niedziela, 23 października 2011

Podróż w czasie

Przy pomocy pewnych środków wizualnych, muzycznych i językowych, artyści są w stanie wywołać u widza wrażenie przeniesienia się w zupełnie inny świat. Bardzo lubię dobrze zrobione filmy historyczne, w których reżyser, scenarzysta i scenograf tak dopracowali szczegóły, że czuje się przedstawianą epokę niemal wszystkimi zmysłami. Ponieważ lubię tę namiastkę podróży w czasie, nie przepadam za wszelkiego rodzaju eksperymentami postmodernistycznymi polegającymi na mieszaniu elementów z różnych epok w celu osiągnięcia jakiegoś tam bliżej nieokreślonego efektu artystycznego.

Czasami jednak zdarza się, że spotykamy kogoś, kto nas żywcem przenosi do odległej epoki, kogoś, kto w jakiś naturalny sposób wydaje się do tej epoki przynależeć. Jeżeli gdzieś w starym dworku spotykasz właściciela wywodzącego się ze starej rodziny szlacheckiej, który częstuje cię dobrym winem i przemawia do ciebie językiem, którego w codziennym swoim otoczeniu już nie usłyszysz, a przy tym opowiada np. o swoim udziale w kampanii wrześniowej w tak żywy i barwny sposób, że wydaje ci się, że film oglądasz, to jest to właśnie taki moment przeniesienia w czasie.

Nieczęsto się takie chwile zdarzają, a niektórym nigdy. Kiedy po raz pierwszy w życiu zobaczyłem londyńskich chasydów doznałem wrażenia, jakby się przeniósł do dziewiętnastowiecznego Białegostoku lub Łodzi. Żeby to jednak tak odczuwać, trzeba mieć jakieś pojęcie o historii. Dla kogoś, kto się historią nie interesuje, zetknięcie się z ortodoksyjnymi Żydami w Amsterdamie, Londynie czy Nowym Jorku, będzie tylko ciekawostką na miarę przysłowiowej „baby z brodą”.

W historii zawsze fascynowało mnie coś, co nazwałbym „całością danej chwili”. Oczywiście podział na epoki jest bardzo dobrym narzędziem roboczym, żeby się w historii orientować, ale suche naukowe analizy historyczne pełne dat, nazwisk i wydarzeń, nigdy nie oddają takiej całości – tego, jak w ogóle ludzie odczuwali rzeczywistość, jak ją pojmowali i jakie emocje i odczucia wzbudzały w nich określone zapachy, smaki, dźwięki czy też ich sekwencje.

Pierwsze moje „podróże w czasie” odbywały się przed skończeniem szóstego roku życia, kiedy mój dziadek, po którym noszę imię, ojciec mojego ojca, opowiadał mi o ułanach, o polskich królach, rysował mi rycerzy i żołnierzy, a rysować umiał doskonale! Do dziś pamiętam fragmenty piosenek żołnierskich, choć niestety nie całych, z czasów wojny bolszewickiej, w której dziadek uczestniczył jako ochotnik służąc w saperach. Kiedy miałem sześć lat, dziadek umarł i bardzo mi go brakowało. Tamte wędrówki w czasie z dziadkiem były jednakowoż tak naturalne, że prawdopodobnie nie odczuwałem ich jako zasadniczo obcych od czasów współczesnych – opowieści dziadka były przecież częścią jego samego, a on sam z kolei był jak najbardziej realny i współczesny.

Po raz pierwszy chyba odczułem pewną dziwność sytuacji biorącą się właśnie z poczucia przeniesienia w inną epokę, kiedy pewnego razu, a byłem wtedy chyba w I lub II klasie szkoły podstawowej, przyszła do naszej klasy na zastępstwo za naszą wychowawczynię pewna starsza pani. Pamiętam, że była to dość potężna siwa kobieta, która mówiła do nas niby całkiem normalnie, ale jednak wyczuwało się coś, co było manierą, jak się potem przekonałem, przedwojennych aktorów. Niby wszystko było zrozumiałe, ale sposób wypowiadania słów, akcentowania, intonacji, melodii języka, był jakiś inny. W każdym razie inny, niż sposób ekspresji naszych młodszych nauczycieli.

Pomysłem tej pani na lekcję z nami było nauczenie nas dwóch piosenek. Lubiliśmy śpiewać piosenki z naszą wychowawczynią, ale szczerze się przyznam, że żadnej dziś nie pamiętam. Te dwie zapamiętałem, bo były tak odmienne od twórczości dla dzieci z lat 70., że od razu „rzucało się to w uszy”. Jak później odkryłem, tekst do jednej z piosenek to był wiersz „Rzeka” Marii Konopnickiej. „Za tą głębią, za tym brodem, tam stanęła rzeka lodem….” Do dziś pamiętam też tę smętną melodię, która tym słowom towarzyszyła.

Druga piosenka była innym wierszem Marii Konopnickiej, ale to akurat odkryłem przed chwilą, dzięki Google. Wpisałem fragment tekstu, który pamiętałem i odkryłem na nowo cały tekst. („młode traweczki zielone, poranną rosą zroszone”).

Pieśń o skutej lodem rzece była smętna i rzewna, ale zupełnie inaczej, niż sentymentalne piosenki nadawane w radiu lat 70. Melodię załapałem szybko, ale nie powiem, żeby mi przypadła do gustu. Razem z tym paraliżem rzeki, która do morza nie mogła sobie swobodnie płynąć, całość robiła bardzo ponure i przygnębiające wrażenie.

Druga z pieśni miała być z założenia optymistyczna, wesoła. Tekst, powiedzmy otwarcie, już dla dzieci z lat 70. ubiegłego stulecia wydawał się strasznie naiwny i śpiewając go odczuwaliśmy pewne zażenowanie, ale mimo wszystko nauczyliśmy się obu piosenek, pod koniec lekcji zgłosiłem się na ochotnika do odśpiewania ich solo i dostałem piątkę. Melodie nie były łatwe, tym bardziej, że wg mnie nutki napisane do tego optymistycznego tekstu zaczynającego się od „Pójdziemy w pole w ranny czas, młode traweczki witam was…”  były jakoś dziwnie przeciągłe i ogólnie smutne. Miało się więc wrażenie wysyłania przez autorów sprzecznych sygnałów.

Właśnie te pieśni dla dzieci do wierszy Konopnickiej i owa pani, której nigdy potem już w naszej szkole nie widzieliśmy, sprawiły, że poczułem ten dziwny stan znalezienia się w innej epoce. Epoce, która z całą pewnością od dnia dzisiejszego (czyli pierwszej połowy lat 70. XX wieku) była już odcięta i przez to nie odczuwało się żadnej ciągłości, żadnych związków łączących koniec wieku XIX z XX. Do dziś nie mogę się nadziwić, że kompozytorzy, którzy wszak tworzyli melodie specjalnie dla dzieci, tworzyli takie smętne utwory, kompletnie bez życia, co osiągali poprzez unikanie jakiegokolwiek wyraźnego rytmu.

Lekcja z tą starszą panią nie była czymś nieprzyjemnym, ale była doświadczeniem dziwnym. Miałem przemożne uczucie, że oto znajduję się w jakimś innym świecie, do którego jednak absolutnie nie należę; że niby świat ten to moja Polska, ale jakaś inna, całkowicie obca. Z innej epoki właśnie. I choć już wtedy lubiłem i lubię do dziś podróże w czasie, wczuwanie się w atmosferę, sposób myślenia i odczuwania ludzi z minionych epok, to tamto przeniesienie się w czasy Marii Konopnickiej nie było przyjemne. Czułem jakiś chłód, który być może spowodowany był tekstem piosenki o zamarzniętej rzece, ale chyba nie tylko. Naiwne teksty pod smętne melodie sprawiły, że gdyby mi jakiś genialny naukowiec zaoferował podróż w czasie, z całą pewnością nie wybrałbym przełomu XIX i XX wieku, kiedy to dzieci nawet jak były wesołe to równocześnie jakieś smutne, a wszystko przez dorosłych, którzy pisali dla nich dziwne piosenki smutek wywołujące i smutkiem wszystko przepełniające.


3 komentarze:

  1. Proszę o podanie przykładów filmów historycznych, które to zrobiły na panu tak dojmujące wrażenie ?

    OdpowiedzUsuń
  2. Filmy, które zrobiły na mnie wrażenie jako wehikuły czasu... "Gangs of New York", brytyjski serial "North & South" wg powieści Elizabeth Gaskell, "Ziemia obiecana" Wajdy, "Gorączka" Agnieszki Holland (z doskonałą rolą Adama Ferency'ego i trochę niestety zbyt zmanierowaną Bogusława Lindy), "Всадник по имени Смерть" Karena Szachnazarowa i pewnie jeszcze kilka by się znalazło. Niewątpliwie ekspert doszukałby się w nich wielu nieścisłości, zwłaszcza w szczegółach, ale jednak obrazy te mimo wszystko przeniosły mnie w inny świat do tego stopnia, że przestałem na czas projekcji zdawać sobie sprawę, że istnieje inny, ten realny i współczesny.

    OdpowiedzUsuń
  3. Serdecznie dziękuję, już rozumiem o jakie filmy chodziło w pana poście.

    OdpowiedzUsuń