piątek, 24 września 2010

Wyznania ekonomicznego ignoranta, czyli „a z drugiej strony…”

Wszyscy zgodnie narzekamy na rząd, którego liberalizm okazał się fikcją, a paradoksalnie okazuje się, że to PiS w czasach swoich rządów przeprowadził kilka kroków ku liberalizacji gospodarki, a wielu z nas (bo tu na pewno nie wszyscy!) wolałoby, żeby rząd nie podnosił podatków, które wygenerują wzrost cen, ale żeby raczej poczynił oszczędności we własnych wydatkach. Wielokrotnie narzekałem na przerost aparatu urzędniczego w naszym kraju i z niczego się nie wycofuję. Nadal uważam, że państwu zostałoby dużo złotówek w kieszeni, gdyby zredukowało kilka tysięcy pracowników, których wydajność jest marna, użyteczność zerowa, a szkodliwość społeczna często bardzo wysoka.

Pojawia się jednak pytanie, co z tymi ludźmi zrobić? Oktawian August, kiedy objął już absolutną władzę nad imperium rzymskim po zwycięstwie pod Akcjum, doszedł do wniosku, że należy uaktywnić jak największą liczbę obywateli rzymskich poprzez nadanie im jakiegoś urzędu. Urzędy w Rzymie nie były opłacane z kasy państwowej, więc często wręcz wiązały się z kosztami – np. organizacją procesji świątynnych, albo igrzysk gladiatorów – na to urzędnicy wykładali swoje prywatne pieniądze. Dlatego w starożytnym Rzymie polityka nie była zajęciem dla biedaków. (W nieco starożytniejszych Atenach tak, bo państwo płaciło za sprawowanie urzędu, a nawet diety za udział Zgromadzeniu wszystkich obywateli). Myślę, że Augustowi nie tyle chodziło o uaktywnienie obywatelskie tych nowo mianowanych urzędników, ile o zaspokojenie ich próżności. Człowiek, który miał poczucie podniesionej godności i statusu społecznego, a zawdzięczał to pomysłowi „ojca narodu”, prawdopodobnie był owemu „ojcu” niezmiernie wdzięczny, stawał się jego poplecznikiem i podporą władzy.

Podobne, choć o nieco innym charakterze, zjawisko występowało w I Rzeczypospolitej. W wieku XVII i XVIII szlachcic, który nie piastował jakiegoś urzędu był po prostu szaraczkiem z gołoty (hołoty mówiąc z ukraińska). Ważne jest tu słowo „piastował”, bo nie sprawował! Do tego trzeba było mieć jakieś kwalifikacje, a nie każdy szlachcic się kwapił do ich nabywania. Kto czytał „Pamiątki Soplicy” Rzewuskiego, ten może pamięta, że ich bohater i narrator nosił tytuł „starosty parnawskiego”, a więc dość poważnego urzędnika administracji terytorialnej. Problem w tym, że w tym czasie Parnawa już dawno nie należała do Polski. W taki sposób urząd stawał się czczym tytułem i zaspokojeniem próżności. Przy okazji przypomnijmy, że np. hrabia (count) we Francji też pierwotnie był urzędnikiem administracji królewskiej, który mógł być ze stanowiska odwołany i automatycznie pozbawiony tytułu. To, że nazwy urzędów stały się tytułami honorowymi (szlacheckimi) było wg mnie jakimś zwyrodnieniem systemu, który zawsze na początku jest dość prosty i przejrzysty. Dlatego co jakiś czas trzeba te systemy wietrzyć i odświeżać.

Wróćmy jednak do Polski współczesnej. Z bycia urzędnikiem państwowym mało kto się dzisiaj chlubi, bo sympatia i społeczny szacunek dla tego zawodu są coraz mniejsze. Kokosów też taki urzędnik nie zarabia. Często są to osoby zgorzkniałe i owo zgorzknienie odbijające sobie na petentach. Jak w carskiej Rosji chcieliby, żeby petent miętosił czapkę w dłoniach, co drugie słowo się kłaniał i robił z siebie głupka, żeby on (częściej ona!) , wielki urzędnik mógł go pouczyć, posłać po dziesięć dodatkowych papierków (po każdy z osobna), zganić za błędne wypełnienie rubryczki w nieczytelnym formularzu, czy w ogóle odesłać bez niczego (bo nawet bez przysłowiowego kwitka). Nie lubię jednak generalizować i doskonale wiem, że bez sprawnej machiny biurokratycznej, państwo nie mogłoby funkcjonować. Ona jednak sprawna nie jest z powodu gąszczu przepisów i niekompetencji urzędników. Dlatego w pracy powinni zostać tylko prawdziwi fachowcy, sprawni w swojej pracy i jeszcze uprzejmi i gotowi to ochoczej pomocy obywatelom!

Ja doskonale wiem, że jest to utopia, bo walczyć z tą olbrzymią machiną wzmocnioną wzajemnymi powiązaniami i związkami zależności (zatrudnianie członków rodziny, znajomych itd.) jest jak próba wyjścia z bagna tkwiącego w nim po szyję. Ale dobra, załóżmy, że ta utopia jednak staje się ciałem i olbrzymi procent pochłaniaczy kawy za nasze pieniądze traci pracę. Co wtedy?

Państwo ma problem, bo przecież przyrośnie liczba bezrobotnych. Co prawda zasiłek jest chyba niższy od wypłaty urzędnika, więc oszczędność i tak by się dokonała, a w dodatku zasiłku nie bierze się chyba zbyt długo. Problem jednak nie znika. Bezrobocia mieć nie chcemy! Do jakiej pracy posłać człowieka, który zna się na przerzucaniu papierów jednego tylko typu (w zależności do urzędu, w którym pracował)? Mogą iść do wielkich korporacji, ale tam raczej już wszystkie stanowiska są obsadzone. Małe firmy nie potrzebują zbyt wielu pracowników biurowych. Jeżeli nastąpi redukcja zatrudnień w Poczcie Polskiej, to można mieć nadzieję, że ci zwolnieni pracownicy przejdą do konkurencyjnych prywatnych firm zajmujących się usługami pocztowymi, a może nawet sami takie utworzą. Co jednak z pracownikami urzędów państwowych? Nie jest to sprawa łatwa ani prosta i ja ją swoją ignorancką głową nie rozwiążę. Co gorsza, obawiam się, że nie rozwiąże jej też rząd.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz