piątek, 24 grudnia 2010
czwartek, 23 grudnia 2010
Życzenia świąteczne
W takim wypadku dedykuję kilka prostych rymów, które przed chwilą złożyłem wszystkim tym, którzy jednak zasiądą ze swoimi rodzinami i kochanymi osobami do wigilijnego stołu. Wszystkiego Wam życzę najlepszego. Zdrowia przede wszystkim, mocnego żołądka, serca i głowy, tudzież wątroby itd. Radości przebywania razem Wam życzę i ogromnego poczucia świętego spokoju, takiego, który nie pędzi naszych myśli w żadnym innym kierunku niż tylko świętowanie. Miłości i szczęścia Wam życzę!
Kiedy wieczorem do stołu usiądziesz
W gronie najbliższych i kochanych osób,
Wiedz, że nie zawsze tak jest i nie wszędzie
Ludzie się sobą cieszą w ten sposób
Opłatek, życzenia i do syta jadła,
A wszystko w cieple wzajemnej miłości
Łaski, co na nas jak co roku spadła
Na Twoją Rodzinę i na Twoich gości.
Gdy gwiazda pierwsza błyśnie na niebie
I do Betlejem drogę pokaże,
Wiedz, że to przecież właśnie dla Ciebie,
I jak cholernym jesteś szczęściarzem.
Stefan Kubiak
środa, 22 grudnia 2010
O Niemcach
Kiedy studiowałem historię na Uniwersytecie Łódzkim miałem kolegę, którego wszyscy uważaliśmy za wielkiego dziwoląga. Grzegorz W. był człowiekiem żywcem wyciągniętym z XIX wieku. Studia traktował niezwykle poważnie, a równocześnie był całkowicie oderwany od rzeczywistości. Przy rachityczności swojego ciała był ogromnie zafascynowany Prusami (później Niemcami), ich dyscypliną, stopniem uorganizowania i kulturą. Choć wielu z nas uważało go za niewydarzonego dziwoląga, Grzegorz idiotą z pewnością nie był, ale z taką samą pewnością mogę stwierdzić, że styl, jaki postanowił sobie stworzyć i narzucić, nie pomagał mu w kontaktach ani z nami, ani z wykładowcami.
Grzegorzowi W. nie zamierzam przynajmniej dzisiaj tworzyć pomnika, ani nawet wpisu do sztambucha, natomiast chcę nawiązać do tej jego fascynacji Niemcami. Na trzecim roku, kiedy przerabialiśmy historię XIX wieku, Grzegorz z ćwiczeń z historii powszechnej u magistra W. nagle przepisał się do magistra K., a to z tego względu, że ten ostatni to był wg niego „niezły Prusak” i że przy nim on, czyli Grzegorz, będzie się mógł więcej nauczyć. Nie wiem, szczerze mówiąc, czy tak się faktycznie stało i czy dzięki metodom ówczesnego magistra (dziś już pewnie profesora) K. Grzegorz faktycznie nauczył się więcej, ale to co zasługuje nie tylko na uwagę, ale na refleksję natury ogólnej, jest fenomen Niemiec odbieranych przez Polaków.
Niejednokrotnie wspominałem, że pochodzę z łódzkiej rodziny robotniczej, gdzie w przedziwny sposób fascynacja teoriami lewicowymi (co tu owijać w bawełnę – komunizmem) łączyła się z dość bezpardonowym antysemityzmem. Atmosfera, jaką starał się narzucić mój Tata (skądinąd złoty chłop) i Ciotka (jego siostra), brała się, jestem o tym przekonany, z głębokiej wrażliwości i poczucia sprawiedliwości społecznej. Choć w konkretnych przypadkach doskonale zdawali sobie sprawę z potworności, jaką wobec Polski prowadził ZSRR, w jakiś przedziwny sposób tłumaczyli Rosjan różnymi okolicznościami, bezwzględnie przy tym potępiając Niemców. W związku z tym w domu wszczepiono mi życzliwy stosunek do Rosjan (czego skądinąd nie uważam za nic złego) i zdecydowaną nienawiść do Niemców (z czego się musiałem nieco leczyć w latach późniejszych).
Ten poprzedni akapit umieściłem po to właśnie, żeby pokazać, z jakim trudem przychodziło mi rozumieć skomplikowane stosunki polsko-niemieckie. Pewnym szokiem była dla mnie, dzieciaka wychowanego w nienawiści do Niemiec i Niemców, rozmowa między wujkiem Julkiem (mężem wyżej wspomnianej ciotki), człowiekiem oddanym komunie i zdecydowanym wrogiem Niemiec (oczywiście zwłaszcza tych zachodnich) a jego serdecznym kolegą o identycznych poglądach. W przypływie szczerości pod wpływem alkoholu zaczęli wspominać rok 1939 i 1940, kiedy to ludność rdzennie polska do czasu pierwszych wiadomości o niemieckim terrorze, była zafascynowana porządkiem, jaki władza niemiecka potrafiła zaprowadzić w przeciągu tygodnia po zakończeniu działań wojennych. Wielu ludziom bardzo się podobało, że Niemcy w pierwszych tygodniach okupacji zabrali na roboty wszystkich lumpów, którzy zastraszali spokojnych obywateli (czyli wszystkich „Antków z Bałut” i innych żuli). Co więcej, wielu bezrobotnych faktycznie dobrowolnie dało się zwerbować na roboty do Niemiec, bo po prostu nikt sobie jeszcze wówczas nie zdawał sprawy, jak one mogły wyglądać.
Męczą mnie ci Niemcy niezmiernie, bo choć historycznie rzecz ujmując, władze tego narodu niespecjalnie były nam Polakom przychylne, a i sami szeregowi Niemcy zbytnią życzliwością do nas nie pałali, to musimy oddać im tę sprawiedliwość, że od wieków u siebie robią to, co każdy normalny naród robić powinien. Ciężko pracują i oszczędzają. Nie bez kozery po latach barbarzyńskiego rozdzierania Rzymu przez frakcje miejscowych baronów podczas tzw. niewoli awiniońskiej papieży, przy pierwszym zwiastunie nastania spokojniejszych czasów, do Wiecznego Miasta ściągnęły rzesze niemieckich rzemieślników. Polskie miasta, cokolwiek by nie sądzić o wójcie Albercie z Krakowa, czy Przemku z Poznania, stały się miastami dzięki niemieckim rzemieślnikom.
Max Weber doszedł do wniosku, że współczesny kapitalizm jest wynikiem ducha protestantyzmu. Uważam jednak, że sam protestantyzm wziął się z ducha solidnego i rzetelnego rzemiosła. A w tym Niemcy przodowali w Europie od stuleci.
Kilka(naście) miesięcy temu cytowałem „Gracza” Dostojewskiego, w którym wielki rosyjski moralista wyśmiewał niemiecką mentalność. Można jednak zaryzykować stwierdzenie, że akurat w tym wypadku Dostojewski, mimo swojego geniuszu zachował się w myśl powiedzenia, że „głupi, czego nie zrozumie, to wyśmieje”.
Friedrich Flick dorabiał się majątku od zera trzy razy w życiu – raz jeszcze przed I wojną światową, potem w hitlerowskich Niemczech, a potem już w RFN. Nienawidził Amerykanów, bo to oni pozbawili go jego własności po II wojnie światowej. Oczywiście jego współpraca z nazistami w żadnym przypadku do chwalebnych nie należy, natomiast warte odnotowania jest jego podejście do życia. Otóż był to człowiek, który całe swoje życie jeździł drugą klasą kolei, mimo tego, że był bodaj najbogatszym człowiekiem w Europie. Kiedy jego pracownicy w latach 60. XX wieku narzekali na drożyznę żywności, wtrącił się do rozmowy twierdząc, że w barze takim a takim można zjeść zupełnie przyzwoicie i tanio – chodziło o jakiś naprawdę podrzędny bar, gdzie żywili się raczej niezamożni Niemcy. Generalnie jest to pewien klucz do zrozumienia fenomenu Niemiec.
Powiada się, że Niemcy odżyły dzięki Amerykanom, a konkretnie planowi Marshalla. Wszystko pewnie prawda, ale żaden z krajów korzystających z tego planu nie stał się w krótkim czasie drugą (czasem trzecią w konkurencji z Japonią) potęgą gospodarczą świata.
Nie oszukujmy się. Niemcy to w swojej masie naród bez jakiegoś polotu, czy błyskotliwej myśli. To raczej rzemieślnicy niż artyści. Rzecz w tym, że system ich myślenia działa. Jak cię zniszczą, to nie krzycz na cały świat jaki jesteś pokrzywdzony, tylko od początku i żmudnie buduj wszystko od nowa. Może i są nowe i cwaniackie sposoby na bogacenie się i osiąganie potęgi. Najlepszym tego przykładem są Stany Zjednoczone. Niemcy się nie popisują ani nie propagują „niemieckiego snu”. Oni po prostu robią swoje, tak jakby robił np. zamożny polski chłop, gdyby go nikt administracyjnie nie gnębił. Bo taki prowincjonalny bogacz może i w kosmos nie poleci, ani nie napisze „Skowytu”, ale o siebie i swoją rodzinę zadba.
wtorek, 21 grudnia 2010
O etyce taka sobie myśl wieczorna
Zastanawia mnie fenomen Sokratesa. Oczywiście Sokratesa tak naprawdę wcale nie znamy. Znamy go takim, jakim chciał go przedstawić Platon. Dla tego ostatniego uliczny mądrala był niezaprzeczalnie wielkim autorytetem, a równocześnie nigdy nie będziemy mieli pewności, ile w platońskich dialogach jest prawdziwego „prostego” człowieka, który wywarł tak wielki wpływ na „złotą młodzież” ateńską, a ile jest w nich kreacji samego Arystoklesa zwanego Platonem. Platoński Sokrates zawsze rozprawia się z wszelkimi innymi mędrkami, a metodę stosuje prostą. Umiejętnymi pytaniami nakierowuje rozmówcę na takie odpowiedzi, jakie chce uzyskać, po czym wykazuje, że jego rozmówca jest idiotą. Gdyby ktoś zafascynowany tą zręczną manipulacją zadał sobie trochę trudu, mógłby wykazać, że często pożądane przez Mistrza odpowiedzi wcale nie są tak oczywiste i prawdziwe, a wnioski jakie są ich pochodną wg wszelkich zasad logiki prawdziwe już też być nie mogą.
Uważam, że „Państwo” Platona to konstrukcja myślowa zbudowana na błędnych przesłankach. Kiedy czytałem to podziwiane przez wielu dzieło, wyobrażałem sobie, że gdybym był uczestnikiem dyskusji z Sokratesem, który mówi, że „wszak syn cieśli będzie dobrym cieślą” (cytuję z pamięci, więc mogę przekręcać, ale taki jest sens) i kończy wypowiedź swoim „nieprawdaż?”, od razu bym odpalił „właśnie że nieprawdaż, Sokratesie, nie-praw-daż!” Gdybym miał taką okazję wskoczenia do starożytnych Aten i dostąpienia zaszczytu rozmowy z Sokratesem, prawdopodobnie tak bym się zachował i być może udałoby mi się zapobiec dalszym implikacjom założenia, że syn specjalisty w danym fachu nieuniknienie jest predestynowany do takiego samego zawodu. W rezultacie być może odwiódłbym Sokratesa od fascynacji totalitaryzmem. Być może.
Podróże w czasie, o ile wiem, jeszcze nie są możliwe, więc problemu nie ma. W ogóle nie miałbym problemu z Sokratesem (w wersji platońskiej) i jego niebezpiecznymi lub przynajmniej utopijnymi pomysłami, gdyby nie fakt, że Sokratesa uwielbiam. Na tym polega cały problem. Nieubłagana logika wskazywałaby raczej na to, że to Protagoras i sofiści, ci prekursorzy postmodernizmu, mieli rację, a Sokrates budował zamki na piasku, ale z jakiegoś powodu większość z nas (jak mniemam) ma gdzieś Protagorasa i sofistów, natomiast w jakiś sposób wszyscy utożsamiamy się z Sokratesem.
(Mała dygresja. W tym momencie wyobrażam sobie Fałka, faceta ponad 10 lat ode mnie młodszego, z którym się fantastycznie dyskutuje na rozmaite tematy. Otóż Fałek, kiedy przeczytał mój wpis na temat mojego utożsamiania się ze starożytnymi Grekami, wyraził wielkie zdziwienie, bo on się z obrońcami Salaminy i Termopil nigdy nie utożsamiał. Jeżeli czyta teraz mój wpis, pewnie też go dziwi mój problem z Sokratesem.)
Pomijając niebezpieczne utopie „Państwa”, Sokrates proponuje jakiś ład moralny. Ba, on nie proponuje, on w niego wierzy. Jest przeciwnikiem cynicznego relatywizmu sofistów, który jest przecież etycznym nihilizmem. Prawdopodobnie wierzy w to, że świat, w którym żyjemy, nie jest tylko tworem zabaw językiem, ale reprezentuje jakieś trwałe wartości. Sokrates nie jest przy tym ślepym wyznawcą jakiejś religii, choć trudno go posądzić o całkowity ateizm. Religię ustanowioną natomiast bezlitośnie wyśmiewa (no może raczej jej fanatycznych wyznawców).
Myślę, że wszyscy chcemy żyć w takim świecie, który jest może nie całkowicie przewidywalny, bo wtedy życie w ogóle nie miałoby sensu, ale w którym obowiązują przynajmniej jakieś możliwe do pojęcia reguły gry. Chcemy wierzyć, że jeżeli je opanujemy, a w dodatku zaczniemy je stosować, to sukces jest w zasięgu ręki. Chcemy też wierzyć, a często wierzymy, że jeżeli ktoś się do tych reguł nie stosuje, to spotka go nieunikniona klęska (kara). To ostatnie może nie świadczy nadzwyczajnie o naszej szlachetności, ale chyba jakoś tak działamy.
Wielka popularność chrześcijaństwa u schyłku epoki starożytnej wzięła się ze swoistej syntezy platońskiej etyki (tej prostej, bez miejsca na relatywizm) z potrzebami odczuć religijnych. Chrześcijanie nie wymagali podążania za sprytnymi pytaniami Mistrza. Kazali wierzyć, a to jest zawsze prostsze od myślenia. O ile jednak dzisiaj wielu odrzuca chrześcijaństwo z wielu powodów (m.in. właśnie przez to wymaganie wiary), to Sokratesa pewnie nie chciałoby się wyrzec, choć jego nauczanie w świetle tego, co wiemy (a może w co wierzymy?) dziś, nie potrafi się oprzeć brutalnej logice.
Swego czasu Noam Chomsky próbował dowieść, że logika budowy zdań jest wrodzoną umiejętnością naszego gatunku. Mnie interesuje pytanie, czy dążenie do podporządkowania się ładowi etycznemu (wbrew logice, która często pokazuje, że takiego ładu obiektywnie po prostu nie ma), jest jakąś wrodzoną cechą przedstawicieli naszego gatunku, czy też jest to tylko złudzenie. Jakiś porządek moralny przecież da się wytłumaczyć dość prostymi zależnościami opartymi na strategiach przetrwania.
Richard Dawkins, którego wierzący różnych wyznań uważają za potwora, sam jest zafascynowany faktem, że mimo braku biologicznego uzasadnienia, nie tylko jesteśmy zdolni do różnych form altruizmu, ale że w ogóle chętnie mu ulegamy. To jest zjawisko fascynujące, trudne do wytłumaczenia, ale równocześnie bardzo optymistyczne.
sobota, 18 grudnia 2010
Ireland forced to take EU bailout
Nigel Farage o rozpadającej się Unii Europejskiej
wtorek, 14 grudnia 2010
Nie podoba ci się rząd - spal sąsiadowi samochód
poniedziałek, 13 grudnia 2010
O socjalizmie kilka luźnych myśli
Zbigniew Herbert przed swoją śmiercią w całkiem długim wywiadzie telewizyjnym skrytykował Adama Michnika i grupę polityków wywodzących się z KORu za to, że „chcą socjalizmu z ludzką twarzą”, a on, zwolennik czarno-białego, wyraźnie skontrastowanego obrazu rzeczywistości, nie mógł się pogodzić z tym, że ktoś chce, żeby potwór miał ludzką twarz. "Skoro jest potworem, niechaj twarz ma również potwora, a nie człowieka".
Zbigniewowi Herbertowi można wiele wybaczyć, bo był poetą i to poetą naprawdę doskonałym. Niemniej żyjąc w świecie rozbudowanej metafory, chyba sam się w nią zaplątał i nie potrafił spojrzeć na rzeczywistość z innej perspektywy. Otóż jego, jak pewnie mu się wówczas wydawało, celne porównanie socjalizmu do potwora, było niestety nieco chybione a w dodatku godzące w ludzi, których on wówczas miał za szlachetnych Polaków, a którzy do dziś uważają się za jego ideologicznych spadkobierców.
Otóż cały problem z przeciwnikami liberalizmu, bądź tego, co oni sami za liberalizm uważają, polega na tym, że są to zwolennicy socjalizmu w stylu PRLu, z tą jedynie różnicą, że partię komunistyczną zastąpiliby swoją własną, natomiast za biuro polityczne z jego pionem ideologicznym robiłby Kościół Katolicki. Nie byłoby oczywiście zależności od Rosji Sowieckiej. I na tym różnice by się kończyły. Tzw. „prawdziwi Polacy”, kiedy się ich poczyta i posłucha, chcą państwowych zakładów pracy zapewniających wszystkim zatrudnienie, chcą, żeby państwo zapewniało wszystkim bezpłatną oświatę i służbę zdrowia. Co więcej, chcą, żeby rząd zapewnił im dofinansowanie do posiadanego dziecka. Oni „się nie dziwią, że młodzi nie chcą mieć dzieci, bo pod obecnymi rządami nie ma do tego warunków.” Nie ma polityki prorodzinnej, więc oni dzieci mieć nie będą, choć równocześnie gromy będą ciskać na to, że rodzi się coraz mniej Polaków i że nie będzie miał kto pracować na ich emerytury.. Będą się tylko przeciwstawiać antykoncepcji, a przy okazji metodzie in vitro. Tak to niepostrzeżenie homo sovieticus przekształcił się w homo sovietico-toruniensis. Nie przemknie im przez myśl, że w całej tysiącletniej historii Polski, politykę prorodzinną prowadzono tylko w PRLu (powszechnie dostępne żłobki, przedszkola, tanie kolonie letnie i zimowe). Nigdy wcześniej żadnemu królowi, ani przedwojennemu premierowi czy prezydentowi, do głowy by nie przyszło, żeby prowadzić jakąś świadomą politykę rozrodczości narodu.
Jeżeli dodatkowo weźmie się pod uwagę metody działania w pełni aprobowane przez homo sovietico-toruniensis, a więc żelazna wodzowska ręka kierująca partią, donosicielstwo i propaganda „antyprywaciarska”, wyłoni się obraz czystego socjalizmu. Z jedną małą różnicą – jego reprezentanci to „prawdziwi Polacy”, a ich ideologia to nauka Kościoła, najlepiej w wykładni toruńskiej.
Przezabawni są ci ludzie, kiedy zarzucają komukolwiek powrót do PRLu, bo choć obecny rząd robi jakieś dziwne ruchy – a to umizgi do Moskwy, a to zaproszenie głównego autora stanu wojennego na ważne posiedzenie itd., to sami tylko tym się od prawdziwych socjalistów różnią, że chodzą do Kościoła. (Zresztą są SLDowcy, którzy też chodzą, ale to osobny temat).
Z socjalizmem jest dziwna sprawa, bo na dobrą sprawę tylko Korwin-Mikke jest jego prawdziwym przeciwnikiem, przez co w ogólnym rozrachunku jest anachroniczny, nierealistyczny (wbrew temu, co sam o sobie głosi) i po prostu śmieszny. Czasami potrafi wypunktować lewicową egzaltację jako kompletną głupotę, i słusznie, ale jego propozycje nie są żadną alternatywą. Ma rację, że oprócz niego wszyscy są większymi lub mniejszymi socjalistami (a kiedyś Wierzejskiemu z LPRu powiedział, że jest po prostu „narodowym socjalistą”). Socjalizm w jednych społeczeństwach się udaje (Szwecja lub Niemcy – te kiedyś Zachodnie, oczywiście), a w innych nie. U nas mało co się udaje, ale to już znowu osobny temat. Tak czy inaczej, Zbigniew Herbert chyba się w ogóle nie zastanowił, co mówił w swoim przedśmiertnym wywiadzie, bo nie sądzę, żeby był zwolennikiem „wolnej amerykanki” i likwidacji państwa opiekuńczego.
Tego się już nigdy nie dowiemy. Pozostaje tylko podziwiać go jako wielkiego poetę, bo w przeciwieństwie do Jarosława Marka Rymkiewicza nie splamił się polityczną grafomanią, co temu ostatniemu się niestety przytrafiło i napełniło miłośników mowy wiązanej albo niesmakiem, albo co najmniej zażenowaniem. Tłumy homini sovieto-toruniensis bezkrytycznie przyjęły jego jakościowo tragiczną rymowankę za świetny utwór literacki, bo popierał ich sprawę, a raczej ich wodza.
Wracając do socjalizmu, to problem z nim polega na tym, że naprawdę trzeba być Korwinem-Mikke albo jego fanatykiem (a takich jest wcale niemało), żeby z całą pewnością siebie wygłaszać hasła naprawdę antysocjalistyczne. Kiedy się pogada z pierwszym lepszym człowiekiem na ulicy, praktycznie każdy jest za jak największym pakietem opieki socjalnej ze strony państwa. Może już mniej znajdzie się zdecydowanych wrogów „prywaciarzy”, ale tych też znajdziemy pewną liczbę. I tak naprawdę, oprócz klonów Korwina-Mikke, prawie każdy chce właśnie jakiegoś „socjalizmu z ludzką twarzą”.
Partia rządząca jest po prostu partią władzy, niczym Partia Rewolucyjno-Instytucjolna w Meksyku. Nie ma w niej już dawno żadnego oblicza ideologicznego. Tylko zdeklarowany homo sovietico-toruniensis będzie jej członków z pełnym przekonaniem nazywał „liberałami” (z odpowiednio pogardliwą intonacją). A jest to po prostu political machine do wygrywania wyborów i zabezpieczania swoim członkom i sympatykom ich interesów, niekoniecznie społecznych.
Przy koncertowym rozkładzie PiSu, a wcześniejszej dekonstrukcji partii sojuszniczych przez tęż właśnie partię, „układowi” (cudzysłów po to, żeby odróżnić panujący system od dość wyimaginowanego pojęcia wszechwładnej struktury zwalczanej przez PiS) bezideowych pragmatyków władzy, praktycznie już nic nie zagraża. Może to dobrze? Może dosyć napuszonych ideologii? Nie w tym jednak rzecz. Problem bowiem tkwi w upadku uniwersalnej ideologii dążenia do dobrego współistnienia. Ciężkie jest bowiem życie w świecie, gdzie każdy walczy z każdym i na nikogo nie można liczyć. Ludzi w takich przypadkach ogarnia obłęd spowodowany lękiem i poczuciem zagrożenia. Nawet jeżeli doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że twarda rzeczywistość faktycznie jest taka, że naprawdę musimy codziennie walczyć o przetrwanie, to nawet złudzenie, że jednak w tej walce nie jesteśmy sami, stanowi bardzo realne wsparcie pomagające nam w ogóle w miarę normalnie funkcjonować. Nikt nam zresztą nie broni budować trwałych sojuszy i związków – z sąsiadami, z kolegami z pracy, z członkami własnej rodziny. Nikt nam nie broni budować takich relacji, które faktycznie zaspokoją nasze potrzeby bezpieczeństwa. Niestety homo sovieticus był w taki sposób hodowany, żeby go zdolności do budowy takich więzi pozbawić. Cała jego uwaga miała być bowiem skierowana na Kreml, bo to z Kremla miał oczekiwać zbawienia. Homo sovieticus, który nigdy nie zdał sobie sprawy, że homo sovieticus był, przybrał formę homo sovietico-toruniensis. Jakościowo nie nastąpiła w nim żadna przemiana. Nadal nie jest zdolny działania pozytywnego w zakresie takim, jakim jest to w jego przypadku możliwe. Ośrodek ideologiczny to co prawda Toruń, ale pieniędzy człowiek taki żąda od Warszawy.
Nie żałuję, że partia homini sovietico-toruniensis powoli zapędza się na polityczny margines. Rzecz w tym, że kierunek, w jakim idziemy nie podoba mi się wcale i to jest fakt, z którym trzeba będzie coś zrobić.
Socjalizm, podobnie jak wódka, jest dla ludzi mądrych. W odpowiednich ilościach daje radość i poczucie dowartościowania. W nadmiarze, odrywa człowieka od rzeczywistości, zabija coś, co Sokrates nazywał „dzielnością” (powtarzam tu chyba jakiegoś dziewiętnastowiecznego krytyka socjalizmu, ale nie pamiętam już którego), czyli zdrowy instynkt przetrwania. W krajach zachodnich, gdzie socjalizm (ten „z ludzką twarzą”, czyli państwo opiekuńcze) ma długą tradycję, produkcja ludzi pozbawionych instynktu samozachowawczego zrobiła znaczne postępy.
Pewien mój znajomy Anglik, mając nienajgorszy zawód, od dłuższego czasu nie może znaleźć pracy. Nie jest tak, że jest całkowicie zepsuty, że tylko cynicznie bierze zasiłek (który chyba może brać do końca życia) i sobie za to spokojnie żyje (bo jest to możliwe). On faktycznie czuje się sfrustrowany. Od czasu do czasu odwiedza ichni urząd pracy. Tam albo go odprawiają z kwitkiem, albo łudzą jakims interview, z którego nic nie wychodzi. Tymczasem przyjeżdżają na Wyspy Polacy, którzy potrafią rozkręcić własny interes i to wcale nie jakiś stragan z pietruszką. Kiedy więc mu mówię, że może by zarejestrował działalność gospodarczą i zaczął świadczyć usługi w swoim zawodzie jako wolny strzelec, on mówi, że w ogóle nie rozumie, o czym ja mówię. „Na własny biznes trzeba mieć kapitał”, „jest ogólnoświatowy kryzys” itd. itp. Nadmiar socjalizmu dokonuje przyjemnej acz w ostatecznym rozrachunku tragicznej kastracji woli i instynktu przetrwania. I w takim sensie socjalizm, jak alkohol czy narkotyki, można nazwać „potworem”. Może wiec Zbigniew Herbert nie do końca się mylił.
piątek, 10 grudnia 2010
Sen o Rzymie (2)
piątek, 3 grudnia 2010
Dlaczego to, co gdzie indziej działa, u nas nie chce działać?
Psychologiczny moment, czyli kiedy inwestować w coś, co się szybko nie zwróci
Czytając porady ludzi bogatych na temat tego, jak się dorobić, dość często można się zetknąć z opinią, że pieniędzy nie należy wydawać na coś, co w dalszej perspektywie nie przynosi dalszych pieniędzy. A najgorszym wydatkiem jest coś, co jeszcze pieniądze wyciąga. I tak np. jeżeli jakiś biznesmen kupił sobie mercedesa, który w dodatku nie rozwozi towaru tylko wozi swojego właściciela na bezproduktywne wakacje, to jest to wydatek zły, bo nie tylko nie pomnaża pieniędzy, ale wręcz uszczupla ich zasoby. Jednym słowem, co ci wyciąga pieniądze z kieszeni, a nie przynosi dochodu, jest złe, i nie należy tego kupować. Jeżeli ma się firmę, która musi rozwozić jakiś towar, to lepiej to zrobić starym żukiem na chodzie, niż nowoczesnym vanem, który ma to do siebie, że jest bardzo drogi. Rozumując w ten sposób sprawiamy, że na naszym koncie (albo lepiej w naszej firmie, bo konto jest dla drobnych ciułaczy, a nie dla przyszłych milionerów) rośnie suma pieniędzy i stajemy się coraz bogatsi.
Takiemu myśleniu można oczywiście przyklasnąć, bo jest dość logiczne, zwłaszcza w przypadku początkujących biznesmenów. Obserwując wiele drobnych firm, które pobrały pieniądze od Unii Europejskiej i od razu wydały na wynajem drogich biur, drogi sprzęt komputerowy itd. bez należytej kalkulacji, kiedy taki wydatek się zwróci, trudno się oprzeć wrażeniu, że fundusze unijne nie stanowią najmądrzejszej metody rozkręcania gospodarki. Oczywiście, jeśli weźmie je człowiek już w biznesie doświadczony i doskonale wie, czego chce i czego się można po danej sumie spodziewać, to co innego. Początkujący niczego się jednak nie nauczy jeżeli zacznie budować dom od dachu.
Ale jest też inna strona medalu. Mianowicie kiedy można uznać, że już pora przesiąść się z trabanta rozwożącego książki po ulicznych straganach na np. toyotę, a i same stragany zamienić na sieć księgarń. Tutaj w grę wchodzi już nie tyle zasobność firmy, co pewien czynnik psychologiczny. Jest bardzo źle, jeżeli zacznie się inwestować w luksusowe ulepszenie w momencie, kiedy firmy na to nie stać, ale jest równie niedobrze, jeśli biznesmen wyrobi sobie naturę takiego sknery, który każdy dodatkowy wydatek będzie uważał za zbędny. Po co kupować nowego vana dostawczego, jeśli można kupić drugiego starego trabanta dla żony i kazać jej również rozwozić towar po straganach?
Mój dziadek macierzysty swego czasu był jednym z najbogatszych gospodarzy we wsi. W latach czterdziestych i na początku pięćdziesiątych jakimś cudem uniknął rozkułaczania. Całe życie uważał się za sprytnego człowieka interesu. Umiał oszczędzać, to fakt. Nigdy jednak nie kupił traktoru, snopowiązałki ani nawet żniwiarki, w czym wyprzedzili go jego młodsi sąsiedzi. Skąpstwo było jego paskudną cechą, co m.in. objawiło się tym, że moja mama jako mała dziewczynka chodziła do szkoły w letnich bucikach, bo dziadkowi żal było pieniędzy na porządne buty zimowe dla dziecka. Całe szczęście, że szkoła była bardzo blisko dziadkowego domu. Paradoks sytuacji był tym większy, że babcia (która w sprawach finansowych była uzależniona od dziadka) nie dostała przydziału pomocy organizowanej ze szkoły właśnie na ubrania i buty dla biednych dzieci, z tego prostego względu, że mama nie była biednym dzieckiem, bo była córką najbogatszego człowieka we wsi.
Zastanawia mnie, jaki bodziec sprawia, że człowiek potrafi sam sobie powiedzieć „tak, już osiągnąłem ten etap, na którym należy wprowadzić jakieś zmiany, wejść na wyższy poziom życia itd.”. Podobno nasi przodkowie zeszli z drzew w poszukiwaniu żywności. Szympanse i goryle tego jednak nie zrobiły. W ogóle istnienie szeregu gatunków na niższym poziomie organizacji, wskazuje na to, że same pierwotne potrzeby nie są aż tak determinujące, choć oczywiście są istotne. Chodzi o to, że pojawiają się „sztuczne” potrzeby, bez których obejść się możemy (skoro obchodziliśmy się do tej pory), ale są jednak na tyle silne, że chcemy je zaspokoić. Kupcy północnowłoscy, kiedy już dorobili się olbrzymich majątków na handlu z Lewantem, stwierdzili, że miło byłoby pożyć na wyższym poziomie, może takim jak arystokraci, a może nawet na wyższym. Przy okazji Turcy zdobyli Konstantynopol i wielu greckich uczonych uciekło do Włoch. Odradza się zainteresowanie literaturą i sztuką starożytną. Do czego ona może służyć kupieckiemu synowi? Przecież najlepsze interesy prowadził jego ojciec nie mający pojęcia o istnieniu Homera. Pojawili się niemniej ludzie, którzy gorąco pragnęli zajmować się tymi nikomu niepotrzebnymi (w znaczeniu potrzeb pierwotnych) sprawami.
Lubię czasami posłuchać Janusza Korwina-Mikke lub jego zwolenników, kiedy tropią kompletne absurdy wygłaszane przez lewicowców. Niemniej całości jego ideologii nikt rozsądny poprzeć nie może, bo oddanie 90% spraw państwa w ręce prywatne i to w dodatku w ręce biznesmenów myślących oszczędnie, doprowadziłoby do tego, że wrócilibyśmy do furmanek jeżdżących po polnych drogach – bo niby po co gmina miałaby inwestować w asfalt w jakiejś zapadłej wsi, skoro można tam dojechać konnym wozem. Po co tyle szkół po wsiach i po co w ogóle wykształcenie tylu dzieciom, skoro i tak wiadomo, że większość z nich to głąby, które nie nadają się nawet do kopania rowów? Stopień uorganizowania społeczeństwa w dużym stopniu powinien zostać uproszczony, ale nie sprowadzony do darwinizmu społecznego. Wkurzają mnie rzesze roszczeniowych nierobów, ale pozbycie się przez państwo odpowiedzialności za szereg aspektów życia społecznego, to cofnięcie się do średniowiecza. (Ha, ktoś mógłby mnie teraz złapać za rękę i wykrzyknąć: „A co to za argument? Jeżeli w średniowieczu było lepiej, to niby dlaczego do niego nie wracać?” Uważam jednak, że w średniowieczu lepiej nie było, stąd od razu negatywna konotacja tego słowa.)
Powszechny dostęp do oświaty to jak najbardziej luksus, a więc coś, bez czego można byłoby żyć. Niemniej uważam, że jest to luksus, na pozbycie którego nas, jako całości, nie stać. Zgadzam się, że ludzie nigdy nie byli i nie są równi. Faktycznie wielu absolwentów szkół pokazuje, że zmarnowali tylko społeczne pieniądze. Jeżeli jednak zostawimy wykształcenie tym z najbogatszych gmin, albo wręcz tym z najbogatszych rodzin, nastąpi rozwarstwienie społeczne, którego skutki mogą okazać się tragiczne. Powszechny i w miarę jednolity system oświaty z pewnością nie jest rozwiązaniem doskonałym, ale jednak jest tym czynnikiem, dzięki któremu wykształca się pojęcie przynależności do państwa i narodu. Nie chodzi mi tu o szowinistycznie pojęty patriotyzm, ale o poczucie wspólnoty i współodpowiedzialności za całość.
Szkoła powinna być ostatnim miejscem, gdzie człowiek ma równe szanse. Oczywiście zdolniejszy i bardziej pracowity skorzysta z nich bardziej, a ten mniej zdolny a bardziej leniwy mniej. Z czystym sumieniem jednak powinniśmy móc powiedzieć, że zrobiliśmy to co mogliśmy, żeby każdemu szansę stworzyć. W dorosłym życiu – trudno, pora wziąć odpowiedzialność za samego siebie i sobie radzić. Szkoła ma do tego przygotować. Jeżeli od samego początku dziecko zobaczy, że jest skazane na przegraną, będziemy mieli (już mamy, ale będziemy mieli więcej) rzesze młodocianych przestępców i zawodowych rebeliantów.
Demokracja upadnie (no to akurat jest marzenie Korwina-Mikke), bo kto będzie rozumiał, co się w ogóle dzieje w polityce, jeśli nie będzie umiał przeczytać gazety, lub choćby artykułu na jakimś portalu informacyjnym? Już teraz jest źle, ale może być naprawdę gorzej.
Dlatego plany obecnego rządu dotyczące zmian w systemie finansowania oświaty może doprowadzić do tego, że bogate gminy zapewnią dzieciom swoich mieszkańców dobre szkoły, a biedne nigdy tego nie zrobią, bo nigdy nie będzie pieniędzy. Ba, obawiam się, że jeżeli gospodarzem gminy zostanie jakiś biznesmen ze szkoły konserwatywno-liberalnej to nawet tam na oświatę będzie szkoda pieniędzy. Kto będzie chciał dobrego wykształcenia dla dziecka, będzie musiał je posłać do drogiej szkoły prywatnej, albo wespół z innymi rodzicami tworzyć szkołę społeczną. Do tego ostatniego trzeba dużej determinacji i zmysłu organizacyjnego. Do tworzenia szkół prywatnych te cechy są również bardzo potrzebne. Tutaj mistrzem w ich organizacji może się okazać instytucja z dużym w tej mierze doświadczeniem historycznym, a mianowicie Kościół Katolicki. Może więc w dłuższej perspektywie okazać, się, że rząd PO spełni marzenie awuesowskiego ministra oświaty, Mirosława Handtke. Będziemy mieli wyraźne grupy Polaków: wykształconych katolików z klasy średniej i bardzo bogatych ateistów (biednych nie będzie stać na szkołę) i masę głupoli o nieokreślonych poglądach. Rozwarstwienie społeczne i totalna prywata (no bo nie prywatyzacja) zniszczyły Pierwszą Rzeczpospolitą. Superbogacze kierowali herbową hołotą, a nikt nie myślał o całości. To się może niestety powtórzyć.
Myślenie w kategoriach permanentnego „jeszcze nas na to nie stać” można zastosować w każdej dziedzinie gospodarki. Polski nigdy nie będzie stać na wyższe płace dla pracowników, bo po prostu kiedy przedsiębiorstwo zarabia więcej, to jego właściciel(e), zainwestuje w dalszy rozwój firmy, w coś co mu w dłuższej perspektywie przyniesie więcej pieniędzy (taka jest logika człowieka bogatego), a robotnik nie wniesie do jego interesu więcej niż już wnosi.
W latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia obok projektu metra warszawskiego mówiono również o metrze w Łodzi. Ten ostatni pomysł po dokonaniu szeregu prac pomiarowych upadł ze względu na jego finansową nierealność. Zastanawia mnie jednak w jaki sposób powstały systemy kolei podziemnych w tych miastach, gdzie one funkcjonują. Czy metro w Paryżu było obliczone na przyniesienie zysku, na jakąs stopę zwrotu inwestycji? A jak to było w Londynie czy Budapeszcie? Na logikę taka inwestycja jest cholernie droga i liczenie na zyski z przewozu pasażerów jest bardzo ryzykowne. Metro raczej nie służy do transportu dóbr handlowych. Nie mówię tu o Moskwie czy Kijowie, bo w warunkach totalitaryzmu władza może sobie pozwolić na ekstrawagancję, bo nikt jej za to nie skrytykuje. Ale taka Norymberga w Niemczech – ani nie stolica, ani nawet nie jakieś wielkie miasto. A metro ma.
W którym momencie i na jakim etapie świadomości pojawił się pomysł budowy kolei podziemnej? Zresztą to nie jest dobre pytanie, takie pomysły ulepszania świata to ja miewam bardzo często. Właściwe pytanie brzmi, kto i z jakiego powodu poczuł się aż tak zdeterminowany, żeby się podjąć tak ryzykownego przedsięwzięcia.
Budowa olbrzymiej infrastruktury nie jest na głowę drobnego biznesmena, który robi wszystko tak, żeby mu się jak najszybciej zwróciło. To wymaga myślenia długofalowego, może nawet w perspektywie dwóch-trzech pokoleń. Takich wizjonerów (nie mylić z marzycielami) nie jest zbyt wielu, a chętnych do wykonania ich wizji jeszcze mniej.
Polacy szybko się uczą przedsiębiorczości. Kamil Cebulski, jeden z najmłodszych polskich milionerów, twierdzi, że jesteśmy jednym z najbardziej przedsiębiorczych narodów na świecie. To powinno cieszyć, ale to trochę za mało. Jest u nas całkiem spora liczba ludzi o dużej inteligencji biznesowej, którzy odnoszą sukcesy. Większość z nich to jednak nie są osobowości o na tyle szerokich horyzontach, żeby myśleć szeroko i perspektywicznie w kategoriach całych miast czy państwa. Pojawia się więc pytanie – jeżeli nie oni to kto? Urzędnicy na stałych posadach, których horyzonty nie sięgają krańca ich biurka, czy może wybieralni prezydenci, burmistrze lub rajcy, których podstawowym celem jest utrzymanie się na stołku do końca kadencji i zostać wybranym ponownie, ale to i tak najwyżej osiem, dwanaście lat. A metro to inwestycja na lat nawet i 30.
Ja mam wizję kolei podziemnej pod Białymstokiem. Na początek proponowałbym dwie przecinające się linie – od Zabłudowa do Tykocina – z odnogą na lotnisko w Sannikach, a druga z Suraża do Czarnej Białostockiej, albo nawet do Sokółki. Dlaczego tak daleko poza granice miasta? Otóż uważam, że miasto będzie się rozrastać, a po drugie, zima po raz kolejny pokazała, co potrafi zrobić z transportem kołowym. Jeżeli nie chcemy paraliżu gospodarki miasta z powodu absencji pracowników, oraz jeżeli chcemy ograniczyć rozmiar korków w mieście, transport podziemny byłby rozwiązaniem idealnym!
Nie jestem ani decydentem, a do polityki mnie nie ciągnie. Nie jestem też ekonomistą, więc tak do końca nie wiem, skąd się bierze pieniądze na takie wizje. Jestem tylko marzycielem. Skoro jednak nie wiem, to pytam. Może ktoś kompetentny umie mi na to pytanie odpowiedzieć.
W Polsce trudno robić cokolwiek, bo się wszyscy dokładnie paraliżujemy nawzajem. Jeśli ktoś mówi „brakuje na to a na to pieniędzy”, to go krytykujemy za nieczyste zamiary („rozkradli, to teraz nie ma”). Jeżeli ktoś głośno mówi o wspaniałych planach, to się mówi, że obiecuje gruszki na wierzbie. Czy jest sposób na przełamanie tego klinczu i zrobienie jakichś kroków? Na razie chciałbym, żeby pobudowano te wszystkie stadiony. Jeszcze bardziej bym chciał, żeby one potem na siebie zarobiły, i żeby się nie okazało, ze po EURO 2012 pozostaną albo stadionami-widmami, albo ktoś je przerobi na bazary z wietnamskimi straganami.
czwartek, 2 grudnia 2010
O byciu wojownikiem taka sobie myśl głośna
Podstawowa różnica pomiędzy wojownikiem i zwykłym człowiekiem polega na tym, że cokolwiek się dzieje, wojownik uznaje to za wyzwanie, a zwykły człowiek - za błogosławieństwo albo za przekleństwo
Carlos Castaneda
Przeczytawszy takie dictum zacząłem się zastanawiać, gdzie leży zasadnicza różnica „metodologiczna” między wojownikiem a zwykłym człowiekiem. Dlaczego tzw. zwykły człowiek uznaje to, co go spotyka, czyli zjawisko, jako błogosławieństwo lub przekleństwo? Otóż człowiek ów wierzy, że jest częścią jakiejś metafizycznej lub nawet fizycznej, ale pojętej metafizycznie, całości, która każe mu odgrywać rolę trybika w maszynie. Człowiek taki oddaje się fatalizmowi, lub wręcz kwietyzmowi, często zupełnie nieświadomie, często uważając się za racjonalistę czy ateistę. Jest bowiem zupełnie zrozumiałe, dlaczego taką postawę przyjmie człowiek religijny. Myślenie religijne polega m.in. na wierze w konieczność ulegania sile wyższej, od której wszystko zależy, a wobec której człowiek jest kompletnie bezradny, bezsilny i bezwolny. Oczywiście wiele religii zakłada istnienie woli, a nawet wolnej woli, ale to nie zmienia zasadniczego podejścia do spotykających ludzi zjawisk. Są one zesłane przez Boga, bogów czy jakieś bliżej nieokreślone Tao i okazują się dla nas przyjazne lub wrogie. Tak więc, podejście religijne niejako z założenia poddaje się losowi, bo wierzy, że jest on zesłany przez obiekt jego czci.
Ateista ulegający takiemu myśleniu, co prawda religijny nie jest, ale uznaje z pokorą swoją znikomość wobec sił natury, wobec np. wirusów, przeciw którym nikt jeszcze nie wynalazł skutecznego lekarstwa, wobec anomalii pogodowych czy też wobec niczym nie wytłumaczalnej niechęci współpracowników lub szefa. Mimo, że nie oddaje nikomu ani niczemu czci, wie, że jest częścią świata przyrody, a w tejże przytrafiają się ludziom, tak samo jak zwierzętom, czy roślinom, rzeczy przyjemne lub nieprzyjemne.
Wojownik, w znaczeniu takim, jakim go użył Carlom Castaneda, to człowiek, który jest od początku do końca sam i który o tym doskonale wie. Podobno Musashi Moyamoto, największy szermierz w historii samurajskiej Japonii, wszystko na świecie uznawał za swojego wroga. Żyjąc w takim przeświadczeniu zawsze był gotów walczyć z każdym i każdego unicestwić, jeśli tego wymagałoby nie tylko jego przetrwanie, ale jego poczucie honoru. Taka postawa nie była tez obca wielu europejskim rycerzom i wojownikom. Wojownik nie oddaje się filozofii i nie myśli o jedności ze Wszechświatem, Bogiem, czy jakimś innym Absolutem. Wie, że jest absolutnie odrębną i samotną jednostką i jako taka musi sobie ze wszystkim poradzić, bo albo przetrwa, pokonując przeszkodę, albo zginie.
Oczywiście można skutecznie argumentować, że przecież historia zna wielu wojowników, którzy byli głęboko religijni. Chrześcijańscy rycerze, muzułmańscy mudżahedini, wyznający buddyzm samuraje czy mnisi z Shaolin, to przecież wyznawcy albo osobowego Boga, albo przynajmniej jakiegoś uniwersalnego porządku, którego jesteśmy częścią. Kiedy jednak do spotykającego cię zjawiska podchodzisz jak do przeszkody do pokonania czy też wyzwania do stawienia czoła, siłą rzeczy uważasz się jednostkę, której świat nie błogosławi, ale raczej rzuca kłody pod nogi. Wojownik jednak wie, że to tylko metafora, bo i tak jest sam przeciwko temu. Jeśli nawet wierzy w Boga, to od razu wie, że to, co mu Bóg zsyła, jest kolejnym wyzwaniem. Tak czy inaczej, zmaga się z bezmyślną materią, z innymi ludźmi i z samym Bogiem, jeśli w niego wierzy.
Kiedy analizuję osoby, z którymi w życiu się zetknąłem, myślę, że znałem kilku ludzi, których nazwałbym wojownikami. To byli prawdziwi twardziele, często inteligentni, choć wcale niekoniecznie. Ich postawa dawała im niezwykłe poczucie wolności i siły, choć w przypadku tych mniej inteligentnych, pakowała ich często w tarapaty, ale to tym bardziej umacniało ich poczucie niezależności i buntu.
Wojownicy zawsze na końcu przegrywają (jak to na smutnych filmach, gdzie główny bohater „na końcu ginie”), bo przy postawie walki z całym światem, na którymś etapie ich energia musi się wyczerpać, a zjednoczone siły ich wrogów stają się tak przemożne, że wojownik musi ulec. Jest to nieuniknione, bo przecież wojownicy „umierają w butach”. Podziwiamy ich, czasem uwielbiamy, często się ich boimy i gardzimy psychopatycznym podejściem do rzeczywistości. Każdy z nas pewnie przynajmniej raz chciał być wojownikiem. Czy jest to możliwe? Tutaj zdania są podzielone. Niektórzy twierdzą, że poprzez odpowiednie ćwiczenia psycho-fizyczne można zwykłego człowieka przekuć na wojownika. Inni z kolei uważają, że wojownikiem trzeba się urodzić. Jeśli jednak przyjmiemy to ostatnie wytłumaczenie, oznacza to, że sami z pewnością wojownikami nie jesteśmy, bo dajemy wiarę w błogosławieństwo (lub przekleństwo, jak kto woli) Boga/Opatrzności/ślepego losu itd. itp.
wtorek, 30 listopada 2010
O widowiskach publicznych
Istnieją ludzie w przestrzeni publicznej, którzy u neutralnych widzów w dość naturalny sposób wzbudzają sympatię. Są też tacy, którzy w równie naturalny sposób wzbudzają uczucia wręcz przeciwne. Bierze się to nie tyle z poglądów głoszonych przez tych ludzi, ale z całego sposobu zachowania, który wysyła sygnał do widza – „lubię ludzi” albo „nienawidzę większości z ludzi, bo uważam ich za łobuzów”. To jest punkt numer jeden.
Widzowie najczęściej jednak nie są neutralni. Zaryzykowałbym twierdzenie, że neutralność w podejściu do osoby publicznej jest wręcz niemożliwa. Sam się w jakimś stopniu za takiego bezstronnego uważam, ale nie dlatego, że przychodzi mi to gdzieś z głębi mojego neutralnego jestestwa, ale po prostu narzucam sobie taki program. Ilekroć moja sympatia przechyla się na jedną stronę, każę sobie „na siłę” spojrzeć przychylniejszym okiem na stronę przeciwną.
Widzowie stronniczy, jeśli w ogóle słuchają, co ich idole mówią, i tak ich przeciwników odsądzą od czci i wiary, a wystąpienie tychże idoli uznają za szczyt elokwencji, erudycji i siły argumentacji. To jest punkt numer dwa.
Ponieważ jestem osobą, jak się okazuje, dość dziwną w tym, że nie wybrałem sobie „ekipy” („zespołu”, „teamu” tak z angielska), której będę zawsze wiernie kibicował i „bandy”, „kliki”, „sekty”, którą będę zawsze w czambuł potępiał, od dawna przestałem oglądać programy typu
„gwiazda prezenterstwa polskiego zaprasza gości na pogaduchy”, ponieważ bez oglądania doskonale wiem, co kto powie. Oglądanie po raz tysięczny tych samych twarzy wypowiadających te same prawdy albo te same dyrdymały po raz enty to kompletna strata czasu.
Najciekawsze, co u siebie obserwuję, jest to, że wśród ludzi, których poglądów politycznych nie podzielam, mam typy, które dadzą się lubić, albo przynajmniej szanować, i odwrotnie, wśród ludzi, których poglądy są mi najbliższe, istnieją typy, które działają mi na nerwy. Może jest więc tak, że kiedy już sobie wydam rozkaz „odłóż swoje poglądy na moment na półkę i bądź neutralny” zaczynam dopuszczać do siebie mechanizm opisany w punkcie pierwszym?
Jeżeli słyszę osobę publiczną, która głosi poglądy bliskie moim, ale robi to taki sposób, że daje jawnie do zrozumienia, że najchętniej widziałaby swoich interlokutorów „na śmietniku historii”, to mimo, że normalnie bym takiej osobie przyklasnął, w tym momencie odczuwam do niej silną niechęć. Jeżeli natomiast u człowieka o przeciwnych poglądach wyczuwam dobrą wolę, nie potrafię się zacietrzewić w ślepej nienawiści. Czasami jestem wręcz w stanie dać się mu przekonać. To ostatnie jednak najczęściej nie następuje ze względów na drastyczną różnicę w założeniach.
Najważniejszy jednak czynnik, który lubię poobserwować, to sztuka erystyki. Wiemy doskonale, że sztuczki nauczane przez starożytnych sofistów prowadzą często do postaw cynicznych wobec zasad etycznych, ale każdy musi przyznać, że osoba publiczna, która nawet reprezentuje słuszną sprawę, a nie wykazuje się odpowiednią sprawnością w posługiwaniu się środkami retorycznymi, skazuje się na przegraną w debacie. Jak już kiedyś wspomniałem, uważam, że największy błąd, jaki można popełnić, to błąd w sztuce.
Do tej refleksji nakłonił mnie wpis jednego z moich facebookowych znajomych (człowieka o odmiennych od moich poglądach, ale godnego szacunku), który skomentował wpis Tomasza Terlikowskiego. Otóż Tomasz Terlikowski, znany publicysta katolicki, prosił facebookową brać o modlitwę, która miała mu zapewnić wsparcie sił nadprzyrodzonych w sporze o środki antykoncepcyjne z Kazimierą Szczuką w programie Tomasza Lisa. Z długiej listy wpisów zorientowałem się, że program już się odbył i stało się tak, jak było do przewidzenia. Wierni fani okrzyknęli gromko druzgocące zwycięstwo Terlikowskiego nad Kazimierą Szczuką, zaś głosy umiarkowane zostały przywitane szyderstwem godnym lepszej sprawy (przeciwnych nie było, bo stronnicza publiczność ma to do siebie, że zwolennicy jednych szczelnie się separują od tych drugich, a więc jedni do ręki nie biorą „GW”, a inni „ND”, albo „Rzeczypospolitej”, nie wchodzą też na fora/chaty itd. fan-clubów przeciwników).
Nie oglądałem, nie wiem. Pochlebiam sobie, że jestem w stanie sobie wyobrazić tę dyskusję bez problemu. Wszystkich dyskutantów charakteryzuje jedna cecha – są to ludzie cholernie zarozumiali, co objawia się wcale nie w umiejętnym przedstawieniu argumentów, ale w zjadliwym sarkazmie. Z wpisów facebookowców zorientowałem się, że Szczuka kpiła z życia wiecznego, a Terlikowski popisał się jakimś dowcipem o prezerwatywach na kapuście.
Problem antykoncepcji jest tematem istotnym i wart jest poważnej dyskusji. Niemniej oddawanie jej w ręce ludzi, którzy najbardziej chcieliby unicestwienia swoich interlokutorów, jest zabawą oczywiście bardzo widowiskową, ale niebezpieczną i głupią. Jestem prawie przekonany, że w czasie oglądanie programu sprawa antykoncepcji przestała być dla widza w jakikolwiek sposób ważna. Widz oglądał pojedynek gladiatorów. Lewicowcy podziwiali drobną delikatną kobietę przeciwstawiającą się „potworowi”, czyli Kościołowi Katolickiemu, w postaci Tomasza Terlikowskiego, zaś katolicy widzieli skromnego i pokornego świętego (który, na wzór średniowiecznych rycerzy, poprosił ich o modlitwę przed walką ze smokiem) brutalnie atakowanego przez „czarownicę”.
Całe szczęście, że nic o tym spektaklu nie wiedziałem, a zresztą nawet jakbym wiedział, to bym go sobie darował. Przecież dobrze wie, co kto powie. Dobrze wiem, że nikt nikogo nie przekona do swojego punktu widzenia. Tworzy się sztuczny szum. Gawiedź przed telewizorami ma swój mecz wrestlingu (chciałby się powiedzieć „intelektualnego”, ale co te widowiska mają wspólnego z intelektem?), a życie toczy się dalej.
Białostockie ulice są nadal białe, a samochody jadą wolniutko.
sobota, 27 listopada 2010
Tworzenie kontra opisywanie w polityce
Zawsze zastanawiają mnie ludzie, najczęściej uczeni, którzy „odkrywają” to, co jak się wydaje każdy od dawna wie. Niewątpliwie często żyjemy w takim gąszczu metafor wymyślonych przez naszych przodków, przez nasze otoczenie i w końcu przez nas samych, że obraz rzeczywistości wydaje się nieprzenikniony, a ów gąszcz, niczym Matrix staje się dla nas realnym światem. Co jakiś czas jednak ktoś robi wyłom w systemie metafor kogoś, kto mu się nie podoba, co jest zupełnie zrozumiałe. Od czasu do czasu również znajduje się ktoś, kto obala system przenośni, w którym sam się wychował i sam siebie obwołuje kontrowersyjnym buntownikiem lub wręcz rewolucjonistą.
Jeśli co jakiś czas uciszymy emocje, czyli staniemy się na tenże czas psychopatami lub cyborgami, pewne zjawiska pokazują się nam jako dość proste zależności cząstek elementarnych układających się w coraz to bardziej skomplikowane systemy. Na poziomie zróżnicowania i skomplikowania ludzkiego umysłu to, co wymyślamy na gruncie języka wydaje się nam tak realne, że faktycznie, zwrot ku poziomowi bardziej elementarnemu może się wydawać rewolucją, zamachem na wartości itd.
Jeżeli np. profesor Finkelstein udowadnia, że nie ma czegoś takiego jak naród żydowski, to oczywiście pod względem logicznej analizy zjawisk ma rację, ale na tej samej zasadzie jak nie ma w ogóle żadnych narodów. Narody są zbiorowiskami ludzkimi, które wierzą, że są jakąś odrębną jakością. Proces dochodzenia do takiej świadomości, czy może raczej wiary, jest w każdym przypadku inny. Czasami państwowość tworzyła naród – wódz stawał się królem na jakimś terytorium, a jego mieszkańcy stopniowo zlali się w naród. Czasami było odwrotnie – to grupa plemienna o silnym poczuciu wspólnoty tworzyła państwo.
Sama etniczność, choć bywa pojmowana mniej politycznie od narodu, wcale nie jest zjawiskiem tak naturalnym, jakby się chciało to przedstawić. Na różnych etapach historii grupy mówiące tymi samymi lub podobnymi językami tworzyły tak pokrętne kombinacje, że często samo pojęcie jedności plemiennej wymyka się definicjom. Jeśli prześledzimy tworzenie się etnosu (pojęcie wymyślone przez uczonych radzieckich) angielskiego, zobaczymy, jak bardzo skomplikowany był to proces. Niemniej istnieją angielscy nacjonaliści, którzy uważają się za jednolitą grupę etniczną, choć sam proces wykształcania się języka angielskiego był długi, często dość przypadkowy i wcale nie musiał się skończyć tym, czym się skończył. Ba, on się tak naprawdę nie skończył. Proces świadomości etnicznej, a dalej narodowej ulega nieustannym przemianom, rozwojowi lub regresowi.
Z grubsza świat można podzielić na ludzi twórczych, ludzi ślepo idących za ludźmi twórczymi oraz na teoretyków-obserwatorów. Problem powstaje wtedy, kiedy ci ostatni próbują wejść w role tych pierwszych. Ludzie twórczy wymyślają, że będą się posługiwać pojęciem narodu, ojczyzny itd. W ten sposób łatwiej kierować innymi, a z drugiej strony wprowadza się pewien porządek w myśleniu, który z kolei tym z drugiej grupy pozwala czuć się bezpiecznie i na swoim miejscu. Uczeni, którzy nagle wykrzykują, że to wszystko bzdura i nieprawda, pewnie i mają rację, ale jest to racja z której nic nie wynika. Kiedy się bowiem ludziom „otwiera oczy” na metaforyczność takich pojęć jak „ojczyzna” czy „naród”, należałoby w zamian za to zaproponować im jakąś alternatywę. Z tym u uczonych jest już jednak kiepsko, ponieważ nie są ludźmi twórczymi.
Istnieją poeci i pisarze, którzy wykładają literaturę na uniwersytetach. Kiedy jednak typowi literaturoznawcy (tacy, którzy najpierw zostali badaczami) próbują tworzyć wiersze wg recept, które przecież dobrze znają, krytycy jakoś od razu wyczuwają fałsz, sztywność i przerost formy nad treścią. Wydaje mi się, że tym, czym dla poezji jest wiersz teoretyka-literaturoznawcy, tym dla rzeczywistości polityczno-społecznej jest tzw. społeczeństwo obywatelskie. Od razu zastrzegam, że jestem jego zwolennikiem. Przemawia do mnie logika takiego systemu. Nie bardzo jednak wierzę, że bez ładunku emocjonalnego, jaki daje wiara w jakąś metaforę, będziemy faktycznie w stanie dobrze funkcjonować jako społeczeństwo.
Kiedyś zastanawiałem się, co by było gdyby USA postanowiły zaanektować Kanadę. Będąc narodem cywilizowanym o anglosaskiej tradycji obywatelskości, zapewniliby Kanadyjczykom wszelkie prawa człowieka i obywatela. Tylko nie byłoby już Kanady, a jej prowincje stałyby się nowymi stanami. Jak zareagowaliby Kanadyjczycy? Czy walczyliby o wolność i niepodległość? Na logikę przecież wszystko pozostałoby po staremu, tylko sztandar byłby inny. Społeczeństwo obywatelskie nie kieruje się jakąś irracjonalną symboliką, a czystą logiką wspólnego interesu.
George Bernard Shaw w rozmowie z Henrykiem Sienkiewiczem stwierdził, że Polacy powinni wziąć przykład z Irlandczyków i tak jak ci ostatni przyjęli język angielski, tak Polacy powinni przyjąć język rosyjski. Język jest dla nas ważnym czynnikiem tożsamości. W doskonałym społeczeństwie obywatelskim nie wiem, czy istnieje coś takiego jak zbiorowa tożsamość. Owszem Amerykanie zbudowali swoją tożsamość na osnowie swojej obywatelskości, wokół swojej Konstytucji. Tak czy inaczej jednak i u nich doszło do metaforyzacji samego społeczeństwa obywatelskiego i uczynienia z niego fetyszu.
Niejednokrotnie spotykamy się z niebezpiecznymi panikarzami przestrzegającymi przed utratą niepodległości, tożsamości narodowej itd. Niejednokrotnie jest to metoda zdobycia i długiego utrzymania się przy władzy różnego rodzaju dyktatorów. Jeśli jednak z tego powodu uznaje się, że poczucie tożsamości zawsze i wszędzie jest złe, prowadzić to może tylko do jednego wniosku – że zawsze należy ulegać silniejszym, że należy bez szemrania spełniać ich wolę, pozwalać się rabować i wykorzystywać na wszelkie sposoby.
Ludzie „twórczy” (w sensie politycznym) tworzą społeczeństwa wobec jakiejś wizji, najczęściej w postaci metafory. Trzeba jednak pamiętać, że pod tymi metaforami kryją się bardziej pierwotne i namacalne czynniki. Jeżeli jakaś warstwa społeczna ulega komuś, kto do tej pory był wrogiem, to ma szansę fizycznie przetrwać, a może nawet nadal utrzymać swoją pozycję. Nie po to jednak jedne grupy zniewalają inne, żeby im zapewnić dobrobyt, ale żeby je wykorzystywać. Dlatego inne warstwy zniewolonego społeczeństwa będą cierpiały.
Wszelkie pomysły niesienia szlachetnych ideałów, czy to przez starożytne Ateny, czy przez ZSRR, czy w końcu przez USA, kończyły się dla państw sojuszniczych eksploatacją ekonomiczną i politycznym zniewoleniem. Ale, żeby to rozumieć, trzeba jednak czasem pomyśleć w kategoriach metaforycznych - symboli, czy irracjonalnej wiary w coś takiego jak naród (ten własny). W przeciwnym wypadku, czyli kiedy sami uwierzymy, że nie ma czegoś takiego jak naród i sami nimi nie jesteśmy, grupa, która się zorganizuje wokół takiej metafory i wzbudzi wśród swoich członków odpowiednią wiarę, automatycznie zdobędzie przewagę nad zbiorowiskiem egoistycznych indywidualistów zjednoczonych jedynie świadomością wspólnego interesu.
Podobnie jest zresztą z rodziną. Koncepcja tradycyjnej rodziny jest silnie popierana przez Kościół, podczas gdy Zygmunt Freud wierzył, że oto obalił mit rodziny. Wszystko fajnie, ale wiara religijna jest w tym wypadku czynnikiem dodatkowym. Pierwotnym natomiast jest to, że owszem, więzy rodzinne być może nie są aż tak naturalnie silne, jak się to tradycyjnie pokazywało, ale wystarczy spojrzeć na rodziny, które się trzymają razem i działają pozytywnie dla wzajemnego dobra swoich członków. Czysta logika wskazuje na to, że kilkoro ludzi działających wspólnie, to potęga wobec „wolnych elektronów”. Zarzuty wobec np. Żydów, że „oni to się razem trzymają”, są śmieszne. Tak to przecież właśnie działa. Kto nam broni trzymać się razem?
Myślenie w kategoriach tworzenia grup i nadawania im tożsamości (nawet tych kompletnie nieuzasadnionych i metaforycznych) jest myśleniem twórczym i budującym. Myślenie dekonstruujące jest, z czym muszę się zgodzić, w większości uzasadnione i prawdziwe, ale do niczego nie prowadzi. Niczego nie jest w stanie zbudować.
piątek, 26 listopada 2010
Sen o Rzymie
Biorąc pod uwagę fakt, że w tym roku akademickim zarabiam zdecydowanie mniej niż w zeszłym, niektóre uczelnie (a konkretnie ta państwowa) opóźnia się z wypłatą jeszcze za październik, optymizm co do możliwości podróżowania nie gości w moim umyśle zbyt często. Już w zeszłym roku zaplanowaliśmy z żoną, że na dwudziestolecie naszego małżeństwa pojedziemy do Rzymu. Ponieważ uwielbiamy podróżować z naszymi dziećmi, chcielibyśmy, żeby to była wyprawa czteroosobowa. Zmierzywszy jednak zamiary według sił, czyli wg możliwości finansowych, jakie zapewniają tegoroczne dochody, zacząłem powoli godzić się z tym, że ten nasz Rzym trzeba będzie przesunąć na dalszą perspektywę.
Tymczasem jadąc na Zjazd i Bal mojego łódzkiego liceum, na białostockim dworcu spotkaliśmy mojego byłego ucznia, a potem kolegę z pracy, który jest specjalistą od języków romańskich. Konrad jest w dodatku postacią niezwykle barwną i egocentryczną, co objawia się jednak w bardzo sympatyczny sposób, mianowicie taki, że nieustannie mówi - najczęściej o sobie. I znowu w jakimś innym przypadku towarzystwo kogoś takiego byłoby prawdopodobnie męczące. Dwie i pół godziny monologu Konrada (w Warszawie nasze drogi się rozeszły) być może były nieco kłopotliwe dla naszych współpasażerów z przedziału, ale dla nas wcale! A zmierzam do tego, że Konrad ciekawie i barwnie opowiada. Nawet, jeżeli koloryzuje, czy nawet zmyśla, to dobrze zmyśla i chwała mu za to. Znalazł natomiast w nas wdzięcznych słuchaczy, ponieważ lubimy ludzi, którzy mają swoje pasje i potrafią o nich opowiadać. Jedną z licznych pasji Konrada (obok śpiewu operowego - jest tenorem dramatycznym, języków obcych, czy ćwiczeń na siłowni) są podróże, przede wszystkim do krajów zwulgaryzowanej łaciny, a więc Włoch, Hiszpanii i Portugalii. W Rzymie natomiast jest zakochany, bo jak twierdzi, chyba żył tam w poprzednim wcieleniu. Lata do Rzymu często, bo czuje się tam jak w domu. Ma tam przyjaciół i wie, jak sie poruszać i jak z Rzymu wyciągnąć jak najwięcej pozytywnych doznań. Kiedy tak opowiadał o tym Rzymie, do którego potrafi polecieć zupełnie spontanicznie, przypomniał mi się mój nieżyjący przyjaciel Wojtek, który w taki sam sposób traktował Pragę. Na chandrę wsiadał do pociągu i jechał do Czech. A Konrad wsiada w samolot. No cóż, może też bym tak chciał, ale jakoś na razie nie widzę możliwości na takie spontaniczne decyzje.
W każdym razie tak nam ten Konrad o tym Rzymie naopowiadał, tak nam nakładł tej włoszczyzny do głowy, że znowu zaczęliśmy pałać wielką chęcią odwiedzenia Wiecznego Miasta, zjedzenia prawdziwego makaronu i prawdziwej pizzy, wypicia prawdziwych cappucino i macchiato tudzież Chianti czy innego wina z dobrą appelazione. Bilety lotnicze nie będą tanieć, ale jednak drożeć, więc jak je kupować to najlepiej już teraz, a tu kasy brak. Niemniej znowu naszła mnie ochota, żeby zmierzyć siły (finanse) na zamiary, a nie zamiar wg sił, co na dłuższą metę jest bardzo niebezpieczne. W każdym razie pozostaję w stanie natłoku myśli, z którego, jak mam nadzieję, wyjdzie coś pozytywnego.
środa, 24 listopada 2010
Co zrobią media, czyli pierwszy czarnoskóry poseł w polskim Sejmie
Rozmawiam sobie z pewnym kolegą, który jest członkiem polskiego odpowiednika meksykańskiej Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej, czyli tej obecnie „jedynie słusznej” o wyborach samorządowych. Rozmowa ma miejsce w ich przeddzień. Nie wiem, czy łamiemy ciszę wyborczą, bo gadamy dość głośno, ale chyba szerszej publiki naszą dyskusją nie zainteresowaliśmy, więc może jednak nie łamiemy.
Kolega zwraca mi uwagę na fakt, że jeżeli jego koleżanka partyjna, która obecnie jest posłanką na Sejm, zostanie wybrana na prezydenta pewnego miasta, na jej miejsce do Sejmu wejdzie człowiek, który był drugi na liście wyborczej (sejmowej) jego partii w tymże mieście. No taka jest procedura. Poseł rezygnuje z mandatu, więc na jego (w tym wypadku jej) miejsce wchodzi osoba z tej samej partii, która była druga na liście.
Niby nic wielkiego – choć być może takie rzeczy nie zdarzają się zbyt często, to jednak nie pierwszy to, ani ostatni raz. Dlaczego jednak rozmowa o tym przypadku tak nas zajmuje i o wypieki przyprawia? Otóż wszystko za sprawą naszych przewidywań zachowań mediów.
Wszyscy wiemy, że tak naprawdę w dzisiejszych czasach media nie tyle mówią nam jak mamy myśleć (to oczywiście też, choć w mniej lub bardziej zawoalowany sposób… no, niektóre walą wprost, ale to osobny temat), ale przede wszystkim O CZYM mamy myśleć, czym się mamy zajmować, w co pakować nasze szlachetne emocje. Jeżeli coś chwalimy lub ganimy w życiu publicznym, to tylko dlatego, że o tym wiemy, a wiemy, ponieważ media zechciały nam tę sprawę przedstawić. Jeżeli nie zechciały, to się nie podniecamy, bo nie mamy czym. Tysiące ciekawych spraw dzieje się wokół nas, a my przechodzimy obok nich obojętnie, bo nie dostały się do mediów, a raczej media nie zwróciły na nie swego łaskawego oka.
To, że media karmią się sensacjami, wiemy od dawna i jest to zupełnie zrozumiałe. Jeśli sensacji nawet nie ma, to media je wymyślą przy pomocy prymitywnych bo prymitywnych, ale jakichś środków retorycznych i już ludzie mają czym żyć, o co się kłócić u przysłowiowej cioci na imieninach, o czym rozprawiać podczas długich podróży pociągiem itd.. itp. Gdyby nie media, partia posła Palikota, czy obecnie tworzony nie-kaczyński klon Pis, w ogóle nikogo by nie zainteresowały, bo jak pokazują wyniki wyborów, czy sondaży, ugrupowania te nie cieszą się jakąś szaloną popularnością wśród wyborców. Tzw. celebryci, czyli ludzie, których wielka część miała swoje pięć minut, jak np. Norbi ze swoim przebojem „Kobiety są gorące, aha aha”, jakoś tak już w mediach zostały, mimo, że potem już ani nie zaśpiewały jakiegoś przeboju, nie napisały książki ani nic w ogóle. Media je pokazują i to wystarczy.
Typową kreaturą (czyli „tworem”, przypominam oryginalne znaczenie słowa) mediów jest grupa muzyczna („rockowa”? nie, „popowa”, no może) „Leszcze”. Nie przypominam sobie żadnego konkursu, w którym ci muzycy wystartowali jako młodzi ludzie, ani festiwalu, na którym zadebiutowali z oryginalnym repertuarem, ani w ogóle żadnej „normalnej” drogi na wyżyny show businessu, jaką przechodzi szereg kapel. Oni od razu pojawili się w telewizji i tak już zostali. Co więcej kolorowa prasa od razu zaczęła o nich pisać, a życie wokalisty (na wygląd bardzo sympatycznego człowieka) stało się tematem plotkarskich artykułów. Nie wiem, czy ktoś takie artykuły czyta, ale to jest najmniej ważne – skoro już dziennikarze namaścili cię na swojego pupilka, to obecność w centrum zainteresowania szeroko pojętej publiczności masz zapewnioną.
Co w takim razie jest takiego dziwnego w tym, że jeden polityk zastąpi drugiego na stanowisku posła na Sejm? Otóż ten polityk jest czarnoskóry. Nie wiem, czy jest jeszcze poprawnie mówić i pisać „Murzyn”, a chyba jeszcze nikt nie używa zwrotu „Afro-Polak”, „czarnoskóry” pozostanie chyba słowem najwłaściwszym. Jest członkiem „jedynie słusznej” obecnie partii, więc większość mediów już z tego tytułu będzie go lubić. Pewni ludzie nazywają go „oszołomem”, bo jest duchownym pewnego Kościoła. Większość „oszołomem” go nie nazwie, bo jest to rzeczownik zarezerwowany dla katolików. Jest człowiekiem wykształconym. Ci, którzy go znają, mówią, że również kontrowersyjnym. Czy mediom potrzeba czegoś więcej? Już sam fakt, że nowy poseł będzie czarnoskóry wystarczy, żeby wszystkie Palikoty, Ziobry i inne maskotki mediów zeszły na plan dalszy. Jeżeli do tego poseł będzie mówił kontrowersyjne rzeczy (za co media kochają Nelly Rokitę?), to mamy co najmniej pół roku festiwalu jednego aktora. Nie wiem, czy będzie się w tym czasie budowało autostrady i czy znajdą się pieniądze na załatanie dziury budżetowej i spłacanie długu publicznego. To dla mediów będzie najmniej istotne. Jak podejrzewamy z kolegą, po kuluarach sejmowych będzie się odbywało nieustanne polowanie gości z mikrofonami na czarnoskórego posła, a to, co on powie od razu znajdzie się we wszystkich mediach.
Puszczamy z kolegą wodze fantazji dalej i już sobie wyobrażamy pienia zachwytu „Gazety Wyborczej”, a z drugiej strony ostrzeżenia przed końcem białej rasy na łamach „Naszego Dziennika”. Być może do swoich programów zaproszą go Kuba Wojewódzki i Jan Pospieszalski – każdy oczywiście z innego powodu. „Oj będzie się działo!”, jak to ostatnio mówią dziennikarze (że to niby tak po młodzieżowemu; dziennikarze wymyślili a młodzież sama uwierzyła, że tak mówi).
Radnemu miasta, o którym mowa, który ma szansę stać się polskim posłem, życzę wszystkiego najlepszego. To, co się będzie z nim i dookoła niego działo, nie będzie w żadnym stopniu jego winą. Media, jak przewidujemy, stworzą „nową jakość” w polskiej polityce, a wierni czytelnicy, słuchacze i widzowie, będą się do niej ustosunkowywać.