czwartek, 24 lipca 2014

Wakacyjne lekkie myślenie, czyli o jedzeniu

Na jakiś czas zdezaktywowałem swoje konto na Facebooku, ponieważ, jak się okazuje, posiadanie wielu znajomych reprezentujących całe spektrum poglądów politycznych wcale nie jest takie dobre dla równowagi psychicznej. Jeżeli dodamy do tego, że każdy z tych znajomych ma swoich znajomych, a ci z kolei dają się poznać jako prymitywni hejterzy, albo przynajmniej zadufani w sobie zarozumialcy, portal społecznościowy przestaje być miejscem przyjemnej wymiany lajków i pochlebnych komentarzy. Zresztą z portalami społecznościowymi jest tak, że praktycznie po kilku tygodniach (czasami po kilku godzinach) poznajesz praktycznie wszystkie poglądy danego człowieka, i tak naprawdę jakakolwiek dyskusja z nim nie ma sensu, bo ile byśmy nie wymienili komentarzy, w ostatecznym rozrachunku praktycznie każdy pozostaje przy swoim stanowisku. Na dyskusje polityczne natomiast szkoda czasu, ponieważ fakt, że rozmawiamy na portalu, gdzie być może mamy większą publiczność, niż w domu czy w gronie znajomych w realu, wcale nie znaczy, że staliśmy się ludźmi o większym wpływie na kształtowanie rzeczywistości. W rezultacie tak naprawdę tracimy czas na przekonywanie kogoś, kto i tak swoje wie.

W żadnym wypadku nie twierdzę, że z FB zrezygnowałem na zawsze, ani nawet na długo, bo mimo wszystko wymiana informacji ze znajomymi w formie komentarzy do statusu może być całkiem przyjemną formą spędzenia czasu. Nie wolno tylko przesadzać, ani zbytnio się przejmować, ponieważ tak naprawdę o niczym nie decydujemy. To, że w Egipcie dzięki FB obalono prezydenta, a w Polsce zablokowano ustawę o ACTA, nie znaczy, że w ten sam sposób uda się rozwiązać wszystkie problemy. Ba, poddając się takiemu złudzeniu łatwo o frustrację, kiedy po wielu godzinach dyskusji, podczas której rozwiązaliśmy już wszystkie problemy tego świata, okazuje się, że ten świat się przez to nic a nic nie zmienił. Warto więc zrobić przerwę i nabrać nieco dystansu.

Ponieważ kilka rzeczy, które kiedyś tam postulowałem na tym blogu, stały się ciałem (np. wyszukiwarka muzyki, do której wprowadzamy kilka dźwięków poszukiwanej melodii, albo to, że w niektórych restauracjach w Polsce już podają wszystkim gościom przy jednym stole ich dania równocześnie), niewykluczone, że i te „ogórkowe” (to od sezonu, a niekoniecznie od samych ogórków) życzenia doczekają się urzeczywistnienia.

Kiedy chodziłem do szkoły podstawowej uczono nas, że wołowina to bardzo zdrowe mięso. O wiele zdrowsze od wieprzowiny. Ponieważ za komuny szynka i baleron na święta wszystkim wydawały się nie lada luksusem, zaś tradycyjnym „polskim” przysmakiem obiadowym pozostawał kotlet schabowy, nasza tradycja spożywania mięsa wieprzowego za komuny uległa utrwaleniu, a z powodu braków w zaopatrzeniu nabrała wręcz charakteru kultu, nic dziwnego, że i po upadku ustroju „jedynie słusznej drogi” najpopularniejszym mięsem na polskich stołach pozostaje wieprzowina. Na dodatek na początku lat 90. w Wielkiej Brytanii wybuchła epidemia „choroby wściekłych krów”, spożywanie ich mięsa zaś groziło już „ludzką” chorobą Creutzfelda-Jakoba. Na dodatek w USA popularna prezenterka telewizyjna Oprah Winfrey ogłosiła, że przestała jeść czerwone mięso, bo jest niezdrowe, czym naraziła amerykańskich hodowców bydła na poważne straty. Polacy natomiast nie zdążyli się dobrze do wołowiny przyzwyczaić, kiedy z Zachodu przyszedł sygnał, że jedzenie tego mięsa nie jest ani bezpieczne ani zdrowe.

Kiedy wśród Polaków nastała moda na spędzanie czasu przy grillu, co dzisiaj jest jednym z symboli „lemingozy”, czyli zadowolenia z życia, podczas gdy „Ojczyzna w niebezpieczeństwie”, którą „wolną racz nam wrócić, Panie”, nie do końca poszliśmy w ślady Amerykanów, którzy również kochają barbecue, czyli smażyć mięso na ruszcie i zaraz je spożywać w towarzystwie rodziny i znajomych. Zasadnicza różnica polega na tym, że w Polsce zawrotną karierę dzięki grillowi zrobiła karkówka wieprzowa. Schab podobno na grilla się nie nadaje, bo jest „zbyt suchy”. Karkówka jest za to poprzerastana tłuszczem i często dość żylasta, więc nie nadaje się raczej na ubity kotlet w panierce, choć pamiętam, że w latach ograniczonego dostępu do mięsa takie „oszukane schabowe” również w naszym kraju przyrządzano. Na grilla karkówka nadaje się świetnie, bo „tłuszcz się wytapia”, mięso „doskonale kruszeje” itd.

Generalnie mięso jadam niezbyt często, ale wegetarianinem nie jestem. Na grillach bywam rzadko, ale wtedy oczywiście próbuję wszystkiego, co jest akurat serwowane. Grille moich znajomych nie są może reprezentatywne, ale u nikogo nie zanotowałem grillowanej wołowiny. Polska wołowina, najczęściej z zaszlachtowanych krów mlecznych, na stek się raczej nie nadaje. Pod wpływem temperatury robi się twarda, a żeby ponownie stała się miękka i krucha, trzeba ją obróbce termicznej poddawać długo. Tymczasem tacy Amerykanie raz dwa przewrócą swój stek z jednej na drugą stronę i już go podają.

Nie jestem wielkim znawcą steków, ponieważ okazje, przy jakich miałem okazję ich skosztować potrafię policzyć na palcach jednej ręki. Jakieś 20 lat temu jadłem stek we „włoskiej” (talianskiej) restauracji u podnóża słowackich Tatr i pamiętam, że był jednak stosunkowo twardy. Później było to już 12 lat temu w Paryżu i zaraz potem w belgijskim Namur. Ten ostatni był najlepszy, lekko różowy w środku, gruby, ale delikatny i miękki. Potem jakoś steki wołowe nie zaprzątały moich myśli, chyba że pojawiały się w jakimś amerykańskim filmie.

W zeszłą niedzielę poszliśmy z rodziną do restauracji należącej do znanej w Polsce sieci znanej z doskonałej kuchni bliskowschodniej. Oczywiście jest to jednak przede wszystkim restauracja polska, bo dań z wieprzowiny w niej nie brakuje. Niemniej nie zamówiłem tym razem ani świetnej shoarmy, ani niczego, z czego słynie kuchnia basenu Morza Śródziemnego, a stek właśnie. Stek z angusa. Przy okazji sprawdziłem w Internecie, co to za bestia i okazało się, że jest to jedna z ras bydła rzeźnego. Przyznam, że dawno nie jadłem czegoś równie smacznego! Zażyczyłem sobie mięso średnio wysmażone, ale było miękkie, kruche i soczyste – wszystko w jednym. Po prostu pyszne. Jak później doczytałem, w takiej wołowinie ras hodowanych na mięso występuje dużo tłuszczu, ale jest on tak „zmieszany” z tkanką mięśniową, że całość robi wrażenie jednolitej masy.

Stwierdziłem, że dobrze byłoby rozpropagować wśród znajomych lubiących urządzać grillowi przyjęcia mięso z angusa. Niestety jest ono w porównaniu z każdym innym bardzo drogie, a przy tym praktycznie niedostępne w sklepie. Kelner spytany o to, gdzie restauracja się zaopatruje w angusowe steki, odpowiedział, że to wie tylko szef. W internecie można też znaleźć sklepy handlujące „stekową” wołowiną, ale nie prowadzą działalności detalicznej, ale nastawione są zaopatrzenie lokali gastronomicznych. Pomyślałem więc sobie, że może byłoby dobrze, gdyby polscy rolnicy zaczęli hodować angusa, polskie sklepy zaczęły sprzedawać jego mięso, zaś Polacy rozsmakowali się w tym rodzaju mięsa. Myślę, że kto miałby okazję zjeść dobry stek w przystępnej cenie, temu chyba przeszłaby ochota na żylastą i tłustą karkówkę wieprzową.

Dziesięć lat temu w Norymberdze zajadałem się arabskim płaskim chlebem, kupowanym w tureckim sklepie. Od tej pory bezskutecznie szukałem jego odpowiednika w Polsce, gdzie już podobno można „wszystko dostać”. Płaskiego chleba typu „sadź” chyba jednak nie. To, co w naszych sklepach wielkopowierzchniowych sprzedają jako „chlebek pita” to coś zupełnie innego. Tzw. wrapy, czyli niby meksykańskie tortille produkowane przemysłowo, to jednak też coś zupełnie innego, w czym przy okazji dosłownie wyczuwa się jakąś chemię. Na szczęście w Internecie można faktycznie znaleźć prawie wszystko, więc i przepis na płaski chleb typu „sadź” można znaleźć, łącznie z demonstracją na YouTube. Dzisiaj na zwykłej płaskiej patelni upiekłem taki właśnie chlebek, który faktycznie o wiele bardziej przypominał ten, który jadłem w Norymberdze, niż twardawa klucha, którą polskie hipermarkety sprzedają jako „chlebek pita”.

W gospodarce rynkowej jeśli jest popyt pojawia się podaż. Nikt nie będzie ryzykował podażą czegoś, na co może nie znaleźć się popyt. Niemniej czasami warto pewne rzeczy zarekomendować i spróbować stworzyć na nie rynek. Tutaj jednak wkraczamy w sferę polityki (gospodarka jest niestety powiązana z polityką, a propagowanie arabskiego chleba w kształcie elastycznego a równocześnie chrupiącego placka w kraju, gdzie się mawia że „kupując kebaba popierasz Araba” to sprawa tym bardziej ryzykowna, a może nawet niebezpieczna. O polityce jednak nie chce mi się gadać. Są wakacje, a ja nie ukrywam, że jedzenie uważam za jedną z istotnych przyjemności tego świata.

2 komentarze:

  1. Cześć Stefan , właśnie wróciłem z Berlina . Kurde jakie fajne żarełko można zjeść ! Ponieważ jestem fanem żarcia z grilla , a moimi mistrzami są Turcy i Serbowie , sobie trochę poszukałem wcześniej w int. no i miałem :) W Belgradzie jadłem równie pyszne, ale tureckie prawdziwe kebap po raz pierwszy w życiu. No jest cenowa różnica, trzeba parę eur więcej zapłacić, ale wrażenia smakowe ......mniaam. Masz chlebek ichni, pszenny , pusty dla nas, ale na grilu + rzeczony kebap+ grilowane papryki i pomidory+inne warzywa+ super łagodna cebula+ljuta paprika+cholera jak oni to robia sałatkę przepyszną. Takową jadłem również w Rumunii i nijak nie mogłem sie dowiedzieć jak oni to robią, bo kelnerka mówiła że to mama robi. Jak chcesz możesz donera se walnąć za 3 eur ale jak chcesz trzeba u miszczów dać 10 eur - no klękajcie narody :)
    WF

    OdpowiedzUsuń
  2. W połowie sierpnia wybieram się do Berlina i specjalnie się przejdę na Kreuzberg poszukać po tureckich knajpach ichniego jedzenia.

    OdpowiedzUsuń