sobota, 4 października 2014

O trudnej sztuce oceniania


Idę sobie dziś rano ulicą, a z naprzeciwka nadjeżdżają dwie dziewczyny w wieku licealnym na rowerach. Do moich uszu dobiega  ich rozmowa, a właściwie kwestia jednej z nich. Dzieliła się z koleżanką obserwacją na temat oceniania na lekcjach wychowania fizycznego. 

- Musisz zaliczyć np. bieg na 100 m, albo na kilometr, i za to dostajesz stopnie, a nikt nie patrzy na to, jak pracujesz na wuefie…. 

Dalszej części rozmowy już nie słyszałem, ponieważ obie rowerzystki były już kilkadziesiąt metrów za mną.
Przypadkowo przypomniały mi problem, nad którym się zastanawiam praktycznie przez całe swoje życie zawodowe. Co nauczyciel powinien oceniać? Czy osiągnięcie z góry założonego wyniku, czy też wkład pracy i indywidualny postęp ucznia? Intuicyjnie prawie każdy opowie się za tym drugim. Dobry nauczyciel powinien premiować pracowitość i dążenie do doskonalenia, nawet, jeżeli droga do doskonałości u danego ucznia jest o wiele dłuższa, niż u innych. Tak jest wychowawczo i szlachetnie, bo kształtuje właściwą postawę wobec wyzwań rzeczywistości opartą na wierze, że ciężka praca popłaca. 

Zetknięcie z „prawdziwym życiem”, tzn. nie z tym szkolnym, potrafi być jednak bolesne. Szefowie, jeżeli są ludzcy, doceniają starania pracownika, ale jeżeli tenże pracownik nie osiągnie wymaganego wyniku, taki ludzki szef będzie musiał go w najgorszym wypadku zwolnić, a w najlepszym przesunąć na mniej odpowiedzialne i mniej płatne stanowisko. Generalnie bowiem wychodzimy z założenia, że firma nie jest od wychowywania ani od pomocy słabszym, ale od osiągania wyników finansowych. 

Od czasów starożytnych (z przerwą na nieco przedłużone średniowiecze) lubimy uważać sport za wspaniałe narzędzie wychowawcze kształtujące u młodych ludzi właściwe postawy wobec życia. Niestety w sporcie (bo mowa o sporcie, a nie w ogóle o aktywności fizyczno-rekreacyjnej) z założenia jest tak, że ktoś musi przegrać, żeby ktoś inny mógł wygrać. Porażki są same w sobie bardzo bolesne, ale jeszcze bardziej bolą, jeżeli włożyliśmy mnóstwo ciężkiego wysiłku w trening przed zawodami, a przeciwnik, który wygrał, jak się okazuje, tyle pracy nie włożył, bo ma po prostu od urodzenia lepsze warunki fizyczne.  Nikt medali nie daje za wysiłek, ale za zwycięstwo. 

Podobnie jest zresztą z wszelkimi innymi konkursami. Lata pracy człowieka przeciętnie uzdolnionego matematycznie mogą nie zrównoważyć umiejętności kogoś, kto ma np. lepszą zdolność koncentracji i to, na osiągnięcie czego złożyło się przewalenie setek zadań, jemu wystarczyła tylko obserwacja nauczyciela, kiedy dane zagadnienie tłumaczył. 

Nauczyciel powinien doceniać wkład pracy. Tak nam podpowiada poczucie przyzwoitości i chyba tak jest istotnie słusznie, ale z drugiej strony nie ma prawa stawiać niższych ocen uczniowi, któremu wyniki przychodzą bez trudu. Młody człowiek nie zrozumie bowiem, że nauczyciel chciał mu dać bodziec do wykształcenia w sobie nawyku pracy. Wręcz przeciwnie. Pomyśli, że to coś z tym nauczycielem jest nie tak (np., że go osobiście nie lubi, bo zazdrości mu geniuszu). 

Chyba każdy z nas miał okazję obserwować kogoś, czy to wśród własnej rodziny, czy wśród znajomych, kto w młodości robił wrażenie geniusza, a kto w dorosłym życiu niczego nie osiągnął, bo po prostu nigdy nie wyrobił w sobie nawyku systematycznego doskonalenia się. W czasach, kiedy jest młody, nauczyciele mówią o nim „zdolny, ale leń”, a on wcale nie bierze tego za przyganę, ale wręcz za komplement.  Dla niego jest to przesłanie, które brzmi  „Co z tego, że jestem leń, skoro jestem zdolny?” Co więcej, taki młody człowiek z pogardą podchodzi do koleżanek i kolegów, którzy muszą na swój wynik zapracować.  Niestety nauczyciel, żeby nie wiem jak bardzo chciał takiego człowieka ukarać za pychę, która już wkrótce w dorosłym życiu może mu się odbić czkawką, nie powinien tego robić, ponieważ taka kara nie osiągnie żadnego efektu, albo będzie to efekt wręcz negatywny. 

Co w takim razie robić? Byłaby oczywiście metoda. Zdolniejszemu należałoby mianowicie zaproponować dodatkowe, trudniejsze zadania i za nie go oceniać.  Tutaj jednak pojawia się niebezpieczeństwo, że ten obciążony dodatkowymi zadaniami uczeń może poczytać takie postępowanie nauczyciela, jako szczególną dyskryminację i chęć pognębienia.  Dodajmy od razu, że w systemie, gdzie wszyscy mają być traktowani „sprawiedliwie” (ale nie jest to żadna sprawiedliwość, bo tak naprawdę chodzi, żeby było równo), stosowanie indywidualizacji w podejściu do ucznia sprawia dużo problemów.
Nie oszukujmy się, nie znalazłem dobrego rozwiązania tego dylematu i nie bardzo wierzę, że w najbliższym czasie ktoś się z tym problemem upora.  W końcu nikt nie mówił, że będzie łatwo!

2 komentarze:

  1. Ale czy nauczycie w-fu nie powinien promować właśnie postawy aktywno-rekreacyjnej, wylawiajac talenty, które w sporcie mogą osiągnąć więcej? I podobnie polonista czy matematyk? Czy nie taką postawę nauczyciela powinien dyrektor? Ja wierzę że to wcale nie jest utopia. Ale musiałyby iść za tym pieniądze.

    OdpowiedzUsuń
  2. Sylwia, zgadzam się, ale to jest kwestia naprawdę dość skomplikowana, a to z powodów takich, od którego zaczął się mój powrót do drążenia tematu. Wyłowiony talent, który może osiągnąć więcej w rzeczywistości szkolnej dostanie też lepszy stopień od pracowitego miłośnika kultury fizycznej, który wielkim sportowcem nigdy nie zostanie, ale np. miałby poważne szanse na świetnego instruktora aerobiku, albo po prostu nie miałby żadnych szans na zrobienie czegoś w sferze aktywności fizycznej zawodowo, ale po prostu bardzo się starał na wuefie i np. dzięki temu uniknął otyłości...

    OdpowiedzUsuń