piątek, 27 listopada 2009
Nie masz licencjatu, nie masz prawa uczyć (czyli rzecz bynajmniej nie o maturzyście)
czwartek, 26 listopada 2009
Dzień Dziękczynienia
czwartek, 19 listopada 2009
Po lekturze książki "Samuraje a wspólczesny biznes"
Bałaganiarska polityka wszystkich ludzi władzy rządzących Polską nie pozwala na wypracowanie jakiejś wielkiej i dalekosiężnej strategii rozwoju kraju, począwszy od wychowania od wieku przedszkolnego po pomysły na przemysł i politykę zagraniczną. Od dawna można odnieść wrażenie, że coś takiego w ogóle nie istnieje. Ludzie w Polsce prawdopodobnie boją się nawet pomyśleć o czymś takim, prawdopodobnie kierując się strachem wobec natychmiastowego zduszenia takiego pomysłu w zarodku przez całą bandę kretynów, jakich mamy w Polsce niemało (wystarczy wejść na forum Onetu). Żaden pomysł nie może się przebić, bo z jednej strony nikt nie jest na tyle zdeterminowany, żeby go forsować, a może mało kto w ogóle taki pomysł ma, a z drugiej strony najbliżsi przyjaciele od razu uruchamiają procedurę zniechęcania. Jeśli komuś uda się nawet zgromadzić jakąś grupę popleczników, od razu pojawia się inna grupa wrogów tak zaciekłych, że postronny obserwator może się niepomiernie zdziwić, że w ogóle możliwy jest taki stopień nienawiści wobec czegoś, co jest dopiero w fazie początkowej.
Wszelkie programy robią wrażenie niedopracowanych, wymyślanych „na kolanie”, obliczonych na chwilowy poklask wyborców i to zresztą tych najmniej wymagających. Z jednej strony propaganda euroentuzjastów, bezkrytycznie akceptujących wszystko, co pochodzi z Zachodu, a z drugiej kompletna naiwność i brak pragmatyzmu ze strony katolickich tradycjonalistów, tworzą niepowtarzalny obraz intelektualnego bałaganu, gdzie do głosu dochodzą czyste emocje wyrażające się w nic nie znaczącym bełkocie. Każde niewinne pytanie „dlaczego chcecie tak, a nie inaczej?” zamiast z rzeczową odpowiedzią (której być nie może, bo decyzje podejmowane są „spontanicznie”) spotyka się z reakcją typu „skoro zadajesz takie (kłopotliwe) pytania, to jesteś naszym wrogiem”, a następnie dokopuje się takiemu wrogowi na zasadzie „a u was biją Murzynów”.
Nienawiść między czołowymi politykami współczesnej Polski jest tak zaciekła, że nie ma co liczyć na jakąś rozsądną współpracę w najbliższym czasie. „Europejczycy” i „liberałowie” (celowo piszę te słowa w cudzysłowie, ponieważ ja ich za takich nie uważam) w swoim bełkocie mają za sobą profesjonalizm ludzi mediów, zaś „sieroty boże”, czyli bogoojczyźniana prawica nie ma żadnego programu pozytywnego (a jeśli ma, to jest słaba w jego propagowaniu, bo skupia 99% swojej energii na krytyce rządu Donalda Tuska). O ile obecna partia rządząca przyciąga różnego rodzaju aferzystów uważających się za wielkich biznesmenów, to z kolei PiS prawdopodobnie udusiłby pączkującą polską gospodarkę rynkową wsadzając wszystkich przedsiębiorców do więzień, bo to typy z zasady podejrzane. Do tego SLD wyskakuje z jakimiś dyrdymałami w postaci „walki z krzyżami”, co z kolei bogobojna prawica podchwyci bardzo skwapliwie i będzie zajadle tę ideę zwalczać, a obie strony będą angażować w to masy Polaków, którym wydawać się będzie, że biorą udział w czymś ważnym i istotnym.
Dla polityka istotne powinno być budowanie mądrego szczęścia obywateli. Nie chodzi mi o nagły dobrobyt materialny, bo podejrzewam, że gdybyśmy się nagle wzbogacili, w konsumpcjonizmie pobilibyśmy Amerykanów na głowę (przecież „zastaw się a postaw się” to nasza „mądrość narodu”). Chodziłoby raczej o poczucie stałego, nawet wolnego, ale konsekwentnego, postępu i rozwoju. Poczucie takie powinien mieć każdy obywatel. Tymczasem w sytuacji, gdzie zbudowano wizerunek gospodarki rynkowej polegający na haśle „bierz ile wlezie, bo za moment ktoś inny to zapier…”, mało kto ma ambicję zbudować coś trwałego, coś co będzie się rozwijało i kupowało mniejsze firmy, a nawet rozszerzy swe wpływy na zagranicę. Mało kto ma wiarę, że coś takiego w ogóle może powstać. A z drugiej strony, jak już ktoś taki zaistnieje, to zaraz ktoś mu przypnie gębę aferzysty i wracamy do punktu wyjścia. Dlatego wielu polskich biznesmenów, ludzi często utalentowanych i pracowitych, poprzestaje na budowaniu firm małych i średnich, pozostawiając wielkie rozgrywki tym, których pozycja na rynkach światowych jest już ugruntowana. Podobno John David Rockefeller (ten pierwszy) na samym początku swojej działalności chciał sprzedać swoją firmę za 50 tysięcy dolarów (no były to dolary sprzed I wojny światowej, więc była to kupa forsy), ale jakimś trafem do transakcji nie doszło i przedsiębiorca został milionerem.
Nie mogę się nadziwić, dlaczego tak wielu biznesmenów sprzedaje swoje „dzieci” i jeszcze namawia innych do takich samych kroków. Co kierowało Stevem Jobsem i Billem Gatesem, że swoich firm nie sprzedali w jakiejś pierwszej fazie rozwoju, ale utrzymali je i poprowadzili do niebywałego rozwoju? Jaki mechanizm tutaj zadziałał? Wydaje się, że wcale nie ekonomiczny, a psychologiczny. Mało jest wytrwałych graczy, a do potęgi dochodzą ci najbardziej zdeterminowani, albo ci, którym jakieś „szczęście” dopomaga nie zrobić kroku ku łatwiźnie.
Jestem świeżo po lekturze książki „Samuraje a współczesny biznes” Boye Lafayette de Mente, która robi mocne wrażenie. Autor podsuwa Zachodowi pewne pomysły systemowe, a chodzi o system w znaczeniu czegoś, co nazwałbym „głęboką strukturą mentalną Japończyków”, które mógłby spróbować przeszczepić na swój grunt. Wiele z nich jest zupełnie nierealne w naszej rzeczywistości, a szereg byłoby wręcz szkodliwe. Niemniej pewne cechy Japończyków, jak upór, konsekwentne dążenie do doskonałości (ale nie do celu, tak modnego w amerykańskich poradnikach osiągania sukcesu), nad którą praca nigdy nie ustaje, bo jej osiągnięcie jest po prostu niemożliwe, żelazna dyscyplina a do tego duża tolerancja i pobłażliwość w sprawach obyczajowych pomieszana z głęboką duchowością opartą na filozofiach dalekowschodnich (rodzimym shintoizmie, buddyzmie i konfucjanizmie), to jest model naprawdę godny polecenia. Cały system nie ma wiele wspólnego z „wolną amerykanką” i rozdmuchiwaniem indywidualnych ambicji (znowu twierdzę, że w tych sprawach jesteśmy niezwykle podobni do Amerykanów).
Wypracowanie go nie byłoby możliwe bez samurajskiej tradycji głęboko zakorzenionej wśród Japończyków, ale również bez opartego na niej systemu wychowawczego. Znowu wiele można w nim krytykować, np. wszystko oparte na „kata” czyli dość bezrefleksyjnym powtarzaniu form – cokolwiek robimy, albo to że uczeń/student nie zadaje pytań, bo to niegrzeczne, ale jedno jest pewne – tam, gdzie szkoła po prostu czegoś człowieka uczy, tam jest wielkie prawdopodobieństwo, że go w końcu nauczy, choćby system był nie wiem jak „nieludzki”, natomiast, tam gdzie zamiast przekazywania wiedzy i umiejętności wymyśla się coraz to nowe doktryny prowadzące w rezultacie w prostej linii do ich braku, nie ma co marzyć, że cokolwiek zmieni się na lepsze.
W Polsce nie ma determinacji, żeby zrobić cokolwiek. Pod naporem bezmyślnych krzykaczy idzie się na kolejne ustępstwa jeśli idzie o dyscyplinę i wychowanie do odpowiedzialności. Ostatnim człowiekiem, który miał pomysł „całościowy” na polską oświatę był Roman Giertych, ale jego wersja to była z kolei przymusowa katolicka indoktrynacja (łącznie z kreacjonizmem na biologii), czym odstraszył większość młodzieży i rodziców, a przez co skompromitował pewne pomysły, które były skądinąd słuszne.
Pewne postawy moralne – samodyscyplina, dążenie do doskonalenia się, praca na rzecz wspólnoty i kraju, odpowiedzialność czy lojalność – powinny być wpajane w szkołach systemowo i systematycznie. Do tego nie jest konieczna indoktrynacja katolicka, choć w wielu przypadkach może pomóc. Rzecz w tym, że religia w tym wypadku jest jakimś spójnym systemem, czego nie można powiedzieć o nihilistycznym kierunku, w jakim idzie obecnie polska oświata. Osobiście nie chciałbym, żeby narzucano komukolwiek wiarę w cokolwiek, co budziłoby kontrowersje z powodu swojej nieweryfikowalności. Chciałbym jednak, żeby wypracowano wielki narodowy konsensus na temat modelu wychowawczego dla młodych Polek i Polaków, jakiś spójny program etyczny, który byłby do zaakceptowania dla wszystkich.
Niestety u Japończyków ten tradycyjne system ulega powolnej erozji z powodu zalewu amerykańskiej głupoty (nie dlatego głupoty, że amerykańska, tylko właśnie „amerykańskiej głupoty” w odróżnieniu od amerykańskiej mądrości, która też istnieje). Nas już dawno zalała z powodu bezmyślnego zachłyśnięcia się nią ludzi mojego pokolenia (nie wykluczając mnie samego). Jeżeli nie podejmiemy jakichś przemyślanych i wspólnych działań (i niech mi żaden mądrala nie wciska farmazonów, że „demokracja to przecież spory i różnice zdań”), pogrążymy się w chaosie, a za kilka lat wszystko trzeba będzie sprowadzać z Chin, bo młode pokolenie nie będzie potrafiło wyprodukować nawet śrubki.
poniedziałek, 16 listopada 2009
O "prywaciarzach" słów kilka
Wielu Polaków myśli o podziałach społecznych i politycznych naszego narodu w kategoriach niezwykle uproszczonych, najczęściej takich, jakich się nauczyli jeszcze w czasach komuny.
Najlepszym przykładem takiego myślenia jest używanie słowa „prywaciarz” na kogoś, kto prowadzi własną firmę, a słowo to jest nacechowane najczęściej niezwykłą pogardą wobec „cwaniactwa i pasożytnictwa”. Dokładnie tak, jak przedstawiała prywatnych przedsiębiorców propaganda komunistyczna. Trzeba jednak od razu zaznaczyć, że komuniści oprócz okresu stalinizmu, byli niezwykle obłudni i niekonsekwentni w swojej walce z prywatną inicjatywą, bo dobrze sobie zdawali sprawę z tego, że pogardzani „prywaciarze” zapychają pewne luki na rynku wiecznie cierpiącego na niedobór towarów. Wśród rzemieślników czy „badylarzy” komuniści z pewnością mieli swoich ludzi, a bywało i tak, że ktoś w nagrodę za współpracę z aparatem władzy dostawał koncesje i przywileje na ajencje restauracji i innego rodzaju interesy.
W latach 90. XX wieku moich znajomych i mnie niezwykle dziwił fakt, że tak wielu biznesmenów głosowało na Aleksandra Kwaśniewskiego i na SLD. Klasowo było to niepojęte. Wszyscy żyjemy jednak w jakichś stereotypach, które kiedyś nam wpojono, a które tak do końca nigdy nie były prawdziwe. Partia „lewicowa” nie ma dziś nic wspólnego z ochroną standardu życia biednych, czy robotników, bo to by się nazywało „populizmem”, dlatego wolą inne, bardziej dziś nośne hasła. A przy tym zarówno tamte jak i współczesne „ideały” partii lewicowych nie mają wiele wspólnego z faktyczną wolą trzymania się ich, ponieważ chodzi zawsze o dwie ściśle ze sobą powiązane rzeczy – władzę i pieniądze. Jedno bez drugiego nie istnieje, dlatego sojusz partii „lewicowej” z „biznesem” jest jak najbardziej zrozumiały. Jeżeli dorzucimy do tego fakt, że wielu polskich ludzi interesu to byli komunistyczny dyrektorzy, albo po prostu SBcy, nic nas specjalnie nie powinno dziwić.
Tzw. ludzie prości (to jest też stereotyp i mit – ludzi naprawdę prostodusznych i prostolinijnych jest niestety bardzo mało i niekoniecznie są oni najbiedniejsi) wierzą, że istnieje jedna wielka klasa „prywaciarzy”, kapitalistów kutych na cztery nogi, którzy sobie nawzajem oka nie wykolą, natomiast celem ich pozostaje nieustannie eksploatacja ich, czyli „prostych ludzi”.
Ludzie, którzy przez lewicę jeszcze przed I wojną światową zostali nazwani inteligencją, niewiele się różnią w myśleniu od ludzi „prostych”. Też pakują właściciela straganu na bazarze, właściciela średniej wielkości wytwórni oranżady, właściciela sklepu z ciastkami i „krawaciarza” z wyższego, a nawet średniego szczebla dyrektorskiego wielkiej korporacji do jednego worka. Do tego uważają, że wszyscy oni mają takie same kontakty z politykami ze wszystkich partii, którzy spełniają ich wolę.
Oczywiście jest grupa biznesmenów pewnej ligi, która ma dostęp do władzy i korzysta z tego, a są też straganiarze z KTD, których przedstawicielka „liberałów” i „zwolenników wolnego rynku” wyrzuciła z ich miejsca zarabiania. Taka partia, jak PO niewiele ma wspólnego z drobnym „prywaciarzem”. Jest to partia ludzi związanych z bardzo dużymi pieniędzmi, więc „drobnicą” mogą sobie głowy nie zawracać.
Interesy wielkiej, a w dodatku międzynarodowej korporacji zupełnie nie pokrywa się z interesem kupca czy producenta mniejszego kalibru, nie mówiąc już o tym, że istnieje sprzeczność interesów między samymi kupcami a producentami.
Istnieją biznesmeni kierujący się pewną starą etyką kupiecką (choć takich jest już chyba garstka), istnieją też „szczury” w trakcie wielkiego wyścigu, podczas którego wygryzają się nawzajem.
Istnieją drobni cwaniacy i wielcy cwaniacy. Do warstwy zamożnych a samozatrudnionych należą też wysokiej klasy profesjonaliści. Jednym słowem, klasyfikacja grup i podgrup w ramach warstwy powszechnie znanej jako „przedsiębiorcy”, „biznesmeni” lub po prostu „prywaciarze” jest bardzo skomplikowana i wymaga szczegółowego opracowania, zwłaszcza, że jak widać na tym pobieżnym przeglądzie, podziały przebiegają na różnych płaszczyznach i pod różnymi kontami.
Nie ma jednolitej „klasy kapitalistów”. Nie ma między tymi ludźmi solidarności (co najwyżej w ramach wąskiej grupy znajomych), mimo podejrzeń o wielki spisek na szkodę „prostego człowieka”.
Jeśli chodzi o ich sympatie i powiązania polityczne, sytuacja jest jeszcze bardziej skomplikowana. Tak naprawdę każdy ma gdzieś kolegów i ich popiera, a tamci się odwzajemniają. Ostatni przykład afery hazardowej najlepiej to ilustruje.
Istnieją biznesmeni ideologiczni, skupieni w UPR (jeszcze niedawno wokół Janusza Korwina-Mikke), którzy głoszą zasady czystego liberalizmu gospodarczego przy maksymalnie zminimalizowanej roli państwa. Wszystko wg nich powinno być prywatne, no może oprócz wojska i policji. Życie społeczne w jak największym stopniu powinno się opierać na umowach między podmiotami prywatnymi. Ich wpływ na polskich biznesmenów wydaje się jednak tak samo znikomy jak ten Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej na robotników. Trzeba bowiem zdawać sobie sprawę z tego, że istnieje całkiem pokaźna grupa prywatnych przedsiębiorców żyjących z kontraktów z firmami lub instytucjami państwowymi. Nie jest to zresztą nic nowego – wielkie fortuny (m.in. Rothschildów) wyrosły przecież na dostawach dla armii Napoleona. Walka o kontrakty państwowe była i jest bardzo zajadła, bo też i kąsek jest wart grzechu. Przecież prawdziwe kokosy robi się właśnie na zamówieniach kontrahenta pewnego, który nie może zbankrutować. Stąd np. Kunik vel Kunicki z „Kariery Nikodema Dyzmy” tak bardzo zabiegał o rządowe zamówienie drewna na podkłady kolejowe (kiedy jeszcze koleje były państwowe). Nie ma co liczyć, że biznesmen będzie się kierował ideologią UPR i odżegnywał się od czegokolwiek wspólnego z państwem, skoro na państwie można najwięcej zarobić. Podstawowa zasada brzmi bowiem „bogać się” i wciskanie komukolwiek nauk moralnych mija się z celem, choć oczywiście model przedsiębiorcy z ideologii UPR jest piękny i polecenia godny.
Nie można odpowiedzieć na pytanie „Jaki jest polski biznesman?”, ponieważ nie ma takiej modelowej i przekrojowej postaci. Polscy biznesmani są różni, mają różne dochody, różne podejścia do etyki, różne poglądy polityczne. Jedni są dobrzy, a inni cyniczni i niemoralni.
W każdym razie o „polskiej klasie kapitalistycznej”, jak zresztą w ogóle o takiej klasie społecznej jako całości trudno cokolwiek sensownego powiedzieć.
sobota, 14 listopada 2009
O krzyżach we włoskich szkołach
czwartek, 12 listopada 2009
Jose Torres w białostockiej Wyższej Szkole Administracji Publicznej
Byłem dziś rano na spotkaniu ze znanym z naszej telewizji kubańskim perkusistą Jose Torresem, który od ponad dwudziestu lat mieszka w Polsce. Wczoraj w Białymstoku był jego koncert, o którym nawet nie wiedziałem. O dzisiejszym spotkaniu też bym nic nie wiedział, gdyby nie studenci.
Jose opowiadał o muzykach na Kubie, których podzielił na trzy grupy: „reżimowych”, „opozycyjnych” i tych, którzy grają neutralną politycznie tradycyjną muzykę kubańską. Mówił o nędzy, w jakiej żyją Kubańczycy, o propagandzie komunistycznego reżimu, o tym, że ludzie zarabiają 20 dolarów miesięcznie, a najtańszy syrop na kaszel kosztuje 8 dolarów. Wszystko jest państwowe, niczego nie wolno sprzedawać (tzn. prywatni ludzie nie mogą kupić nowego mieszkania, albo sprzedać starego samochodu). Mówił tez o zaradności Kubańczyków – nigdzie nie można kupić benzyny, a samochody sprzed 30-50 lat nadal jeżdżą jak „nówki”. (Jose doskonale mówi po polsku. Używa języka kolokwialnego z całym bogactwem idiomów.) Krytykował bezmyślną młodzież w Europie, również w Polsce, noszącą koszulki z podobiznami Che Guevary, nie zdającą sobie sprawy z potworności reżimu komunistycznego, który ten człowiek budował.
Jak zwykle najbardziej irytujące były pytania z sali, które tak naprawdę nie były pytaniami, a popisami „erudycji” tych, którzy pytania zadawali. Czasami pytania były sformułowane dość koślawo, ponieważ już zawierały odpowiedź. Np. pewien pan spytał, czy Jose uważa, że to dobrze, że Białystok jest wielokulturowy, czy może jednak byłoby lepiej żeby był etnicznie jednolity. Ciekawe jakiej odpowiedzi spodziewał się po Kubańczyku mieszkającym większość życia w Polsce. Całe szczęście, że Jose rozbudował swoją odpowiedź o własne doświadczenia. Stwierdził, że będąc i Kubańczykiem i Polakiem (bo czuje się Polakiem mając polską żonę i dzieci, a na wyjazdach zagranicznych tęskniąc do Polski jako do swojego domu) czuje się bogatszy. Dla pewnych problemów znajduje potencjalnie więcej rozwiązań, bo może czasami pomyśleć jak Polak, a czasami jak Kubańczyk. Do tego stwierdził, że charaktery naszych narodów są bardzo podobne. Wracając do pytania – ta wielokulturowość Białegostoku to chyba jakiś żart. Oprócz ludzi spieszących w niedzielę do cerkwi, nie widać tu żadnej różnorodności.
Jose zaobserwował też ciekawe i potencjalnie niebezpieczne zjawisko na Kubie. Wspomniał pewnego historyka Hawany (nie zanotowałem nazwiska), któremu władze udzieliły „błogosławieństwa” na organizowanie wycieczek z zagranicy (np. USA), ale który postawił warunek, że jakiś procent (też nie zapamiętałem, czy 50% czy mniej) należy się tylko jemu. Okazuje się, że „sprzedał się” komunistycznemu reżimowi za kapitalistyczny profit. Rzecz doskonale znana z czasów Gierka i późniejszych. Co więcej, Jose podejrzewa, że przy zmianie ustroju tenże historyk od razu stanie się rekinem kapitału, ponieważ zadziała niczym komunistyczna nomenklatura w Polsce, która od razu po upadku komuny, przekształciła się w pierwszych biznesmenów Rzeczypospolitej. Ponieważ historyk ten zna Hawanę jak własną kieszeń, będzie zbijał kapitał na działkach i pustostanach do zagospodarowania w tym mieście. Może tak się stanie. Tego na razie wiedzieć nie możemy.
Nie należę do zwolenników masowego sprowadzania imigrantów do Polski. Nie chodzi o to, że jestem rasistą, bo nie jestem, ale o pewien strach przed potencjalnymi konfliktami. Gdyby jednak każdy imigrant był jak Jose Torres, witałbym ich z otwartymi ramionami. Jest to człowiek pogodny, wnoszący olbrzymią dawkę optymizmu, a przy tym po pierwszych kilku zdaniach widać, że oprócz tego, że ma olbrzymie poczucie humoru, jest człowiekiem poważnym i godnym zaufania. Jeśli jeszcze raz przyjedzie do Białegostoku (a ja będę wiedział o jego wizycie odpowiednio wcześniej), na pewno sam chętnie na takie spotkanie przyjdę i namówię wszystkich moich znajomych, którzy fascynują się Kubą i jej kulturą (a jest ich, jak się okazuje, niemało).
Podsumowując, Jose Torres wprawił mnie dziś rano w fantastyczny nastrój na resztę dnia, za co jestem mu niezwykle wdzięczny. Tacy ludzie to skarby!