czwartek, 19 listopada 2009

Po lekturze książki "Samuraje a wspólczesny biznes"

Bałaganiarska polityka wszystkich ludzi władzy rządzących Polską nie pozwala na wypracowanie jakiejś wielkiej i dalekosiężnej strategii rozwoju kraju, począwszy od wychowania od wieku przedszkolnego po pomysły na przemysł i politykę zagraniczną. Od dawna można odnieść wrażenie, że coś takiego w ogóle nie istnieje. Ludzie w Polsce prawdopodobnie boją się nawet pomyśleć o czymś takim, prawdopodobnie kierując się strachem wobec natychmiastowego zduszenia takiego pomysłu w zarodku przez całą bandę kretynów, jakich mamy w Polsce niemało (wystarczy wejść na forum Onetu). Żaden pomysł nie może się przebić, bo z jednej strony nikt nie jest na tyle zdeterminowany, żeby go forsować, a może mało kto w ogóle taki pomysł ma, a z drugiej strony najbliżsi przyjaciele od razu uruchamiają procedurę zniechęcania. Jeśli komuś uda się nawet zgromadzić jakąś grupę popleczników, od razu pojawia się inna grupa wrogów tak zaciekłych, że postronny obserwator może się niepomiernie zdziwić, że w ogóle możliwy jest taki stopień nienawiści wobec czegoś, co jest dopiero w fazie początkowej.

Wszelkie programy robią wrażenie niedopracowanych, wymyślanych „na kolanie”, obliczonych na chwilowy poklask wyborców i to zresztą tych najmniej wymagających. Z jednej strony propaganda euroentuzjastów, bezkrytycznie akceptujących wszystko, co pochodzi z Zachodu, a z drugiej kompletna naiwność i brak pragmatyzmu ze strony katolickich tradycjonalistów, tworzą niepowtarzalny obraz intelektualnego bałaganu, gdzie do głosu dochodzą czyste emocje wyrażające się w nic nie znaczącym bełkocie. Każde niewinne pytanie „dlaczego chcecie tak, a nie inaczej?” zamiast z rzeczową odpowiedzią (której być nie może, bo decyzje podejmowane są „spontanicznie”) spotyka się z reakcją typu „skoro zadajesz takie (kłopotliwe) pytania, to jesteś naszym wrogiem”, a następnie dokopuje się takiemu wrogowi na zasadzie „a u was biją Murzynów”.

Nienawiść między czołowymi politykami współczesnej Polski jest tak zaciekła, że nie ma co liczyć na jakąś rozsądną współpracę w najbliższym czasie. „Europejczycy” i „liberałowie” (celowo piszę te słowa w cudzysłowie, ponieważ ja ich za takich nie uważam) w swoim bełkocie mają za sobą profesjonalizm ludzi mediów, zaś „sieroty boże”, czyli bogoojczyźniana prawica nie ma żadnego programu pozytywnego (a jeśli ma, to jest słaba w jego propagowaniu, bo skupia 99% swojej energii na krytyce rządu Donalda Tuska). O ile obecna partia rządząca przyciąga różnego rodzaju aferzystów uważających się za wielkich biznesmenów, to z kolei PiS prawdopodobnie udusiłby pączkującą polską gospodarkę rynkową wsadzając wszystkich przedsiębiorców do więzień, bo to typy z zasady podejrzane. Do tego SLD wyskakuje z jakimiś dyrdymałami w postaci „walki z krzyżami”, co z kolei bogobojna prawica podchwyci bardzo skwapliwie i będzie zajadle tę ideę zwalczać, a obie strony będą angażować w to masy Polaków, którym wydawać się będzie, że biorą udział w czymś ważnym i istotnym.

Dla polityka istotne powinno być budowanie mądrego szczęścia obywateli. Nie chodzi mi o nagły dobrobyt materialny, bo podejrzewam, że gdybyśmy się nagle wzbogacili, w konsumpcjonizmie pobilibyśmy Amerykanów na głowę (przecież „zastaw się a postaw się” to nasza „mądrość narodu”). Chodziłoby raczej o poczucie stałego, nawet wolnego, ale konsekwentnego, postępu i rozwoju. Poczucie takie powinien mieć każdy obywatel. Tymczasem w sytuacji, gdzie zbudowano wizerunek gospodarki rynkowej polegający na haśle „bierz ile wlezie, bo za moment ktoś inny to zapier…”, mało kto ma ambicję zbudować coś trwałego, coś co będzie się rozwijało i kupowało mniejsze firmy, a nawet rozszerzy swe wpływy na zagranicę. Mało kto ma wiarę, że coś takiego w ogóle może powstać. A z drugiej strony, jak już ktoś taki zaistnieje, to zaraz ktoś mu przypnie gębę aferzysty i wracamy do punktu wyjścia. Dlatego wielu polskich biznesmenów, ludzi często utalentowanych i pracowitych, poprzestaje na budowaniu firm małych i średnich, pozostawiając wielkie rozgrywki tym, których pozycja na rynkach światowych jest już ugruntowana. Podobno John David Rockefeller (ten pierwszy) na samym początku swojej działalności chciał sprzedać swoją firmę za 50 tysięcy dolarów (no były to dolary sprzed I wojny światowej, więc była to kupa forsy), ale jakimś trafem do transakcji nie doszło i przedsiębiorca został milionerem.

Nie mogę się nadziwić, dlaczego tak wielu biznesmenów sprzedaje swoje „dzieci” i jeszcze namawia innych do takich samych kroków. Co kierowało Stevem Jobsem i Billem Gatesem, że swoich firm nie sprzedali w jakiejś pierwszej fazie rozwoju, ale utrzymali je i poprowadzili do niebywałego rozwoju? Jaki mechanizm tutaj zadziałał? Wydaje się, że wcale nie ekonomiczny, a psychologiczny. Mało jest wytrwałych graczy, a do potęgi dochodzą ci najbardziej zdeterminowani, albo ci, którym jakieś „szczęście” dopomaga nie zrobić kroku ku łatwiźnie.

Jestem świeżo po lekturze książki „Samuraje a współczesny biznes” Boye Lafayette de Mente, która robi mocne wrażenie. Autor podsuwa Zachodowi pewne pomysły systemowe, a chodzi o system w znaczeniu czegoś, co nazwałbym „głęboką strukturą mentalną Japończyków”, które mógłby spróbować przeszczepić na swój grunt. Wiele z nich jest zupełnie nierealne w naszej rzeczywistości, a szereg byłoby wręcz szkodliwe. Niemniej pewne cechy Japończyków, jak upór, konsekwentne dążenie do doskonałości (ale nie do celu, tak modnego w amerykańskich poradnikach osiągania sukcesu), nad którą praca nigdy nie ustaje, bo jej osiągnięcie jest po prostu niemożliwe, żelazna dyscyplina a do tego duża tolerancja i pobłażliwość w sprawach obyczajowych pomieszana z głęboką duchowością opartą na filozofiach dalekowschodnich (rodzimym shintoizmie, buddyzmie i konfucjanizmie), to jest model naprawdę godny polecenia. Cały system nie ma wiele wspólnego z „wolną amerykanką” i rozdmuchiwaniem indywidualnych ambicji (znowu twierdzę, że w tych sprawach jesteśmy niezwykle podobni do Amerykanów).

Wypracowanie go nie byłoby możliwe bez samurajskiej tradycji głęboko zakorzenionej wśród Japończyków, ale również bez opartego na niej systemu wychowawczego. Znowu wiele można w nim krytykować, np. wszystko oparte na „kata” czyli dość bezrefleksyjnym powtarzaniu form – cokolwiek robimy, albo to że uczeń/student nie zadaje pytań, bo to niegrzeczne, ale jedno jest pewne – tam, gdzie szkoła po prostu czegoś człowieka uczy, tam jest wielkie prawdopodobieństwo, że go w końcu nauczy, choćby system był nie wiem jak „nieludzki”, natomiast, tam gdzie zamiast przekazywania wiedzy i umiejętności wymyśla się coraz to nowe doktryny prowadzące w rezultacie w prostej linii do ich braku, nie ma co marzyć, że cokolwiek zmieni się na lepsze.

W Polsce nie ma determinacji, żeby zrobić cokolwiek. Pod naporem bezmyślnych krzykaczy idzie się na kolejne ustępstwa jeśli idzie o dyscyplinę i wychowanie do odpowiedzialności. Ostatnim człowiekiem, który miał pomysł „całościowy” na polską oświatę był Roman Giertych, ale jego wersja to była z kolei przymusowa katolicka indoktrynacja (łącznie z kreacjonizmem na biologii), czym odstraszył większość młodzieży i rodziców, a przez co skompromitował pewne pomysły, które były skądinąd słuszne.

Pewne postawy moralne – samodyscyplina, dążenie do doskonalenia się, praca na rzecz wspólnoty i kraju, odpowiedzialność czy lojalność – powinny być wpajane w szkołach systemowo i systematycznie. Do tego nie jest konieczna indoktrynacja katolicka, choć w wielu przypadkach może pomóc. Rzecz w tym, że religia w tym wypadku jest jakimś spójnym systemem, czego nie można powiedzieć o nihilistycznym kierunku, w jakim idzie obecnie polska oświata. Osobiście nie chciałbym, żeby narzucano komukolwiek wiarę w cokolwiek, co budziłoby kontrowersje z powodu swojej nieweryfikowalności. Chciałbym jednak, żeby wypracowano wielki narodowy konsensus na temat modelu wychowawczego dla młodych Polek i Polaków, jakiś spójny program etyczny, który byłby do zaakceptowania dla wszystkich.

Niestety u Japończyków ten tradycyjne system ulega powolnej erozji z powodu zalewu amerykańskiej głupoty (nie dlatego głupoty, że amerykańska, tylko właśnie „amerykańskiej głupoty” w odróżnieniu od amerykańskiej mądrości, która też istnieje). Nas już dawno zalała z powodu bezmyślnego zachłyśnięcia się nią ludzi mojego pokolenia (nie wykluczając mnie samego). Jeżeli nie podejmiemy jakichś przemyślanych i wspólnych działań (i niech mi żaden mądrala nie wciska farmazonów, że „demokracja to przecież spory i różnice zdań”), pogrążymy się w chaosie, a za kilka lat wszystko trzeba będzie sprowadzać z Chin, bo młode pokolenie nie będzie potrafiło wyprodukować nawet śrubki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz