poniedziałek, 20 września 2010

Wyznania ekonomicznego ignoranta (reaktywacja)

W zeszłym roku pewna moja koleżanka, która wykłada na anglistyce, straciła pracę w liceum, gdzie z kolei od kilku lat sobie dorabiała. Jest specjalistką od metodyki, a pamiętam jeszcze z czasów studiów, że za swoje lekcje była zawsze chwalona i stawiana nam za przykład. Taki nauczyciel par excellence. Umowę z liceum miała terminową, więc faktycznie w każdej chwili dyrekcja mogła jej po prostu nie przedłużyć i tak też właśnie się stało. Co prawda jeszcze pół roku wcześniej dyrektorka obiecywała jej przedłużenie umowy, ale już w czerwcu okazało się, że miejsca dla niej nie będzie. We wrześniu dowiedziała się, że na jej miejsce przyjęto absolwenta uczelni, na której oboje pracowaliśmy – jej własnego studenta. Twarda rzeczywistość okazała się taka, ze wychowujemy sobie konkurencję.

W popołudniowych szkołach językowych też coraz częstszą konkurencją stają się ludzie młodzi, co nie powinno nikogo dziwić, bo jest to zjawisko normalne i zdrowe. Wielu z tych młodych ludzi ma świetne przygotowanie językowe i metodyczne, więc firma na ich zatrudnieniu na pewno skorzysta. Pracują jednak również i tacy, których poziom zbyt wysoki nie jest, ale mimo to są zatrudniani.

Inna moja koleżanka przy okazji dyskusji na powyższe tematy, wyraziła zdziwienie takim stanem, bo jej kapitalizm zawsze kojarzył się z wysoką jakością. No właśnie. Wielu z nas po 20 latach od upadku komuny wolny rynek przywodzi na myśl konkurencję, a ta w naszym mniemaniu wymusza wysoką jakość, bo w przeciwnym wypadku firma wypadnie z rynku. Celują w takim myśleniu ideowi liberałowie gospodarczy, dla których wolny rynek nie tyle jest rozsądnym sposobem zaspokajania ludzkich potrzeb, ale doktryną pojmowaną religijnie.

Ponieważ niczego nie biorę na wiarę, a jako tako jeszcze ten świat chyba umiem obserwować, choć nadal sam uważam, że kiedy to tylko możliwe, państwo/a w wolny rynek nie powinny się wtrącać, to jednak zdaję sobie sprawę z pewnych mitów, jakie się w związku z jego doskonałością wiąże.

Otóż jednym z mitów wolnego rynku jest automatyczne wymuszanie wysokiej jakości. Jakkolwiek tak właśnie być powinno, bo to jest logiczne i samo przez się zrozumiałe, niekoniecznie tak się dzieje, a to z tego względu, że głównym celem każdego przedsiębiorstwa działającego na wolnym rynku jest wypracowanie zysku, a nie podnoszenie jakości. Z pewnością każdy w tym momencie zakrzyknie, że przecież wysoka jakość przynosi wyższy zysk. Otóż wcale niekoniecznie. Jeżeli zysk to bilans przychodów i kosztów, to przy wysokich kosztach związanych z osiągnięciem wysokiej jakości, zysk może okazać się minimalny, lub wręcz żaden. W związku z tym firma musi ciąć koszty, które mogą polegać na zwolnieniu drogiego pracownika (choć doświadczonego fachowca), obcięciu stawek pracownikom, którzy w tym momencie czują się zdemotywowani, zakup tańszych surowców, itd. itp. Każdy, kto przez kilka lat robi zakupy spożywcze, mógł zaobserwować np. zmniejszenie się kostki masła przy tej samej, albo nawet przy nieco wyższej cenie.

Najważniejszy jest bilans, który pokaże wartość dodatnią po stronie zysków. Dlatego większość przedsiębiorstw działa tak, żeby tenże bilans wypadł jak najkorzystniej, natomiast jakość nie jest najistotniejsza. Robert Kiyosaki, autor poczytnych poradników z cyklu „jak zostać milionerem i się nie narobić”, sam zresztą niezły cwaniaczek podający się za superbogacza, choć jest tylko jednym z bogaczy jakich wielu w USA, na jednym ze swoich seminariów ze spragnionymi sukcesu golcami zadał im pytanie: „Kto potrafiłby zrobić lepszego hamburgera niż MacDonald’s?” Z tego, co sam opisuje, podniosły się ręce ponad połowy uczestników spotkania. „Dlaczego to nie wy jednak zarabiacie miliony?”

Ten przykład chyba najwyraźniej pokazuje, jak to działa. Kiyosaki wyjaśnił, że MacDonald’s zarabia nie na hamburgerach, ale na samym systemie, który polega na handlu franszyzą.

