Idę sobie dziś rano ulicą, a z naprzeciwka nadjeżdżają dwie
dziewczyny w wieku licealnym na rowerach. Do moich uszu dobiega ich rozmowa, a właściwie kwestia jednej z
nich. Dzieliła się z koleżanką obserwacją na temat oceniania na lekcjach
wychowania fizycznego.
- Musisz zaliczyć np. bieg na 100 m, albo na kilometr, i za
to dostajesz stopnie, a nikt nie patrzy na to, jak pracujesz na wuefie….
Dalszej części rozmowy już nie słyszałem, ponieważ obie
rowerzystki były już kilkadziesiąt metrów za mną.
Przypadkowo przypomniały mi problem, nad którym się
zastanawiam praktycznie przez całe swoje życie zawodowe. Co nauczyciel powinien
oceniać? Czy osiągnięcie z góry założonego wyniku, czy też wkład pracy i
indywidualny postęp ucznia? Intuicyjnie prawie każdy opowie się za tym drugim.
Dobry nauczyciel powinien premiować pracowitość i dążenie do doskonalenia,
nawet, jeżeli droga do doskonałości u danego ucznia jest o wiele dłuższa, niż u
innych. Tak jest wychowawczo i szlachetnie, bo kształtuje właściwą postawę
wobec wyzwań rzeczywistości opartą na wierze, że ciężka praca popłaca.
Zetknięcie z „prawdziwym życiem”, tzn. nie z tym szkolnym,
potrafi być jednak bolesne. Szefowie, jeżeli są ludzcy, doceniają starania
pracownika, ale jeżeli tenże pracownik nie osiągnie wymaganego wyniku, taki
ludzki szef będzie musiał go w najgorszym wypadku zwolnić, a w najlepszym
przesunąć na mniej odpowiedzialne i mniej płatne stanowisko. Generalnie bowiem
wychodzimy z założenia, że firma nie jest od wychowywania ani od pomocy
słabszym, ale od osiągania wyników finansowych.
Od czasów starożytnych (z przerwą na nieco przedłużone
średniowiecze) lubimy uważać sport za wspaniałe narzędzie wychowawcze
kształtujące u młodych ludzi właściwe postawy wobec życia. Niestety w sporcie
(bo mowa o sporcie, a nie w ogóle o aktywności fizyczno-rekreacyjnej) z
założenia jest tak, że ktoś musi przegrać, żeby ktoś inny mógł wygrać. Porażki
są same w sobie bardzo bolesne, ale jeszcze bardziej bolą, jeżeli włożyliśmy
mnóstwo ciężkiego wysiłku w trening przed zawodami, a przeciwnik, który wygrał,
jak się okazuje, tyle pracy nie włożył, bo ma po prostu od urodzenia lepsze
warunki fizyczne. Nikt medali nie daje
za wysiłek, ale za zwycięstwo.
Podobnie jest zresztą z wszelkimi innymi konkursami. Lata
pracy człowieka przeciętnie uzdolnionego matematycznie mogą nie zrównoważyć
umiejętności kogoś, kto ma np. lepszą zdolność koncentracji i to, na
osiągnięcie czego złożyło się przewalenie setek zadań, jemu wystarczyła tylko
obserwacja nauczyciela, kiedy dane zagadnienie tłumaczył.
Nauczyciel powinien doceniać wkład pracy. Tak nam podpowiada
poczucie przyzwoitości i chyba tak jest istotnie słusznie, ale z drugiej strony
nie ma prawa stawiać niższych ocen uczniowi, któremu wyniki przychodzą bez
trudu. Młody człowiek nie zrozumie bowiem, że nauczyciel chciał mu dać bodziec
do wykształcenia w sobie nawyku pracy. Wręcz przeciwnie. Pomyśli, że to coś z
tym nauczycielem jest nie tak (np., że go osobiście nie lubi, bo zazdrości mu
geniuszu).
Chyba każdy z nas miał okazję obserwować kogoś, czy to wśród
własnej rodziny, czy wśród znajomych, kto w młodości robił wrażenie geniusza, a
kto w dorosłym życiu niczego nie osiągnął, bo po prostu nigdy nie wyrobił w
sobie nawyku systematycznego doskonalenia się. W czasach, kiedy jest młody,
nauczyciele mówią o nim „zdolny, ale leń”, a on wcale nie bierze tego za
przyganę, ale wręcz za komplement. Dla
niego jest to przesłanie, które brzmi „Co
z tego, że jestem leń, skoro jestem zdolny?” Co więcej, taki młody człowiek z
pogardą podchodzi do koleżanek i kolegów, którzy muszą na swój wynik
zapracować. Niestety nauczyciel, żeby
nie wiem jak bardzo chciał takiego człowieka ukarać za pychę, która już wkrótce
w dorosłym życiu może mu się odbić czkawką, nie powinien tego robić, ponieważ
taka kara nie osiągnie żadnego efektu, albo będzie to efekt wręcz negatywny.
Co w takim razie robić? Byłaby oczywiście metoda.
Zdolniejszemu należałoby mianowicie zaproponować dodatkowe, trudniejsze zadania
i za nie go oceniać. Tutaj jednak
pojawia się niebezpieczeństwo, że ten obciążony dodatkowymi zadaniami uczeń
może poczytać takie postępowanie nauczyciela, jako szczególną dyskryminację i
chęć pognębienia. Dodajmy od razu, że w
systemie, gdzie wszyscy mają być traktowani „sprawiedliwie” (ale nie jest to
żadna sprawiedliwość, bo tak naprawdę chodzi, żeby było równo), stosowanie
indywidualizacji w podejściu do ucznia sprawia dużo problemów.
Nie oszukujmy się, nie znalazłem dobrego rozwiązania tego
dylematu i nie bardzo wierzę, że w najbliższym czasie ktoś się z tym problemem
upora. W końcu nikt nie mówił, że będzie
łatwo!
Ale czy nauczycie w-fu nie powinien promować właśnie postawy aktywno-rekreacyjnej, wylawiajac talenty, które w sporcie mogą osiągnąć więcej? I podobnie polonista czy matematyk? Czy nie taką postawę nauczyciela powinien dyrektor? Ja wierzę że to wcale nie jest utopia. Ale musiałyby iść za tym pieniądze.
OdpowiedzUsuńSylwia, zgadzam się, ale to jest kwestia naprawdę dość skomplikowana, a to z powodów takich, od którego zaczął się mój powrót do drążenia tematu. Wyłowiony talent, który może osiągnąć więcej w rzeczywistości szkolnej dostanie też lepszy stopień od pracowitego miłośnika kultury fizycznej, który wielkim sportowcem nigdy nie zostanie, ale np. miałby poważne szanse na świetnego instruktora aerobiku, albo po prostu nie miałby żadnych szans na zrobienie czegoś w sferze aktywności fizycznej zawodowo, ale po prostu bardzo się starał na wuefie i np. dzięki temu uniknął otyłości...
OdpowiedzUsuń