkach może pomóc. Rzecz w tym, że religia w tym wypadku jest jakimś spójnym systemem, czego nie można powiedzieć o nihilistycznym kierunku, w jakim idzie obecnie polska oświata. Osobiście nie chciałbym, żeby narzucano komukolwiek wiarę w cokolwiek, co budziłoby kontrowersje z powodu swojej nieweryfikowalności. Chciałbym jednak, żeby wypracowano wielki narodowy konsensus na temat modelu wychowawczego dla młodych Polek i Polaków, jakiś spójny program etyczny, który byłby do zaakceptowania dla wszystkich.

Niestety u Japończyków ten tradycyjne system ulega powolnej erozji z powodu zalewu amerykańskiej głupoty (nie dlatego głupoty, że amerykańska, tylko właśnie „amerykańskiej głupoty” w odróżnieniu od amerykańskiej mądrości, która też istnieje). Nas już dawno zalała z powodu bezmyślnego zachłyśnięcia się nią ludzi mojego pokolenia (nie wykluczając mnie samego). Jeżeli nie podejmiemy jakichś przemyślanych i wspólnych działań (i niech mi żaden mądrala nie wciska farmazonów, że „demokracja to przecież spory i różnice zdań”), pogrążymy się w chaosie, a za kilka lat wszystko trzeba będzie sprowadzać z Chin, bo młode pokolenie nie będzie potrafiło wyprodukować nawet śrubki.

poniedziałek, 16 listopada 2009

O "prywaciarzach" słów kilka

Wielu Polaków myśli o podziałach społecznych i politycznych naszego narodu w kategoriach niezwykle uproszczonych, najczęściej takich, jakich się nauczyli jeszcze w czasach komuny.

Najlepszym przykładem takiego myślenia jest używanie słowa „prywaciarz” na kogoś, kto prowadzi własną firmę, a słowo to jest nacechowane najczęściej niezwykłą pogardą wobec „cwaniactwa i pasożytnictwa”. Dokładnie tak, jak przedstawiała prywatnych przedsiębiorców propaganda komunistyczna. Trzeba jednak od razu zaznaczyć, że komuniści oprócz okresu stalinizmu, byli niezwykle obłudni i niekonsekwentni w swojej walce z prywatną inicjatywą, bo dobrze sobie zdawali sprawę z tego, że pogardzani „prywaciarze” zapychają pewne luki na rynku wiecznie cierpiącego na niedobór towarów. Wśród rzemieślników czy „badylarzy” komuniści z pewnością mieli swoich ludzi, a bywało i tak, że ktoś w nagrodę za współpracę z aparatem władzy dostawał koncesje i przywileje na ajencje restauracji i innego rodzaju interesy.

W latach 90. XX wieku moich znajomych i mnie niezwykle dziwił fakt, że tak wielu biznesmenów głosowało na Aleksandra Kwaśniewskiego i na SLD. Klasowo było to niepojęte. Wszyscy żyjemy jednak w jakichś stereotypach, które kiedyś nam wpojono, a które tak do końca nigdy nie były prawdziwe. Partia „lewicowa” nie ma dziś nic wspólnego z ochroną standardu życia biednych, czy robotników, bo to by się nazywało „populizmem”, dlatego wolą inne, bardziej dziś nośne hasła. A przy tym zarówno tamte jak i współczesne „ideały” partii lewicowych nie mają wiele wspólnego z faktyczną wolą trzymania się ich, ponieważ chodzi zawsze o dwie ściśle ze sobą powiązane rzeczy – władzę i pieniądze. Jedno bez drugiego nie istnieje, dlatego sojusz partii „lewicowej” z „biznesem” jest jak najbardziej zrozumiały. Jeżeli dorzucimy do tego fakt, że wielu polskich ludzi interesu to byli komunistyczny dyrektorzy, albo po prostu SBcy, nic nas specjalnie nie powinno dziwić.

Tzw. ludzie prości (to jest też stereotyp i mit – ludzi naprawdę prostodusznych i prostolinijnych jest niestety bardzo mało i niekoniecznie są oni najbiedniejsi) wierzą, że istnieje jedna wielka klasa „prywaciarzy”, kapitalistów kutych na cztery nogi, którzy sobie nawzajem oka nie wykolą, natomiast celem ich pozostaje nieustannie eksploatacja ich, czyli „prostych ludzi”.