Po co jednak szukać przykładów daleko. Kto czytał „Ziemię Obiecaną” Reymonta (czytał, nie oglądał film Wajdy!), ten mógł doskonale zaobserwować jak łódzcy żydowscy fabrykanci generowali zyski kosztem jakości. Reymont za Żydami nie przepadał, to pewne, ale jeśli chodzi o ukazanie mechanizmu ekonomicznego stojącego za ich sukcesem, myślę, że się nie pomylił. Ojciec Maksa, stary niemiecki właściciel dużego warsztatu, ale jednak jeszcze nie fabryki, to przykład „starego” podejścia do interesu – jakość i reputacja budowane przez ciężką systematyczną pracę. (Ha, pamiętacie, jak Dostojewski wyśmiewał to niemieckie mozolne bogacenie się w „Graczu”!). Tymczasem fabrykanci żydowscy w „Ziemi Obiecanej” robią pieniądze na tandecie. Dewizą jest sprzedać dużo i tanio. Jak tanio, to nie może być oczywiście wysokiej jakości. Tanie tkaniny dla biedoty, oto źródło wielu fortun. No, może nie tych największych, bo te w Łodzi nadal należały do Niemców, ale całkiem niemałych. Polski inżynier, który chce w swojej fabryce podnieść jakość produkcji, u nikogo nie znajduje zrozumienia. Po co bowiem wpędzać się w koszty podnoszenia jakości, kiedy tandeta przynosi zyski?

Niektórzy mogą powiedzieć, że takie myślenie ma krótkie nogi i że w końcu taka firma żyjąca ze sprzedaży niskiej jakości produktów nieuchronnie padnie. Z tą nieuchronnością bym nie przesadzał, ponieważ ludzie mniej zamożni zawsze będą szukać czegoś tańszego, więc ten rynek raczej nie zniknie (chyba, że 100% społeczeństwa się wzbogaci i zapragnie czegoś lepszego). W dodatku jeśli nawet, to „Ziemia Obiecana” pokazuje, co się robi w takim przypadku – ogłasza się bankructwo, czyli plajtę. Plajta w znaczeniu Reymontowskim to nie jest prawdziwe bankructwo, ale ogłoszenie niewypłacalności firmy wobec wierzycieli (przy spółce z o.o., to co właściciele zdążą przepisać sobie na swoje konta prywatne jest nie do ruszenia), po to, żeby trochę przeczekać i po 2-3 latach rozpocząć działalność na nowo. Plajta jest co prawda raczej metodą radzenia sobie z długami, a konkretnie wierzycielami, ale pokazuje, że po kilkuletnim życiu z wypuszczania tandety, można sobie spokojnie żyć, a potem na nowo wypuszczać tandetę. W ten sposób nie ma co marzyć o jakimś powszechnym podniesieniu jakości na rynku.

Jakość musi kosztować. Chleb na naturalnym zakwasie, odpowiednio długo wyrastający i pieczony musi kosztować więcej niż ten na chemicznych spulchniaczach i polepszaczach smaku. W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia odkryto, że znane światowe marki proszków do prania (tak usilnie wówczas reklamowane w telewizji, że po obejrzeniu filmu na którejś ze stacji komercyjnych, odnosiło się wrażenie, że akcja toczyła się przy pralce) sprzedawane w Polsce i dosłownie te same marki sprzedawane w Niemczech czy gdziekolwiek indziej na Zachodzie, reprezentują zupełnie inne jakości. Przedstawiciele firm produkujących te proszki zarzekali się, że jakość jest ta sama, ale dziesiątki ludzi, którzy doświadczyli prania na Zachodzie i w Polsce, jednogłośnie stwierdzały, że jakość proszków na polskim rynku jest zdecydowanie niższa. W prywatnych rozmowach niektórzy biznesmeni tłumaczyli mi, że jest to oczywiste, ponieważ ceny tychże środków pralniczych w Polsce są o wiele niższe od tych na Zachodzie, więc i jakość musi być niższa, bo przecież nikt nie będzie dokładał do interesu. No logiczne, psiakrew, choć nadal zwodniczość marki drażniła. Minęło kilka lat i ludzie zaczęli masowo wyjeżdżać do Wielkiej Brytanii. Jedna z moich koleżanek przy okazji pobytu wakacyjnego w Polsce stwierdziła, że proszek do prania w Londynie jest TAŃSZY niż w Polsce. Nie, wcale nie miała na myśli tego, że tam zarabia tyle, że ją relatywnie stać na więcej pudełek proszku, niż było ją stać w kraju. On jest tańszy po zwyczajnym przeliczeniu funtów na złotówki po kursie dnia. Ponieważ na wakacjach w Polsce też robi pranie, stwierdziła kategorycznie, że jakość tej samej marki proszku do prania w Polsce jest nadal GORSZA. Ktoś nas robi w bambuko i to od wielu lat, a my nie mamy nawet narzędzi, żeby to zmienić. Przecież związki zawodowe nie wywołają strajku w celu podniesienia jakości proszków do prania na polskim rynku. Sam rynek w postaci klientów odchodzących od produktów gorszej jakości do lepszych też tego nie ureguluje, bo nie ma do czego odchodzić! W ten sposób niska jakość i to wcale nie za niską cenę ma się dobrze i prawdopodobnie ten stan będzie trwał.

Kusi mnie, żeby całe to rozumowanie przenieść na świat polityki. Przeciwnicy obecnego rządu Polski ze strony PiS i całej katolickiej prawicy socjalnej (oksymoron, ale tak to u nas wygląda) odsądzają PO od czci i wiary, oskarżając o zbrodnie i zdradę. Nie posunę się tak daleko w oskarżeniach, ponieważ nie mam w ręku dowodów. Jakość rządów natomiast jaka jest każdy widzi. Grozi nam podobno kryzys porównywalny do greckiego, a może nawet do argentyńskiego sprzed kilku lat (oby nie!). Nikt chyba już nie pamięta, że poseł Palikot stoi na czele komisji „Przyjazne państwo”, bo nikt nie wie, co owa komisja zrobiła, żeby państwo było faktycznie obywatelowi przyjazne, gdyż poseł Palikot kieruje swoją energię na zupełnie inne sprawy. Zespół pani Julii Pitery od działań antykorupcyjnych nie dał się jak na razie poznać z żadnej strony, co wywiera wrażenie, że go praktycznie nie ma. Pan Radosław (dla przyjaciół Radek, więc chyba nie dla mnie, bo bruderszaftu z nim nie piłem) Sikorski miło się uśmiecha do swoich kolegów z innych krajów i chyba nic poza tym. W celu załatania dziur w wydatkach państwa podnosi się podatki, a z Rosją negocjuje długoterminową umowę na dostawę gazu, który powinien być tańszy. Nie ma się z czego cieszyć, ale w procentowych słupkach politycznych sondaży, partia rządząca ma nadal przewagę nad przeciwnikami. Jak to działa? Tam, gdzie naród może w warunkach demokracji, czyli w tym wypadku takiego politycznego wolnego rynku, wybrać wyższą jakość, wybiera polityczną tandetę. Dlaczego?

Odpowiedź jest dość prosta – na rynku politycznym, tak samo jak w sferze gospodarki, jakość nie wydaje się najważniejsza. Tak jak w gospodarce najważniejszy jest zysk, tak w polityce wynik wyborczy. Dla jego osiągnięcia żadna z partii nie zaryzykuje podniesienia jakości działalności państwa, bo działania w tym kierunku naraziłyby je na utratę popularności elektoratu, który … sam nie jest najwyższej jakości, ale to już cały osobny temat.

Wróćmy jednak na moment do jakości w produkcji, handlu i usługach. Profesor Andrzej Blikle od kilku lat wdraża w swojej firmie (znanej od wielu lat z produkcji doskonałych pączków) metodę zarządzania zwaną TQM – total quality management, totalne zarządzanie jakością, która polega na tym, że całej firmie jak i każdemu pracownikowi z osobna wyznacza się za cel stopniowy wzrost jakości produktu. Podobno na tym zbudowano potęgę gospodarczą Japonii. Niestety Japonia od co najmniej dziesięciu lat nie jest już stawiana za przykład doskonale działającej gospodarki. Nadal rządzi model przyjęty w Ameryce (TQM też wymyślił Amerykanin, ale w jego ojczyźnie się nie przyjął), polegający na prostym generowaniu zysków z odjęcia kosztów od przychodów. Nie chcę tu siać pesymizmu, ale jak na razie na „wysoką jakość na każdą kieszeń” nie mamy co liczyć.

Natomiast nasi byli studenci, którzy teraz są naszymi młodszymi kolegami i, niestety, często również konkurentami na rynku pracy, mają tę przewagę nad nami, że firma może im zapłacić mniej, a oni się na to zgodzą. Proste.

2 komentarze:

  1. Towar dobry jakościowo to towar trwały, a wtedy najzwyczajniej w świecie klient kupuje mniej. Dużo prawdy jest w słowach JKM, który demokracje nazywa "dupokracją". Ekonomiczne doktryny na których opiera się gospodarka też przestają spełniać swoją rolę, co zgrabnie Pan zauważył. Jak to ktoś ładnie ujął największym zagrożeniem w przyszłości będzie wszechogarniająca "bylejakość" i dotyczy to nie tylko sfer ekonomiczno-politycznych.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo prawdziwe jest to, co piszesz. Smutne, że odnosi się do edukacji, zwłaszcza w sektorze publicznym, bo co do prywatnego od dawna nie mam złudzeń.

    OdpowiedzUsuń