poniedziałek, 27 października 2014

Agresja jako immanentny element naszej istoty



Co jakiś czas lubimy wyrazić zdziwienie, że tak trudno nam się cieszyć z pozytywnych osiągnięć, czy to naszych własnych, czy to znajomych czy w skali całego kraju, a z taką lubością grzebiemy się w porażkach. Krytyka wywołuje o wiele większy i zakrojony na szerszą skalę entuzjazm niż pochwała. Kiedy dochodzi do klęski, każdy staje się specjalistą od jej analizy, a jeżeli nie ma aż takich ambicji, to i tak nie umie się powstrzymać od dorzucenia co najmniej jednej kąśliwej bądź ironicznej uwagi. 

Kiedy na forum pojawia się apel o jakieś pozytywne pomysły na stworzenie/zbudowanie czegokolwiek, lub na znalezienie rozwiązania, które będzie wymagało działań pozytywnych, odzew jest najczęściej dość słaby. Kiedy jednak przychodzi do krytyki winnych klęsk i pomysły na ich przykładne ukaranie, inwencja twórcza dyskutantów (oraz ich liczba!) zdaje się gwałtownie rosnąć. 

Od czasu do czasu lubię więc wraz z szeregiem znajomych poczynić taką obserwację, nie zauważywszy, że to co robię, to tak naprawdę kolejna jałowa krytyka, tyle że krytyka krytykantów.
Przyszło mi więc do głowy, że skoro to zjawisko jest tak powszechne – do tego stopnia, że można je wręcz uznać za regułę. Musi się za tym kryć jakiś mechanizm wypływające z jakiejś głębszej struktury stojącej za wszystkimi naszymi poczynaniami. 

Przy okazji przypomniały mi się koleżanki-nauczycielki, dwadzieścia kilka lat temu starsze, a obecnie również moje rówieśniczki, które od czasu do czasu lubią ponarzekać na niewdzięczność uczniów, którzy po skończeniu szkoły na ulicy „ci nawet dzień dobry nie powiedzą”.  Odsiewając te, których uczniowie po prostu nienawidzili, bo w tym wypadku, byłoby to zjawisko zupełnie wytłumaczalne, powszechność braku manifestacji wdzięczności bierze się z dość prozaicznego powodu, o którym pisałem w poprzednim wpisie, a mianowicie, że wdzięczność w przyrodzie nie występuje, że jest wytworem kultury. Na dość pierwotnym poziomie, ale jednak kultury. Wdzięczność to uczucie, którego się uczymy. Jeżeli nikt nam tego typu uczucia nie wpoi w domu za młodu, trudno nam będzie nawet zrozumieć, czego domagają się te nauczycielki. Ponieważ już dość dawno doszedłem do tego wniosku, nigdy od uczniów czy studentów nie oczekiwałem wdzięczności, więc się pod tym względem nigdy nie rozczarowałem. Satysfakcję natomiast zawsze mi daje obserwacja tej jednej osoby na sto, która faktycznie postępując wg moich poleceń, osiąga sukces w tym, w czym chciałem żeby odniosła sukces. 

Wracając do łatwości krytyki przy braku umiejętności wykrzesania w sobie spontanicznego podziwu, to kwestia wydaje się, wbrew pozorom, dość prosta. Człowiek to jest dopiero pierwszy gatunek, który świadomie coś buduje. Tworzenie wielkich struktur, czy to dosłownie budowli, czy to fabryki czy instytucji to już są wyniki działań przemyślanych na co najmniej kilku poziomach. Jest to więc kwestia kultury, jej aksjologii, skuteczności zaszczepienia owej aksjologii w procesie edukacyjnym itd.  Tymczasem to, co nam przychodzi naturalnie, to obrona (jako reakcja negatywna) i atak (jako akcja pozytywna). Robimy to instynktownie, bo nasi przodkowie musieli przetrwać na sawannie, i musieli sobie coś upolować do jedzenia, albo obrabować napotkaną inną hordę pierwotną. Atak/obrona  to czynniki, które wzbudzają nasze naturalne emocje, bo wypływają z jakiejś nieświadomej warstwy naszego istoty, wykształconej w wyniku naturalnej selekcji . 

Kiedy więc jeden z celebrytów znany jako juror jednego z telewizyjnych konkursów na talent muzyczny zaproszony do TVP Kultura próbuje się „zakolegować” z Jerzym Hoffmanem (zaproszonym m.in. po to, żeby mówić o Rosji i jej polityce) i popisuje się swoim wnioskiem, że całe nieszczęście świata bierze się stąd, że wychowujemy młodzież na wzorach bohaterów i wojowników, co zawsze będzie owocować agresją, można się tylko uśmiechnąć.  Owszem istnieją społeczności, gdzie się  chłopców (no bo w większości kultur kult wojowników nadal wszczepia się chłopcom) na pacyfistów, np. Amisze, ale trudno sobie wyobrazić ich los w sąsiedztwie np. talibów, zakładając że nie istnieje instytucja państwa ze swoim aparatem przemocy, który wszystkim zapewnia jakie takie bezpieczeństwo. 

Ponieważ konflikt jest integralną częścią rzeczywistości, nie ma się co dziwić, że do agresji (jeżeli nie fizycznej, to na pewno werbalnej, w dobie Internetu zwłaszcza na piśmie) jesteśmy skorzy o wiele częściej, niż do chwalenia zjawisk pożądanych. Agresja – w tym wypadku zjadliwa krytyka – przychodzi nam łatwiej, bo wypływa z głębi naszej konstrukcji psychicznej, niż chwalenie, które wymaga głębszego zastanowienia, przeanalizowania, czy faktycznie dana rzecz jest pochwały warta itd. Za dużo myślenia, a myślenie to już sfera kultury, a nie natury (w dużym uproszczeniu oczywiście, bo granice między naturą i kulturą, oraz same te terminy wymagają jeszcze wielu przemyśleń i rewizji poglądów). 

Lubimy pokrytykować. Powiedzmy sobie wprost – lubimy komuś dokopać. Nie jest to cecha jakaś wybitnie polska, bo natura ludzka jest wszędzie podobna, ale są jednak społeczności, gdzie odpowiednie ukształtowanie mentalności młodych ludzi daje wyniki w postaci ciężkiej pracy nad samodoskonaleniem, co owocuje pozytywnymi wynikami w nauce i pracy. Kiedy natomiast się dużo pracuje i na dodatek widzi się dobre wyniki tej pracy, wtedy jest mniej czasu na krytykę, a więc mniej czasu na popisywanie się tą specyficzną formą agresji. Co jednak zrobić, żebyśmy faktycznie mogli zobaczyć przełożenie naszych wysiłków na efekty? Cudze porażki widać od razu  i nie trzeba się w ogóle napracować, żeby je skrytykować.

wtorek, 21 października 2014

Konflikt jako immanentny element istnienia


Analiza historii połączona ze znajomością przyrodniczego porządku przetrwania nieuchronnie prowadzi do niezbyt optymistycznych wniosków, że jako część przyrody podlegamy wszystkim jej prawom tak przekonująco przedstawionym przez Charlesa Darwina. Ponieważ tzw. darwinizm społeczny to teoria a priori potępienia godna, bardzo trudno się nie narazić na opinię potwora, jeżeli się głosi choćby jego elementy. Pewnych tematów, jakkolwiek przykrych dla naszych wrażliwych umysłów, nie możemy unikać, ponieważ będziemy się pogrążać w ułudzie, która nas będzie wpędzać w coraz to większe rozczarowania, oraz sprawi nam ból przy pierwszej konfrontacji z twardą rzeczywistością. 

Niewątpliwie wszyscy, nawet reprezentanci najbardziej prymitywnych kultur (oczywiście relatywnie, w porównaniu ze stopniem skomplikowania tzw. wyższych cywilizacji), zaczęliśmy się wyróżniać wśród naszych zwierzęcych kuzynów tym, że przyjęliśmy nieco inną strategię przetrwania, m.in. polegającą na tym, że należy dbać o każdego członka hordy, w tym o tych zniedołężniałych czy chorych. Osobiście za początek ludzkości jako gatunku ten moment, kiedy najsilniejsi członkowie hordy zaczęli okazywać empatię wobec najsłabszych i kiedy po raz pierwszy nie porzucono ciężko rannego towarzysza na pastwę dzikich zwierząt ratując własną skórę. Wtedy to prawdopodobnie odkryto również wdzięczność, która w świecie przyrody zdaje się nie występować, albo przynajmniej w bardzo ograniczonym wymiarze. Wdzięczność wymaga bowiem pewnego zapętlenia myśli – po pierwsze trzeba pamiętać, po drugie trzeba zdawać sobie sprawę, że to co zapamiętaliśmy było dla nas dobre, po trzecie musimy również zdawać sobie sprawę, że ktoś, to to dla nas zrobił mógł równie dobrze tego wcale nie zrobić. Na dodatek ktoś musiał w sobie wyrobić przeświadczenie, że za dobry czyn wobec niego w ogóle trzeba się odpłacać ciepłym uczuciem albo podobnym czynem. Ludzka inteligencja pozwoliła też naszym przodkom budować całe systemy społeczne oparte na zależności biorącej z kolei swój początek z poczucia/obowiązku wdzięczności. Nie powinniśmy bowiem upraszczać wizji początków ludzkości sprowadzeniem jej do roli brutalnej siły w podporządkowywaniu sobie współplemieńców. Nie powinniśmy jednak jej również bagatelizować. Agresywna siła leży bowiem gdzieś u podstaw najgłębszej struktury całego systemu, którego celem jest przetrwanie i przekazanie genów. 

Darwin nie twierdził, że wygrywa najsilniejszy. Ba, nie wygrywa nawet najinteligentniejszy. Wygrywa ten o największej zdolności adaptacyjnej. Homo sapiens okazał się godny przetrwania, a nawet zapanowania nad planetą dzięki swojej genialnej strategii budowania skomplikowanej siatki więzów społecznych. Wodzowie, a potem monarchowie niekoniecznie byli ludźmi najsilniejszymi (choć pierwotnie często tak), ale przede wszystkim byli tymi, którzy umieli wokół siebie zorganizować grupę lojalnych popleczników. Oczywiście historia zna niemało bezwzględnych łobuzów, którzy na czele swoich band terroryzowali innych współplemieńców, a potem członków innych plemion, ale już wielkie cywilizacje starożytne musiały się opierać na czymś więcej, niż tylko na chciwości i chuci najsilniejszych łobuzów. Konieczność współpracy oraz system ekonomicznej zależności stanowił o wiele trwalsze więzi, na których budowano społeczeństwa i cywilizacje od prymitywnej brutalnej siły. Faraon nie tylko potrafił każdego ukarać za nieposłuszeństwo, ale przecież uważany był za opiekuna ludu. Greccy tyrani, czy nawet rzymscy cesarze, najpierw coś dawali (przynajmniej obietnice), żeby w zamian otrzymać posłuszeństwo poddanych. Wcześniejsze mocarstwa Bliskiego Wschodu prowadziły tzw. gospodarkę pałacową, który można nazwać systemem redystrybucji (najpierw wszystko do pałacu, a potem pałac „łaskawie rozdaje” potrzebującym – tak w pewnym uproszczeniu). 

Wiem, że niektórych (zwłaszcza korwinowców) zszokuje mój skrót myślowy, ale uważam, że socjalizm to immanentna cecha naszego gatunku. Bez współpracy społecznej nie bylibyśmy po prostu ludźmi. Oczywiście znaczenie tego mojego „socjalizmu” jest dość szerokie i z pewnością nie zawęża się do ideologii, jaka pojawiła się dopiero w XIX (no powiedzmy, że XVIII), ani tym bardziej tej, którą za legitymację swoich rządów uznały krwawe reżimy XX wieku. 

Współdziałanie i organizowanie struktur społecznych to jedna z naszych strategii przetrwania, a nawet rozwoju, ale nie wolno zapominać, że mamy wbudowane również inne mechanizmy przetrwania, w tym strategie zdobycia przewagi we własnym społeczeństwie. Człowiek, jako istota inteligenta, wpadł na pomysł, że owszem, współpraca się opłaca, ale przy odrobinie sprytu, można bliźnimi manipulować i w ten sposób zyskiwać przewagę. Zastosowanie brutalnej siły jako ostatecznej instancji oraz podstępu i zdrady daje pewnym jednostkom niesamowitą przewagę nad tymi, którzy wierzą w siłę dobrowolnej umowy. Na dodatek w sytuacjach ekstremalnych, np. nagłego zagrożenia, może się okazać, że nie wszyscy wybiorą strategię wzajemnej pomocy, ale niektórzy zechcą ratować po prostu siebie. Człowiek, który nauczył się obserwować mechanizmy własnego działania potrafi całkiem na zimno i z wyrachowaniem zastosować okrucieństwo, które w innych przypadkach służyłoby tylko do obrony. Niestety w ramach nawet jednego społeczeństwa toczą się spory o partnerów seksualnych, o dostęp do lepszego bytu materialnego (najczęściej chodzi tu po prostu o pieniądze) itd. itp. Dlatego bardzo naiwna wydaje się wiara, ze kiedyś wyeliminujemy konflikty czy wojny. Jeżeli nawet uda się wymazać z ludzkiej świadomości religie, czy narody, w imię których konflikty wybuchają, one się pojawią w innej postaci, bo struktura konfliktu leży dużo głębiej niż rywalizacja jakichś państw o terytorium, albo chęć narzucania swoich wierzeń przez pewne grupy fanatyków religijnych. Warto przyjrzeć się wielu codziennym sytuacjom, choćby w zwyczajnych domach, gdzie na mniejszą skalę konflikty pojawiają się praktycznie codziennie. Najczęstsze konflikty, które dla obserwatora z zewnątrz mogą się wydać absurdalne biorą się z chęci zaznaczenia swojej roli w stadzie.  Kto bywał na konferencjach naukowych, ten pewnie nieraz obserwował zjadliwe ataki na referenta. One oczywiście bywają uzasadnione, ale dlaczego są tak zjadliwe? Tak naprawdę za taką formą wytknięcia błędu kolegi-naukowca stoi chęć pokazaniu mu jego miejsca w szeregu. Tutaj niestety nadal nie odbiegamy od naszych kuzynów-pawianów.[1]

Dopóki znajdujemy się na pewnym poziomie abstrakcji, mamy raczej tendencję do kierowania się empatią i dążymy do wzajemnej kooperacji. Kiedy poczujemy większe zagrożenie, schodzimy na „poziom alarmowy”, kiedy uruchamiamy mechanizmy bardziej atawistyczne. Nie jest to jednak tak bardzo proste, bowiem zdając sobie z tego wszystkiego sprawę, człowiek już dawno wypracował metody całkiem świadomego wykorzystywania zachowań z poziomu niższego w celu osiągnięcia swoich celów. A nie zapominajmy, że współdziałamy ze sobą przede wszystkim dlatego, że sami chcemy przetrwać (i przekazać geny), więc w ostatecznym rozrachunku zawsze lepiej dla nas będzie jeśli to my „ukradniemy krowy”, a źle jeśli to nam ktoś „ukradnie krowy”. Myślenie wspólnotowe, oparte na solidarności, która wymaga w praktyce pewnych umów, jest bardzo dobre, dopóki nie uznamy, że działanie bardziej egoistyczne jest dla nas (w sensie „dla mnie, jednostki”) jeszcze korzystniejsze. 

Metody, jakie potrafimy zastosować w celu osiągnięcia celu, też mogą sięgać do arsenału bardzo pierwotnych mechanizmów obronno-zaczepnych (bo, tak przy okazji, człowiek pierwotny nie tylko się bronił, ale też polował, żeby zdobyć pożywienie, więc agresja miała zadanie nie tylko „negatywne”- obronne, ale również „pozytywne”- atakujące). Próby „ucywilizowania wojny” to nie jest wymysł ostatniego stulecia. Pewne konwencje dotyczące niezabijania jeńców, czy też ludzkiego ich traktowania, w tym nietorturowania, sięgają czasów starożytnych! Jak pokazują przykłady praktycznie wszystkich wojen, są one zawsze łamane. Przypomina mi się scena z filmu „Stalin” z roku 1992, w którym krwawy bolszewicki zbrodniarz rozmawia ze swoim synem. Pyta go, o ile dobrze pamiętam, czy w celu wydobycia informacji od jeńca wojennego można zastosować tortury. Młody człowiek odpowiedział, że oczywiście nie, bo to wbrew konwencjom międzynarodowym. Na to ojciec łaje go w dosadnych słowach zadając pytanie retoryczne: „A gdyby od tych informacji zależało życie twoich towarzyszy?” (Odtwarzam z pamięci, więc nie jest to cytat dosłowny). Powiedzmy sobie otwarcie, to nie jest argument, nad którym można przejść do porządku dziennego, kiedy prowadzi się wojnę. Owszem, przegrani zbrodniarze wojenni są stawiani przed sądem i skazywani. Zwycięzcy niezwykle rzadko. Dlatego w trakcie prowadzenia działań wojennych tak trudno o przestrzeganie „cywilizowanych” metod (cudzysłów dlatego, że „cywilizacja” ze swoim rdzeniem „cywilny” i „wojna” niejako się wykluczają). 

W okrutnej rzeczywistości religie są dla wielu ludzi nadzieją na jakiś transcendentny porządek, w którym można się spodziewać bezpieczeństwa i szczęścia. Dlatego osobiście staram się nie potępiać w czambuł ludzi religijnych. Kiedy jednak ci zaczynają uważać, że w imię obrony wiary mają prawo zachowywać się agresywnie wobec tych, którzy ich wiary nie podzielają, zaczyna się konflikt, a wiemy, że były czasy (ba, zdaje się, że one powróciły!), że owe konflikty przekształcały się w krwawe wojny.
Nie uciekniemy od kodu, jaki determinuje nasze zachowania. Nie uciekniemy od potrzeby zapewnienia sobie żywności, w tym jej zapasów, nie uciekniemy od potrzeby seksu, a więc zdobycia atrakcyjnej parterki/atrakcyjnego partnera. Nie uciekniemy od jeszcze kilku czynników, które są immanentną częścią naszej natury. Niemniej posiadamy ogromną zdolność uczenia się i adaptacji. Nie zapominajmy, że to te czynniki dały nam tak ogromną przewagę nad innymi gatunkami. Dzięki tym zdolnościom jesteśmy w stanie wypracować wspólnie z innymi „wirtualne przestrzenie”, czyli sposoby pojmowania świata, które są kolejnym, niezwykle istotnym elementem odróżniającym nas od innych gatunków. Ten wyróżniający nas element to nieustanny, choć praktycznie beznadziejny wysiłek w celu wyjścia poza wszelki determinizm. Niestety, to działanie może generować kolejne nieszczęścia, bo lekceważenia natury też prowadzi do poczucia frustracji. Niemniej jest ono i tak jedynym pocieszeniem dla człowieka, o ile nie jest to samiec/samica alfa, który/a i tak realizuje swoje cele i żadnego pocieszenia nie potrzebuje.


[1] Pawiany, jak można się dowiedzieć z filmów przyrodniczych, to wg ludzkich kryteriów dość paskudne stworzenia. Np. samiec, który zdobędzie władzę nad stadem, w tym dostęp do samic, zabija potomstwo swojego poprzednika przegryzając im główki, natomiast samice o silniejszej pozycji w stadzie okazują swoją wyższość swoim słabszym towarzyszkom pastwiąc się nad ich dziećmi. Kiedy więc jakaś samica potrząsa, przewraca lub bije pawianie dziecko, znaczy to, że chce pokazać jego matce, ze ta w stadzie niewiele znaczy.

czwartek, 16 października 2014

Arystokratyczne wychowanie, czyli o nawiązywaniu kontaktów i komunikacji



Nie wiem na ile kieruję się tutaj stereotypem, na ile własnym jednostkowym doświadczeniem, a na ile moją obserwację można uznać za jakąś ogólniejszą regułę, ale uważam, że okres życia obejmujący ostatnie lata liceum i lata studiów wyższych to czas, kiedy człowiek jest najbardziej otwarty na innych ludzi. Oczywiście można to jakoś uzasadnić czysto biologicznie. To przecież szczyt ludzkiej witalności, czas szukania partnera/partnerów, tudzież czas początków mniej lub bardziej uświadomionej konieczności wyrabiania sobie pozycji w społeczeństwie, a więc budowania sieci powiązań – przyjaźni, znajomości itd. itp. Moje asekuranckie zastrzeżenie na początku wzięło się z tego, że nader często obserwuję jednak całkiem niemałą liczbę młodych ludzi, z których jedni są potwornie nieśmiali i zakompleksieni, a inni prawdopodobnie też, ale pokrywają to arogancją i ostentacyjnym lekceważeniem wszystkiego czego nie poznali w swojej wsi/miasteczku/dzielnicy. Niestety mało kto wyciąga rękę do tych nieśmiałych zachowujących się nieśmiało, natomiast tych nieśmiałych pokrywających swoje kompleksy arogancją uważa się za buraków i chamów. Mają oni jednak pewną szansę na przełamanie swojej izolacji organizując się w grupy podobnych sobie. Stąd mamy dość szczelnie zamknięte kręgi tych, którzy np. „nigdy w życiu się nie będą uczyć języków obcych”, albo którzy „wolą własną kaszanę od cudzych frykasów” itp. Konieczność ekonomiczna niejednokrotnie jednak zmusza niektórych z nich do wyjazdu za granicę do pracy, a tam… A tam grzęzną w środowisku podobnych sobie, języka nadal nie chcą się uczyć i to często wcale nie dlatego, że nie mają talentu, ale dlatego, że znajomość języka obligowałaby ich do porozumiewania się z rodzimymi mieszkańcami kraju, w którym się znajdują, a więc w kolejnym przełamaniu własnej nieśmiałości, a to jest często ból nie do zniesienia. Całe szczęście, że znowu konieczność przetrwania lub wydostania się z zaklętego kręgu pracy za najniższe wynagrodzenie często po prostu zmusza ich do podjęcia pewnego wysiłku i otwarcia się na innych. 

Kiedy czytamy powieści rozgrywające się w kręgach arystokratycznych XVIII, XIX czy XX wieku, bardzo łatwo zauważyć, że „klasa próżniacza” w edukacji swoich dzieci bardzo silny akcent stawiała na umiejętność porozumiewania się – komunikacji, jak to się dziś przyjęło mówić w kręgach o pretensjach naukowych. Nawiązanie kontaktu towarzyskiego było niejako obowiązkiem każdego człowieka z wyższych sfer spotykającego innego człowieka z wyższych sfer. Kiedy byłem dzieckiem i nastolatkiem bardzo mnie dziwiło, dlaczego arystokrata pojawiający się w obcym mieście, od razu składał wizyty obcym ludziom, rozsyłał swoje bilety wizytowe itd.itp. Wiązało się to oczywiście z całym stylem życia, który polegał na tym, że trzeba było pokazać, że się człowiek bawi, a bawić się można tylko w odpowiednim dla siebie towarzystwie. Przy okazji oczywiście nawiązywano stosunki biznesowe, które też zamykały się w pewnym kręgu. Chodziło więc z grubsza o to, żeby wszelkie przywileje kasty arystokratów pozostały w owej kaście, a te wszystkie zabiegi towarzyskie miały na celu sprawienie, żeby poznał swój swego. 

Naturalnie jest to duże uproszczenie, ponieważ arystokraci, jak to ludzie, reprezentowali całe spektrum poglądów na tematy społeczne. W końcu zaczęli się wśród nich trafiać ludzie o poglądach wręcz lewicowych, którzy jednakowoż nie przyjęli sposobu bycia proletariuszy, o poprawę losu których walczyli, ale próbowali tychże proletariuszy podnieść na wyższy poziom życia, zarówno materialnego jak i intelektualnego. Wiadomości nabyte w szkołach i uniwersytetach z pewnością imponowało wielu reprezentantom klasy robotniczej, ale wiele wskazuje na to, że nie aż tak, jak pewna łatwość w nawiązywaniu kontaktów, która również była wynikiem edukacji szkolnej i uniwersyteckiej. To właśnie poprzez placówki oświatowe pewien styl, wcześniej dostępny tylko klasom najwyższym, przedostawał się do reszty społeczeństwa, a częścią tego stylu była umiejętność uprzejmego rozpoczęcia konwersacji z obcym człowiekiem, łącznie z człowiekiem posługującym się innym językiem. 

To dlatego w Wielkiej Brytanii do dziś ważną rolę odgrywają we władzach państwowych i biznesie absolwenci starych uniwersytetów i prywatnych szkół średnich, z których nie wszyscy są koniecznie arystokratami z pochodzenia, ale których się na takich arystokratów przerabia. Nie twierdzę, że taka hiperelitarność  to coś godnego polecenia. Twierdzę jednak stanowczo, że każdy normalny człowiek lubi mieć do czynienia z kimś, kto umie uprzejmie i z sensem zagadać do drugiego człowieka.
W dobie internetu i facebooka wydaje się, że wielu ludzi, zwłaszcza młodych, potrafi nawiązywać kontakty ze swoimi rówieśnikami i to nawet zagranicznymi. Pobieżne przejrzenie dialogów między nimi niestety nie napawa optymizmem. Łatwo zauważyć, że kręgi znajomych są dość zamknięte, a jakość wymiany monosylab, wykrzykników i równoważników zdań (bo rzadko zdań) pozostaje na dość żenującym poziomie. Tematy owych czatów do najistotniejszych też nie należą. 

Optymizmem napawa jednak pewna grupa młodych ludzi, których po prostu fascynują inni ludzie, którzy jeżdżą na uczniowskie i studenckie wymiany oraz porozumiewają się piękną polszczyzną, angielszczyzną i innymi językami. Tylko, że to jest znowu wąska grupa, która będzie stanowić elitę, nowoczesną arystokrację. Problem w tym, że idea pociągnięcia szerokich mas na wyższy poziom życia, co osiągnąć można właśnie dzięki umiejętności nawiązywania kontaktów i klarownej komunikacji, jest bardzo daleka od realizacji. Kompleksy, często wyniesione z rodzinnego domu, wzmocnione towarzystwem takich samych rówieśników z sąsiedztwa oraz zwykłym lenistwem nie sprzyjają wysiłkowi na rzecz wyjścia do innych ludzi, bez czego trudno marzyć o jakimkolwiek, nawet najmniejszym sukcesie.   

sobota, 4 października 2014

O trudnej sztuce oceniania


Idę sobie dziś rano ulicą, a z naprzeciwka nadjeżdżają dwie dziewczyny w wieku licealnym na rowerach. Do moich uszu dobiega  ich rozmowa, a właściwie kwestia jednej z nich. Dzieliła się z koleżanką obserwacją na temat oceniania na lekcjach wychowania fizycznego. 

- Musisz zaliczyć np. bieg na 100 m, albo na kilometr, i za to dostajesz stopnie, a nikt nie patrzy na to, jak pracujesz na wuefie…. 

Dalszej części rozmowy już nie słyszałem, ponieważ obie rowerzystki były już kilkadziesiąt metrów za mną.
Przypadkowo przypomniały mi problem, nad którym się zastanawiam praktycznie przez całe swoje życie zawodowe. Co nauczyciel powinien oceniać? Czy osiągnięcie z góry założonego wyniku, czy też wkład pracy i indywidualny postęp ucznia? Intuicyjnie prawie każdy opowie się za tym drugim. Dobry nauczyciel powinien premiować pracowitość i dążenie do doskonalenia, nawet, jeżeli droga do doskonałości u danego ucznia jest o wiele dłuższa, niż u innych. Tak jest wychowawczo i szlachetnie, bo kształtuje właściwą postawę wobec wyzwań rzeczywistości opartą na wierze, że ciężka praca popłaca. 

Zetknięcie z „prawdziwym życiem”, tzn. nie z tym szkolnym, potrafi być jednak bolesne. Szefowie, jeżeli są ludzcy, doceniają starania pracownika, ale jeżeli tenże pracownik nie osiągnie wymaganego wyniku, taki ludzki szef będzie musiał go w najgorszym wypadku zwolnić, a w najlepszym przesunąć na mniej odpowiedzialne i mniej płatne stanowisko. Generalnie bowiem wychodzimy z założenia, że firma nie jest od wychowywania ani od pomocy słabszym, ale od osiągania wyników finansowych. 

Od czasów starożytnych (z przerwą na nieco przedłużone średniowiecze) lubimy uważać sport za wspaniałe narzędzie wychowawcze kształtujące u młodych ludzi właściwe postawy wobec życia. Niestety w sporcie (bo mowa o sporcie, a nie w ogóle o aktywności fizyczno-rekreacyjnej) z założenia jest tak, że ktoś musi przegrać, żeby ktoś inny mógł wygrać. Porażki są same w sobie bardzo bolesne, ale jeszcze bardziej bolą, jeżeli włożyliśmy mnóstwo ciężkiego wysiłku w trening przed zawodami, a przeciwnik, który wygrał, jak się okazuje, tyle pracy nie włożył, bo ma po prostu od urodzenia lepsze warunki fizyczne.  Nikt medali nie daje za wysiłek, ale za zwycięstwo. 

Podobnie jest zresztą z wszelkimi innymi konkursami. Lata pracy człowieka przeciętnie uzdolnionego matematycznie mogą nie zrównoważyć umiejętności kogoś, kto ma np. lepszą zdolność koncentracji i to, na osiągnięcie czego złożyło się przewalenie setek zadań, jemu wystarczyła tylko obserwacja nauczyciela, kiedy dane zagadnienie tłumaczył. 

Nauczyciel powinien doceniać wkład pracy. Tak nam podpowiada poczucie przyzwoitości i chyba tak jest istotnie słusznie, ale z drugiej strony nie ma prawa stawiać niższych ocen uczniowi, któremu wyniki przychodzą bez trudu. Młody człowiek nie zrozumie bowiem, że nauczyciel chciał mu dać bodziec do wykształcenia w sobie nawyku pracy. Wręcz przeciwnie. Pomyśli, że to coś z tym nauczycielem jest nie tak (np., że go osobiście nie lubi, bo zazdrości mu geniuszu). 

Chyba każdy z nas miał okazję obserwować kogoś, czy to wśród własnej rodziny, czy wśród znajomych, kto w młodości robił wrażenie geniusza, a kto w dorosłym życiu niczego nie osiągnął, bo po prostu nigdy nie wyrobił w sobie nawyku systematycznego doskonalenia się. W czasach, kiedy jest młody, nauczyciele mówią o nim „zdolny, ale leń”, a on wcale nie bierze tego za przyganę, ale wręcz za komplement.  Dla niego jest to przesłanie, które brzmi  „Co z tego, że jestem leń, skoro jestem zdolny?” Co więcej, taki młody człowiek z pogardą podchodzi do koleżanek i kolegów, którzy muszą na swój wynik zapracować.  Niestety nauczyciel, żeby nie wiem jak bardzo chciał takiego człowieka ukarać za pychę, która już wkrótce w dorosłym życiu może mu się odbić czkawką, nie powinien tego robić, ponieważ taka kara nie osiągnie żadnego efektu, albo będzie to efekt wręcz negatywny. 

Co w takim razie robić? Byłaby oczywiście metoda. Zdolniejszemu należałoby mianowicie zaproponować dodatkowe, trudniejsze zadania i za nie go oceniać.  Tutaj jednak pojawia się niebezpieczeństwo, że ten obciążony dodatkowymi zadaniami uczeń może poczytać takie postępowanie nauczyciela, jako szczególną dyskryminację i chęć pognębienia.  Dodajmy od razu, że w systemie, gdzie wszyscy mają być traktowani „sprawiedliwie” (ale nie jest to żadna sprawiedliwość, bo tak naprawdę chodzi, żeby było równo), stosowanie indywidualizacji w podejściu do ucznia sprawia dużo problemów.
Nie oszukujmy się, nie znalazłem dobrego rozwiązania tego dylematu i nie bardzo wierzę, że w najbliższym czasie ktoś się z tym problemem upora.  W końcu nikt nie mówił, że będzie łatwo!