Ludzie, którzy przez lewicę jeszcze przed I wojną światową zostali nazwani inteligencją, niewiele się różnią w myśleniu od ludzi „prostych”. Też pakują właściciela straganu na bazarze, właściciela średniej wielkości wytwórni oranżady, właściciela sklepu z ciastkami i „krawaciarza” z wyższego, a nawet średniego szczebla dyrektorskiego wielkiej korporacji do jednego worka. Do tego uważają, że wszyscy oni mają takie same kontakty z politykami ze wszystkich partii, którzy spełniają ich wolę.

Oczywiście jest grupa biznesmenów pewnej ligi, która ma dostęp do władzy i korzysta z tego, a są też straganiarze z KTD, których przedstawicielka „liberałów” i „zwolenników wolnego rynku” wyrzuciła z ich miejsca zarabiania. Taka partia, jak PO niewiele ma wspólnego z drobnym „prywaciarzem”. Jest to partia ludzi związanych z bardzo dużymi pieniędzmi, więc „drobnicą” mogą sobie głowy nie zawracać.

Interesy wielkiej, a w dodatku międzynarodowej korporacji zupełnie nie pokrywa się z interesem kupca czy producenta mniejszego kalibru, nie mówiąc już o tym, że istnieje sprzeczność interesów między samymi kupcami a producentami.

Istnieją biznesmeni kierujący się pewną starą etyką kupiecką (choć takich jest już chyba garstka), istnieją też „szczury” w trakcie wielkiego wyścigu, podczas którego wygryzają się nawzajem.

Istnieją drobni cwaniacy i wielcy cwaniacy. Do warstwy zamożnych a samozatrudnionych należą też wysokiej klasy profesjonaliści. Jednym słowem, klasyfikacja grup i podgrup w ramach warstwy powszechnie znanej jako „przedsiębiorcy”, „biznesmeni” lub po prostu „prywaciarze” jest bardzo skomplikowana i wymaga szczegółowego opracowania, zwłaszcza, że jak widać na tym pobieżnym przeglądzie, podziały przebiegają na różnych płaszczyznach i pod różnymi kontami.

Nie ma jednolitej „klasy kapitalistów”. Nie ma między tymi ludźmi solidarności (co najwyżej w ramach wąskiej grupy znajomych), mimo podejrzeń o wielki spisek na szkodę „prostego człowieka”.

Jeśli chodzi o ich sympatie i powiązania polityczne, sytuacja jest jeszcze bardziej skomplikowana. Tak naprawdę każdy ma gdzieś kolegów i ich popiera, a tamci się odwzajemniają. Ostatni przykład afery hazardowej najlepiej to ilustruje.

Istnieją biznesmeni ideologiczni, skupieni w UPR (jeszcze niedawno wokół Janusza Korwina-Mikke), którzy głoszą zasady czystego liberalizmu gospodarczego przy maksymalnie zminimalizowanej roli państwa. Wszystko wg nich powinno być prywatne, no może oprócz wojska i policji. Życie społeczne w jak największym stopniu powinno się opierać na umowach między podmiotami prywatnymi. Ich wpływ na polskich biznesmenów wydaje się jednak tak samo znikomy jak ten Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej na robotników. Trzeba bowiem zdawać sobie sprawę z tego, że istnieje całkiem pokaźna grupa prywatnych przedsiębiorców żyjących z kontraktów z firmami lub instytucjami państwowymi. Nie jest to zresztą nic nowego – wielkie fortuny (m.in. Rothschildów) wyrosły przecież na dostawach dla armii Napoleona. Walka o kontrakty państwowe była i jest bardzo zajadła, bo też i kąsek jest wart grzechu. Przecież prawdziwe kokosy robi się właśnie na zamówieniach kontrahenta pewnego, który nie może zbankrutować. Stąd np. Kunik vel Kunicki z „Kariery Nikodema Dyzmy” tak bardzo zabiegał o rządowe zamówienie drewna na podkłady kolejowe (kiedy jeszcze koleje były państwowe). Nie ma co liczyć, że biznesmen będzie się kierował ideologią UPR i odżegnywał się od czegokolwiek wspólnego z państwem, skoro na państwie można najwięcej zarobić. Podstawowa zasada brzmi bowiem „bogać się” i wciskanie komukolwiek nauk moralnych mija się z celem, choć oczywiście model przedsiębiorcy z ideologii UPR jest piękny i polecenia godny.

Nie można odpowiedzieć na pytanie „Jaki jest polski biznesman?”, ponieważ nie ma takiej modelowej i przekrojowej postaci. Polscy biznesmani są różni, mają różne dochody, różne podejścia do etyki, różne poglądy polityczne. Jedni są dobrzy, a inni cyniczni i niemoralni.

W każdym razie o „polskiej klasie kapitalistycznej”, jak zresztą w ogóle o takiej klasie społecznej jako całości trudno cokolwiek sensownego powiedzieć.

sobota, 14 listopada 2009

O krzyżach we włoskich szkołach

Kilkakrotnie deklarowałem się na tym blogu jako agnostyk i pod tym względem nic się nie zmieniło. Mam jednak spory dylemat w sprawie decyzji Trybunału w Strasburgu, który nakazał zdjąć krzyże we włoskich szkołach na wniosek kobiety pochodzenia fińskiego, która sobie nie życzy, żeby jej dzieci chodziły do szkoły z symbolami religijnymi.

Z jednej strony jest tak, że uważam, że szkoła powinna być neutralna światopoglądowo i wieszanie symboli jednej religii może być źle odbierane przez wyznawców innej lub przez ateistów. Wszystko prawda. Z drugiej strony demokracja to realizacja woli większości, więc skoro większość jest katolicka i życzy sobie tych krzyży w klasach, to dlaczego jakiś trybunał składający się z osób kilku na wniosek jednej kobiety podejmuje decyzję wbrew zdecydowanej większości? Do tego dochodzą argumenty historyczne - kulturowe. Z pewnością nie można zaprzeczyć, że współczesna Europa przez wieki kształtowała swój system etyczny na chrześcijaństwie, choć przed pojawieniem się tej religii, też jakoś funkcjonowała. Osobiście uważam, że pomimo wszelkich argumentów dotyczących krucjat i inkwizycji, per saldo chrześcijaństwo przyczyniło się do złagodzenia obyczajów. Barbarzyńcy po jego przyjęciu nie przestali się nawzajem mordować, a także mordować i rabować bogatszych i bardziej cywilizowanych od siebie, ale można było z nimi przynajmniej jakoś negocjować. Z wikingami np. nie bardzo - okrucieństwo było ich kluczem do zwycięstwa. Ponieważ rycerstwo o bądź co bądź barbarzyńskich korzeniach nieustannie ze sobą walczyło, Kościół aktywnie się włączył w zaprowadzanie pokoju między poszczególnymi "gangsterami", bo tak naprawdę średniowiecznych rycerzy można porównać do mafijnych "ludzi honoru". "Rozejmy boże" i "pokoje boże" prawdopodobnie ocaliły wiele szalonych głów.

Przez wieki to Kościół zajmował się opieką nad ubogimi, bo innego systemu socjalnego po prostu nie było. Moralność chrześcijańska była co prawda notorycznie łamana przez możnych tego świata, ale stanowiła przynajmniej jakiś drogowskaz ku jakiemuś w miarę cywilizowanemu współżyciu społecznemu. Oczywiście były wojny religijne i ludzie tracili życie zarówno w walce jak i na stosach z powodu swoich przekonań dotyczących kwestii, co do których nikt nigdy nie ma pewności, czy mają coś wspólnego z rzeczywistością. Przesłanie jednak zawsze było pozytywne, choć w jego imieniu robiono rzeczy straszne.

Tradycja oświeceniowa wzięła się z jednej strony ze sprzeciwu wobec myśli religijnej, ale w dziedzinie etyki, cz obyczajowości, wcale znowu nie wprowadziła jakiejś rewolucji. Swoboda seksualna zwłaszcza wśród elit francuskich istniała dużo wcześniej i Kościół niewiele na tym polu zdziałał, a wręcz przeciwnie - jego przedstawiciele często czynnie przyczyniali się do rozwoju kultury orgiastycznej (nie moje - tego określenia użył kiedyś ś.p. profesor Kuchowicz). Można wręcz zaryzykować twierdzenie, że rewolucja, a potem rządy Napoleona, przyniosły krok w kierunku bardziej pruderyjnym niż rządy "pobożnej" arystokracji.

Dziewiętnasty wiek to okres sinusoidy zmagań tradycji rewolucji francuskiej z tradycją katolicką. Monarchowie często traktowali religię instrumentalnie, jako jedną z podpór swojej władzy "z Bożej łaski", natomiast republikanie, a potem socjaliści różnej maści uczynili z religii swojego głównego wroga, choć znowu - co do obyczajowości, mało kto decydował się na zaproponowanie radykalnej zmiany.

Wiek dwudziesty, wiek krwawych totalitaryzmów, to tak naprawdę historia władzy ludzi, którzy nawet jeśli z Kościołem żyli w zgodzie (Mussolini nawet utworzył państwo Watykan), to istnieje szereg przesłanek każących wątpić w ich szczerą wiarę. Poglądy Stalina znamy, o Hitlerze też co nieco wiemy. Oficjalnie katolik, ostatni raz był w kościele św. Jadwigi w Berlinie na mszy żałobnej ku czci Marszałka Józefa Piłsudskiego. Sam Marszałek bez problemu przeszedł na protestantyzm, a potem znowu na katolicyzm, nie kierując się w żadnej ze swoich decyzji wolą biskupów katolickich. Arcybiskup Sapieha długo opierał się pochowaniu Marszałka na Wawelu.

Europa zdecydowanie chrześcijańska to koncepcja, co do której można mieć wiele zastrzeżeń, ponieważ wbrew przewadze, jaką Kościół katolicki miał w średniowieczu, zawsze istniały herezje, zawsze władcy świeccy robili to, co chcieli, a nie to, co nakazywało 10 przykazań. Zawsze wśród samych duchownych znajdował się jakiś odsetek okrutników, ludzi skorumpowanych, rozpustników i zwykłych łajdaków. Ba, w średniowieczu jeśli pospolity rzezimieszek udowodnił, że ma święcenia kapłańskie, automatycznie przechodził pod jurysdykcję kościelną, a ta nie stosowała kary śmierci (tak przy okazji, to dobre przypomnienie dla katolickich konserwatystów domagających się przywrócenia tego typu kary).

Biorąc to wszystko pod uwagę, nie można zapominać, że chrześcijaństwo jako jedyny uniwersalny system kategorycznie nakazuje kochać bliźnich i udzielać im pomocy ze szczególnym naciskiem na ubogich. Ktoś może więc zaatakować chrześcijaństwo z pozycji prawicowych, że jest zbyt lewackie, ale na to mało kto się odważy (może kilku facetów z Unii Polityki Realnej). Oczywiście socjaliści zawsze mogą się powołać na własną ideologię, na tradycję humanistyczną, która również nakazuje wzajemną pomoc i współpracę społeczną. Rzecz w tym, że współczesny humanizm, łącznie z marksizmem, wg mnie wywodzą się wprost z etyki chrześcijańskiej.

To, co się daje współcześnie zaobserwować, to atak nie tylko na chrześcijaństwo jako na religię i jego symbole, ale często na same wartości etyczne, których nawet komuniści nie podważali. To nie tradycja oświeceniowa tak naprawdę zagraża porządkowi moralnemu Europy, ale raczej tradycja lewackiej rewolty młodzieżowej zapoczątkowanej w latach 60. XX wieku, z kulminacją w 1968. Oświecenie to były próby racjonalnego opracowania zasad etyki bez powoływania się na czynniki transcendentalne. Lata 60. XX wieku przyniosły totalny relatywizm i to nie tylko w filozofii, ale w praktyce życia. Osobiście jestem relatywistą, bo uważam, że większość zasad, wg których żyjemy, jest wynikiem pewnych procesów językowych ściśle powiązanych z dyskursem władzy, ale nie oznacza to że jestem zwolennikiem "relatywizmu stosowanego", tzn. że powiem "róbcie ludzie, co chcecie, róbcie jak wam się w danej chwili wydaje, że jest dla was lepiej". Jestem przeciwnikiem promocji egoizmu kosztem innych, zwłaszcza dzieci. W jakimś stopniu uważam, że są sytuacje, w których ludzi trzeba chronić przed nimi samymi, dlatego nie wydaje mi się, żeby pomysł legalizacji narkotyków był dobry (nawiązuję tu do pewnej dyskusji z moimi studentami, z których większość opowiada się za legalizacją marihuany). Swój sprzeciw wobec postawy promującej brak odpowiedzialności wywodzę jednak nie z transcendentnego źródła, ale z prostych praw biologii, oraz praw dobra samych ludzi rozumianego w dłuższej perspektywie. Żeby zrozumieć, że np. narkotyki przynoszą konkretne szkody ludzkiej psychice, nie trzeba się odwoływać do woli Boga. To są prawa fizyki po prostu.

Wracając do meritum - szkołę kończyłem w czasach komuny, kiedy krzyży w klasach nie było. Chodziłem do kościoła, a na lekcje religii uczęszczałem systematycznie do salki katechetycznej przy kościele. Nie sądzę, żeby moje ówczesne wychowanie religijne na tym ucierpiało. Nie sądzę, żeby ktoś, kto nie robił kariery partyjnej, albo nie działał w opozycji antykomunistycznej, czuł że jego religia jest prześladowana. Oczywiście ciągle się dzisiaj dowiadujemy, że jednak była. Odkrywa się dokumenty nt. prześladowania księży, utrudniania budów itd. itp., a jednak pamiętam doskonale sam co najmniej trzy kościoły, które zbudowano w pobliżu miejsc, które dobrze znałem, w czasach komuny właśnie. Państwo było państwem, Kościół Kościołem, cesarz dostawał swoje i Bóg również.

Po 1989 roku w klasach, gdzie pojawiłem się już jako nauczyciel, pojawiły się krzyże, a w Białymstoku po drugiej stronie Orła Białego również prawosławna ikona. (Ostatnio zauważyłem, że w wielu szkołach krzyż pozostał, ikona zniknęła - to tak a propos "wielokulturowości" tego miasta). Pojawili się też katecheci, z których znikomy odsetek miał rzetelne przygotowanie pedagogiczne (skrzywdziłby właśnie tych wspaniałych ludzi, gdybym powiedział, że żaden katecheta nie miał). Większość, a zwłaszcza zakonnice, choć niektórzy pełni dobrej woli, wygłaszali w pokoju nauczycielskim takie teksty o uczniach, które świadczyły tylko o jednym - że ludzie ci nie nadawali się (i nadal się nie nadają) do pracy z młodzieżą. Wielu z nich traktuje młodzież jak dopust boży i od razu nastawia się do niej negatywnie. Na lekcjach religii tworzy się atmosfera walki, a młodzież bardzo dobrze to wyczuwa i chętnie wchodzi w rolę małych "antychrystów" - nie dlatego że jest zła, ale przekorna i niepokorna, a do tego skłonna do żartów, dla których nie ma nic świętego. Cała sytuacja nie sprzyja wychowaniu religijnemu, co mnie jako agnostyka wiele nie obchodzi, ale przy okazji kompromitowane są wszystkie te wartości, które chrześcijaństwo "wypromowało" przez wieki panowania w Europie. Tutaj właśnie upatruję największego zagrożenia dla tradycji europejskiej opartej na etyce chrześcijańskiej. Nie ocalą jej fanatyczni zacietrzewieni głosiciele spiskowych teorii dziejów. Wręcz przeciwnie.

Zdejmować więc krzyże, czy nie. Osobiście nie miałbym nic przeciwko szkole neutralnej światopoglądowo. Pozostaje jednak kwestia demokracji i woli ludu. Jeżeli zdecydowana większość Włochów życzy sobie w swoich szkołach krzyży, to żadna przybyszka z Finandii, ani z północnej Afryki (kilka lat temu pewien włoski muzułmanin domagał się również zdjęcia krzyża z klasy, nazywając postać Jezusa na nim "trupkiem") nie ma prawa tego zmieniać. Nie mają tego prawa również zrobić jacyś sędziowie z innych krajów. Bowiem o ile prawdziwa demokracja nie powinna być zwykłymi rządami większości, co w wielu wypadkach mogłoby prowadzić do naruszenia praw mniejszości, to jednak sytuacja kiedy mniejszość narzuca swój punkt widzenia i narusza prawa większości absolutnie nie może być nazwany demokracją, tylko dyktaturą. O różnicy między tymi dwoma systemami można napisać grube tomy i demokracja niekoniecznie wypadłaby w nich korzystnie, ale póki co trzymajmy się wykładni takiej, że demokracja jest lepsza od tyranii. Jeżeli więc we Włoszech zdecydowanie wygrają w demokratycznych wyborach lewicowcy, niech sobie robią w swoim kraju co chcą. Jeśli Polacy wybiorą na premiera "polskiego Zapatero" (mam na myśli Napieralskiego), będzie to sygnał, że chcą takich zmian w swoim kraju. Póki co, uważam, żaden zewnętrzny trybunał nie ma prawa decydować jaką politykę kulturową prowadzą państwa członkowskie Unii u siebie. Wszczynanie Kulturkampfu tam, gdzie nie ma najmniejszej potrzeby udowadniania wyższości jednego światopoglądu nad drugim to niebezpieczne zasiewanie konfliktu tam, gdzie najlepiej po prostu niczego nie ruszać.

czwartek, 12 listopada 2009

Jose Torres w białostockiej Wyższej Szkole Administracji Publicznej

Byłem dziś rano na spotkaniu ze znanym z naszej telewizji kubańskim perkusistą Jose Torresem, który od ponad dwudziestu lat mieszka w Polsce. Wczoraj w Białymstoku był jego koncert, o którym nawet nie wiedziałem. O dzisiejszym spotkaniu też bym nic nie wiedział, gdyby nie studenci.

Jose opowiadał o muzykach na Kubie, których podzielił na trzy grupy: „reżimowych”, „opozycyjnych” i tych, którzy grają neutralną politycznie tradycyjną muzykę kubańską. Mówił o nędzy, w jakiej żyją Kubańczycy, o propagandzie komunistycznego reżimu, o tym, że ludzie zarabiają 20 dolarów miesięcznie, a najtańszy syrop na kaszel kosztuje 8 dolarów. Wszystko jest państwowe, niczego nie wolno sprzedawać (tzn. prywatni ludzie nie mogą kupić nowego mieszkania, albo sprzedać starego samochodu). Mówił tez o zaradności Kubańczyków – nigdzie nie można kupić benzyny, a samochody sprzed 30-50 lat nadal jeżdżą jak „nówki”. (Jose doskonale mówi po polsku. Używa języka kolokwialnego z całym bogactwem idiomów.) Krytykował bezmyślną młodzież w Europie, również w Polsce, noszącą koszulki z podobiznami Che Guevary, nie zdającą sobie sprawy z potworności reżimu komunistycznego, który ten człowiek budował.

Jak zwykle najbardziej irytujące były pytania z sali, które tak naprawdę nie były pytaniami, a popisami „erudycji” tych, którzy pytania zadawali. Czasami pytania były sformułowane dość koślawo, ponieważ już zawierały odpowiedź. Np. pewien pan spytał, czy Jose uważa, że to dobrze, że Białystok jest wielokulturowy, czy może jednak byłoby lepiej żeby był etnicznie jednolity. Ciekawe jakiej odpowiedzi spodziewał się po Kubańczyku mieszkającym większość życia w Polsce. Całe szczęście, że Jose rozbudował swoją odpowiedź o własne doświadczenia. Stwierdził, że będąc i Kubańczykiem i Polakiem (bo czuje się Polakiem mając polską żonę i dzieci, a na wyjazdach zagranicznych tęskniąc do Polski jako do swojego domu) czuje się bogatszy. Dla pewnych problemów znajduje potencjalnie więcej rozwiązań, bo może czasami pomyśleć jak Polak, a czasami jak Kubańczyk. Do tego stwierdził, że charaktery naszych narodów są bardzo podobne. Wracając do pytania – ta wielokulturowość Białegostoku to chyba jakiś żart. Oprócz ludzi spieszących w niedzielę do cerkwi, nie widać tu żadnej różnorodności.

Jose zaobserwował też ciekawe i potencjalnie niebezpieczne zjawisko na Kubie. Wspomniał pewnego historyka Hawany (nie zanotowałem nazwiska), któremu władze udzieliły „błogosławieństwa” na organizowanie wycieczek z zagranicy (np. USA), ale który postawił warunek, że jakiś procent (też nie zapamiętałem, czy 50% czy mniej) należy się tylko jemu. Okazuje się, że „sprzedał się” komunistycznemu reżimowi za kapitalistyczny profit. Rzecz doskonale znana z czasów Gierka i późniejszych. Co więcej, Jose podejrzewa, że przy zmianie ustroju tenże historyk od razu stanie się rekinem kapitału, ponieważ zadziała niczym komunistyczna nomenklatura w Polsce, która od razu po upadku komuny, przekształciła się w pierwszych biznesmenów Rzeczypospolitej. Ponieważ historyk ten zna Hawanę jak własną kieszeń, będzie zbijał kapitał na działkach i pustostanach do zagospodarowania w tym mieście. Może tak się stanie. Tego na razie wiedzieć nie możemy.

Nie należę do zwolenników masowego sprowadzania imigrantów do Polski. Nie chodzi o to, że jestem rasistą, bo nie jestem, ale o pewien strach przed potencjalnymi konfliktami. Gdyby jednak każdy imigrant był jak Jose Torres, witałbym ich z otwartymi ramionami. Jest to człowiek pogodny, wnoszący olbrzymią dawkę optymizmu, a przy tym po pierwszych kilku zdaniach widać, że oprócz tego, że ma olbrzymie poczucie humoru, jest człowiekiem poważnym i godnym zaufania. Jeśli jeszcze raz przyjedzie do Białegostoku (a ja będę wiedział o jego wizycie odpowiednio wcześniej), na pewno sam chętnie na takie spotkanie przyjdę i namówię wszystkich moich znajomych, którzy fascynują się Kubą i jej kulturą (a jest ich, jak się okazuje, niemało).

Podsumowując, Jose Torres wprawił mnie dziś rano w fantastyczny nastrój na resztę dnia, za co jestem mu niezwykle wdzięczny. Tacy ludzie to skarby!

środa, 11 listopada 2009

Independence Day



Professor Davies's contribution to restoring Poland in a mainstream historical discourse both in Europe and America is undeniable. The admiration and warm feelings towards our country is really exceptional among Western scholars. However, his final conclusions seem somewhat far-fetched. It is definitely true that now we live in relatively ethnically homogenous a country, which resulted from the atrocities of WW II, but to say that the situation is 'artificial' or even bad to us, is disputable. I don't mind ethnic or religious minorites but is it better to have a permanent conflict inside the country. I don't analyze who to blame for them but still they were facts.

We are probably not able to live without conflicts, so if there are really few ethnic minorities to blame for our failures, we attack each other, but anyway it seems better than to have a 'ready-to-use' enemy (true or imaginary, that's not a point) next door. This is just thinking aloud. I'm not quite sure about it. I realize that multicultural environment is a good teacher of tolerance and problem-solving.

Businesspeople know it very well that one should avoid competitors as long as possible. On the other hand, they realize that if someone opens a business the appearence of competitors is inevitable. We have to learn how to cope with them in a civilized way. However, longing for them is a kind of perversion.

Today it's the 91st anniversary of our Independence. The situation is somewhat new, however, because our authorities finally approved of the Treaty of Lisbon. How should we interpret the word 'independence' in this context? Are we just independent from Russia and that's all? Benefits from the EU are evident at the moment, but in a long-term perspective the very word 'independence' will have to be revised. We are all facing a serious dilemma.

wtorek, 10 listopada 2009

Ougenweide and their Tourdion

It is obvious that one of the harshest barriers between human beings is that of language. Surprisingly, even those who, for example, are prejudiced against, let's say, Germans, may change their mind having learnt German. Immersion in a foreign culture through its language may be a good lesson for someone biased.

There's, however, a 'shorcut'. In my opinion it's definitely music. Listening to miraculous strings of sounds, regardless of the language or the culture of their origins, makes me feel really good. This stems from the universality of music. I was brought up in fear and hatred towards Germany and its inhabitants. It took me some time to overcome my bias. The piece I really recommend is Tourdion by the German group Ougenweide. They are really great and, in my opinion, their song is perfect.


sobota, 7 listopada 2009

Fajny film niedawno widziałem...

Przedwczoraj po raz pierwszy obejrzałem dzięki kablówce film o Beatlesach "Backbeat". No niestety mam olbrzymie zaległości w filmach i w lekturach. Doszedłem jednak już jakiś czas temu do wniosku, że robienie sobie z tego powodu wyrzutów nie prowadzi do niczego dobrego. Obserwując blogi poświęcone literaturze i komentarze na nich, często zauważam wpisy typu "wpędziłeś mnie w kompleksy, jeszcze tego nie czytałam/em", albo "muszę nadrobić zaległości". Wszyscy wiemy, że jest fizycznie niemożliwe przeczytać wszystkich książek wartych przeczytania, a do tego ocena ich wartości jest tak arbitralna, że wypada się zastanowić, kim są ci ludzie, którzy narzucają kanony. Ktoś gdzieś, kiedyś wpadł na pomysł, że będzie czytał książki i oceniał je i mówił innym, które z nich są dobre, a które złe. Studiujący literaturę wiedzą, że ta dziedzina jest wręcz gałęzią nauki. Można się temu poddać i wejść do tzw. środowiska, czyli do pewnej zuniformizowanej grupy myślących podobnie a różniących się między sobą tylko w nieistotnych szczegółach, ale jeżeli z tego nie żyjemy, to tak naprawdę wcale nie musimy.

Podobnie jest z filmami. Młodzi inteligentni ludzie chłoną to, co "wypada" zobaczyć, a wiedzą co "wypada" albo od kolegów, albo z czasopism poświęconych kinu, albo z programów telewizyjnych. Potrafią godzinami rozprawiać o wartościach jakiegoś filmu, podczas gdy w tym samym czasie inne "środowisko filmoznawców" na tym "dziele" nie pozostawi suchej nitki. Nie ma tu miejsca na żadne systemowy i strukturalny obiektywizm. Nie ma żadnej meta-estetyki.

Każdy z nas rości sobie pretensje do posiadania dobrego gustu, ale ten reprezentowany przez nas jest tylko pewną wypadkową własnych upodobań i ludzi, z których zdaniem się liczymy. Doszedłem do wniosku, że ten ostatni element na własny użytek można sobie darować. Czasami lepiej poddać się własnym odczuciom i po prostu dobrze się poczuć.

Czytałem kiedyś jakieś recenzje na temat "Backbeat" i, o ile dobrze pamiętam, nie były zbyt przychylne. W moim liceum (IV LO w Łodzi) panowała swego rodzaju beatlemania, co bardzo skutecznie mnie odstraszało od tego zespołu - zawsze buntowałem się przed robieniem tego, co wszyscy. Niemniej The Beatles to zjawisko wielowymiarowe i niezwykle ciekawe. Film w czwartkowy wieczór właśnie mi o tym przypomniał. Jedną z kluczowych postaci jest w nim Stuart Sutcliffe, przyjaciel Lennona i pierwszy basista zespołu. W Hamburgu zdaje sobie sprawę, że jego prawdziwym powołaniem jest malarstwo i miłość do Astrid Kirchner. Tymczasem John Lennon już wtedy wie, że jego zespół wejdzie na wyżyny. Nie wstydzę się przyznać, że film mnie wzruszył - częściowo z powodu samej fabuły, częściowo z sentymentu do lat 60. XX stulecia, oraz z fascynacji zjawiskiem zwanym The Beatles. Odczytuję go jako opowieść o przeznaczeniu, a może o pisaniu własnej legendy, choć ta ostatnia nie może od przeznaczenia odbiec zbyt daleko - historia Stuarta daje do myślenia. A wiara Lennona w sukces, podbój świata? Czy to już było gdzieś zapisane? Nie sądzę, ale on to już wiedział.

Jest to m.in. film o młodzieńczej przyjaźni, której siła ulega weryfikacji pod naporem rozwoju wydarzeń. Nie obchodzą mnie krytycy, ani to, że ktoś może mnie posądzić o tani sentymentalizm - mnie ten film był bardzo potrzebny.