sobota, 7 listopada 2009

Fajny film niedawno widziałem...

Przedwczoraj po raz pierwszy obejrzałem dzięki kablówce film o Beatlesach "Backbeat". No niestety mam olbrzymie zaległości w filmach i w lekturach. Doszedłem jednak już jakiś czas temu do wniosku, że robienie sobie z tego powodu wyrzutów nie prowadzi do niczego dobrego. Obserwując blogi poświęcone literaturze i komentarze na nich, często zauważam wpisy typu "wpędziłeś mnie w kompleksy, jeszcze tego nie czytałam/em", albo "muszę nadrobić zaległości". Wszyscy wiemy, że jest fizycznie niemożliwe przeczytać wszystkich książek wartych przeczytania, a do tego ocena ich wartości jest tak arbitralna, że wypada się zastanowić, kim są ci ludzie, którzy narzucają kanony. Ktoś gdzieś, kiedyś wpadł na pomysł, że będzie czytał książki i oceniał je i mówił innym, które z nich są dobre, a które złe. Studiujący literaturę wiedzą, że ta dziedzina jest wręcz gałęzią nauki. Można się temu poddać i wejść do tzw. środowiska, czyli do pewnej zuniformizowanej grupy myślących podobnie a różniących się między sobą tylko w nieistotnych szczegółach, ale jeżeli z tego nie żyjemy, to tak naprawdę wcale nie musimy.

Podobnie jest z filmami. Młodzi inteligentni ludzie chłoną to, co "wypada" zobaczyć, a wiedzą co "wypada" albo od kolegów, albo z czasopism poświęconych kinu, albo z programów telewizyjnych. Potrafią godzinami rozprawiać o wartościach jakiegoś filmu, podczas gdy w tym samym czasie inne "środowisko filmoznawców" na tym "dziele" nie pozostawi suchej nitki. Nie ma tu miejsca na żadne systemowy i strukturalny obiektywizm. Nie ma żadnej meta-estetyki.

Każdy z nas rości sobie pretensje do posiadania dobrego gustu, ale ten reprezentowany przez nas jest tylko pewną wypadkową własnych upodobań i ludzi, z których zdaniem się liczymy. Doszedłem do wniosku, że ten ostatni element na własny użytek można sobie darować. Czasami lepiej poddać się własnym odczuciom i po prostu dobrze się poczuć.

Czytałem kiedyś jakieś recenzje na temat "Backbeat" i, o ile dobrze pamiętam, nie były zbyt przychylne. W moim liceum (IV LO w Łodzi) panowała swego rodzaju beatlemania, co bardzo skutecznie mnie odstraszało od tego zespołu - zawsze buntowałem się przed robieniem tego, co wszyscy. Niemniej The Beatles to zjawisko wielowymiarowe i niezwykle ciekawe. Film w czwartkowy wieczór właśnie mi o tym przypomniał. Jedną z kluczowych postaci jest w nim Stuart Sutcliffe, przyjaciel Lennona i pierwszy basista zespołu. W Hamburgu zdaje sobie sprawę, że jego prawdziwym powołaniem jest malarstwo i miłość do Astrid Kirchner. Tymczasem John Lennon już wtedy wie, że jego zespół wejdzie na wyżyny. Nie wstydzę się przyznać, że film mnie wzruszył - częściowo z powodu samej fabuły, częściowo z sentymentu do lat 60. XX stulecia, oraz z fascynacji zjawiskiem zwanym The Beatles. Odczytuję go jako opowieść o przeznaczeniu, a może o pisaniu własnej legendy, choć ta ostatnia nie może od przeznaczenia odbiec zbyt daleko - historia Stuarta daje do myślenia. A wiara Lennona w sukces, podbój świata? Czy to już było gdzieś zapisane? Nie sądzę, ale on to już wiedział.

Jest to m.in. film o młodzieńczej przyjaźni, której siła ulega weryfikacji pod naporem rozwoju wydarzeń. Nie obchodzą mnie krytycy, ani to, że ktoś może mnie posądzić o tani sentymentalizm - mnie ten film był bardzo potrzebny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz