Nie wiem na ile kieruję się tutaj stereotypem, na ile
własnym jednostkowym doświadczeniem, a na ile moją obserwację można uznać za
jakąś ogólniejszą regułę, ale uważam, że okres życia obejmujący ostatnie lata
liceum i lata studiów wyższych to czas, kiedy człowiek jest najbardziej otwarty
na innych ludzi. Oczywiście można to jakoś uzasadnić czysto biologicznie. To
przecież szczyt ludzkiej witalności, czas szukania partnera/partnerów, tudzież
czas początków mniej lub bardziej uświadomionej konieczności wyrabiania sobie
pozycji w społeczeństwie, a więc budowania sieci powiązań – przyjaźni,
znajomości itd. itp. Moje asekuranckie zastrzeżenie na początku wzięło się z
tego, że nader często obserwuję jednak całkiem niemałą liczbę młodych ludzi, z
których jedni są potwornie nieśmiali i zakompleksieni, a inni prawdopodobnie
też, ale pokrywają to arogancją i ostentacyjnym lekceważeniem wszystkiego czego
nie poznali w swojej wsi/miasteczku/dzielnicy. Niestety mało kto wyciąga rękę
do tych nieśmiałych zachowujących się nieśmiało, natomiast tych nieśmiałych
pokrywających swoje kompleksy arogancją uważa się za buraków i chamów. Mają oni
jednak pewną szansę na przełamanie swojej izolacji organizując się w grupy
podobnych sobie. Stąd mamy dość szczelnie zamknięte kręgi tych, którzy np. „nigdy
w życiu się nie będą uczyć języków obcych”, albo którzy „wolą własną kaszanę od
cudzych frykasów” itp. Konieczność ekonomiczna niejednokrotnie jednak zmusza
niektórych z nich do wyjazdu za granicę do pracy, a tam… A tam grzęzną w
środowisku podobnych sobie, języka nadal nie chcą się uczyć i to często wcale
nie dlatego, że nie mają talentu, ale dlatego, że znajomość języka obligowałaby
ich do porozumiewania się z rodzimymi mieszkańcami kraju, w którym się
znajdują, a więc w kolejnym przełamaniu własnej nieśmiałości, a to jest często
ból nie do zniesienia. Całe szczęście, że znowu konieczność przetrwania lub
wydostania się z zaklętego kręgu pracy za najniższe wynagrodzenie często po
prostu zmusza ich do podjęcia pewnego wysiłku i otwarcia się na innych.
Kiedy czytamy powieści rozgrywające się w kręgach
arystokratycznych XVIII, XIX czy XX wieku, bardzo łatwo zauważyć, że „klasa
próżniacza” w edukacji swoich dzieci bardzo silny akcent stawiała na umiejętność
porozumiewania się – komunikacji, jak to się dziś przyjęło mówić w kręgach o
pretensjach naukowych. Nawiązanie kontaktu towarzyskiego było niejako
obowiązkiem każdego człowieka z wyższych sfer spotykającego innego człowieka z
wyższych sfer. Kiedy byłem dzieckiem i nastolatkiem bardzo mnie dziwiło, dlaczego
arystokrata pojawiający się w obcym mieście, od razu składał wizyty obcym
ludziom, rozsyłał swoje bilety wizytowe itd.itp. Wiązało się to oczywiście z
całym stylem życia, który polegał na tym, że trzeba było pokazać, że się
człowiek bawi, a bawić się można tylko w odpowiednim dla siebie towarzystwie.
Przy okazji oczywiście nawiązywano stosunki biznesowe, które też zamykały się w
pewnym kręgu. Chodziło więc z grubsza o to, żeby wszelkie przywileje kasty
arystokratów pozostały w owej kaście, a te wszystkie zabiegi towarzyskie miały
na celu sprawienie, żeby poznał swój swego.
Naturalnie jest to duże uproszczenie, ponieważ arystokraci,
jak to ludzie, reprezentowali całe spektrum poglądów na tematy społeczne. W
końcu zaczęli się wśród nich trafiać ludzie o poglądach wręcz lewicowych,
którzy jednakowoż nie przyjęli sposobu bycia proletariuszy, o poprawę losu
których walczyli, ale próbowali tychże proletariuszy podnieść na wyższy poziom
życia, zarówno materialnego jak i intelektualnego. Wiadomości nabyte w szkołach
i uniwersytetach z pewnością imponowało wielu reprezentantom klasy robotniczej,
ale wiele wskazuje na to, że nie aż tak, jak pewna łatwość w nawiązywaniu
kontaktów, która również była wynikiem edukacji szkolnej i uniwersyteckiej. To
właśnie poprzez placówki oświatowe pewien styl, wcześniej dostępny tylko klasom
najwyższym, przedostawał się do reszty społeczeństwa, a częścią tego stylu była
umiejętność uprzejmego rozpoczęcia konwersacji z obcym człowiekiem, łącznie z
człowiekiem posługującym się innym językiem.
To dlatego w Wielkiej Brytanii do dziś ważną rolę odgrywają
we władzach państwowych i biznesie absolwenci starych uniwersytetów i
prywatnych szkół średnich, z których nie wszyscy są koniecznie arystokratami z
pochodzenia, ale których się na takich arystokratów przerabia. Nie twierdzę, że
taka hiperelitarność to coś godnego
polecenia. Twierdzę jednak stanowczo, że każdy normalny człowiek lubi mieć do
czynienia z kimś, kto umie uprzejmie i z sensem zagadać do drugiego człowieka.
W dobie internetu i facebooka wydaje się, że wielu ludzi, zwłaszcza
młodych, potrafi nawiązywać kontakty ze swoimi rówieśnikami i to nawet
zagranicznymi. Pobieżne przejrzenie dialogów między nimi niestety nie napawa
optymizmem. Łatwo zauważyć, że kręgi znajomych są dość zamknięte, a jakość
wymiany monosylab, wykrzykników i równoważników zdań (bo rzadko zdań) pozostaje
na dość żenującym poziomie. Tematy owych czatów do najistotniejszych też nie
należą.
Optymizmem napawa jednak pewna grupa młodych ludzi, których
po prostu fascynują inni ludzie, którzy jeżdżą na uczniowskie i studenckie
wymiany oraz porozumiewają się piękną polszczyzną, angielszczyzną i innymi
językami. Tylko, że to jest znowu wąska grupa, która będzie stanowić elitę,
nowoczesną arystokrację. Problem w tym, że idea pociągnięcia szerokich mas na
wyższy poziom życia, co osiągnąć można właśnie dzięki umiejętności nawiązywania
kontaktów i klarownej komunikacji, jest bardzo daleka od realizacji. Kompleksy,
często wyniesione z rodzinnego domu, wzmocnione towarzystwem takich samych
rówieśników z sąsiedztwa oraz zwykłym lenistwem nie sprzyjają wysiłkowi na
rzecz wyjścia do innych ludzi, bez czego trudno marzyć o jakimkolwiek, nawet
najmniejszym sukcesie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz