wtorek, 13 kwietnia 2010

Janek z Czarnkowa

Na krótko zmienię temat, a to z tego względu, że balon już pękł, i wszystkich zaczynają ponosić nerwy. Po przeczytaniu pewnej homilii wygłoszonej w Przemyślu szlag mnie trafił i boję się, że napiszę coś podobnego do tego, za co niedawno zganiłem pewnego studenta. Powstrzymam się i spróbuję napisać o czymś innym, choć nie aż tak odległym od tematu, którym wszyscy ciągle żyjemy.

Otóż w zeszłym tygodniu przeczytałem „Kronikę Janka z Czarnkowa” z kolekcji wydawanej przez Rzeczpospolitą. Jej fragmenty omawialiśmy podczas studiów historycznych, ale było to już dawno. Teraz przeczytałem całe to dziełko (niezbyt długie) z niemałą fascynacją.

Janek z Czarnkowa („Janko”, podobnie jak „Przemko” czy „Mieszko” to zlatynizowane formy polskich imion „Janek”, „Przemek” czy „Mieszek”, które tak pisano, żeby można je było potem odmieniać wg łacińskiej trzeciej deklinacji – Mieszko – Mieszkonis; tych, którzy swojemu dziecku dali na imię „Przemko”, że niby tak po staropolsku, muszę rozczarować)… o czym to ja…? Aha, Janek z Czarnkowa był dworzaninem Kazimierza Wielkiego i wielkim jego pamięci czcicielem. Za sprawą oszczerstw (tzn. wg niego były to oszczerstwa, a ma on taką przewagę nad swoimi wrogami, że to jego kronikę czytamy, a ich zeznań nie) traci pozycję na dworze Ludwika Węgierskiego, którego wyraźnie nie lubi, podobnie jak jego matki, Elżbiety – siostry Kazimierza Wielkiego. Myślę, że w jego opisie stosunku dworu andegaweńskiego do Polaków musi być dużo prawdy, bo do złudzenia przypomina praktykę znaną od wieków do dziś. Ludwik zostawił matkę w Krakowie, a sam więcej czasu spędzał w Budzie. Kiedy więc Polacy chodzili ze skargami do królowej matki, ta ich odsyłała do syna (na Węgry), kiedy zaś ci docierali na dwór węgierski, Ludwik kierował ich z powrotem do Elżbiety Piastówny do Krakowa. I tak krążyli od Annasza do Kajfasza, na próżno zresztą.

Jeśli któryś profesor historii albo socjologii tłumaczy, że w średniowieczu nie było jeszcze narodów i poczucia narodowego, to jak wytłumaczyć fakt, że Polacy nienawidzili Węgrów? Oczywiście wiadomo, że chodziło o dostęp do urzędów. Podobno Ludwik obiecał stanowisk państwowych Węgrami nie obsadzać, ale próbował to robić, ku ubolewaniu Polaków. Pewnego razu liczna świta królowej Elżbiety postanowiła skonfiskować chłopski wóz z sianem, jaki owi węgierscy rycerze napotkali na drodze. W obronie polskiego siana rzucili się okoliczni rycerze polscy, którzy mając przewagę liczebną, wyrżnęli Węgrów niemal w pień (kilku ocalało na skutek wstawiennictwa pewnych polskich rycerzy, którzy ich przed gniewem braci-rodaków uchronili).

W Wielkopolsce natomiast „grasował” awanturnik, intrygant a równocześnie starosta (czyli człowiek o realnej władzy państwowej) Domarat, przeciwko któremu zbuntowała się lokalna szlachta. Toczyła się więc regularna wojna domowa. Janek opisuje również poczynania mazowieckiego księcia Siemowita, który najeżdżał Kujawy i Wielkopolskę. Pewni rycerze wielkopolscy sprowadzali na pomoc Pomorzan i Sasów (Niemców). No i niby nic dziwnego, bo to przecież średniowiecze, więc normalnie niby, ale dlaczego mamy o tych czasach mówić, że były normalne? Były straszne po prostu. Janek opisuje przy tym sposób prowadzenia tych wszystkich wojen. Kiedy jedno stronnictwo obwarowywało się w jakimś grodzie, jego wrogowie pustoszyli jego wsie, i nie był to tylko rabunek, ale porywanie ludzi w niewolę, gwałcenie kobiet, zabijanie niewinnych chłopów, doszczętne palenie wszystkich zabudowań i zabór żywego inwentarza. To musiał być istny horror, bo przecież nigdy nie wiedziałeś z której strony nadciągnie banda „szlachetnie urodzonych”. Życie toczyło się więc niczym nieustanna „ustawka” kiboli, a do tego łobuzy naprawdę uważały się za ludzi „szlachetnych”, „ludzi honoru” itd. itp.

Wiemy o przywileju koszyckim, w którym król Ludwik w zamian za uznanie córki (wówczas jeszcze starszej) za jego następczynię na tronie polskim, obniża podatek z łana z 12 groszy na 2, a dodajmy że chodzi o łan kmiecy, czyli, że nie dość że szlachcie podatek obniżono, to i tak mieli go zapłacić chłopi. Tymczasem Kościół Katolicki cieszył się już wcześniej ulgami w podatkach i teraz każda próba fiskalnej egzekucji ze strony władz państwowych spotykała się ze zdecydowanym sprzeciwem biskupów, czemu akurat Janek przyklaskiwał, bo sam był osobą duchowną, a jak już wspomnieliśmy, króla Ludwika nie lubił. Duchowni zresztą potrafili dbać o swoje interesy zupełnie po świecku, z bronią w ręku.

Kłócimy się nadal, Kościół nadal ma pozycję uprzywilejowaną w stosunku do innych instytucji w naszym kraju, więc niby wiele się nie zmieniło. Na szczęście nie wyżynamy się nawzajem i nie pustoszymy wsi rabując i zabijając okoliczną ludność. Dobry choć i taki postęp.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz