czwartek, 2 września 2010

O postmodernizmie w dniu świętego Stefana

Kiedy moje koleżanki na konferencjach literaturoznawczych odmieniają na różne sposoby słowo „postmodernizm”, nie mogę się powstrzymać od sarkastycznego uśmieszku. Kiedy biskupi polscy, łącznie z „liberalnym” biskupem Życińskim, zgodnie potępiali postmodernizm, wzruszałem ramionami, bo nie bardzo rozumiałem, na czym polega ich problem. Dlaczego jednak tak się działo? Oto jest pytanie.

Kiedy na czwartym roku anglistyki na jednym z proseminariów omawialiśmy teksty postmodernistyczne, też nie mogłem zrozumieć zachwytu krytyków utworami, które wg mnie były albo banalne, albo … przypominały moją radosną twórczość z czasów liceum. Po pewnym czasie zrozumiałem, dlaczego nie jestem w stanie pojąć zachwytu jednych i oburzenia innych na zjawisko, które próbuje się ująć w jednym słowie „postmodernizm”. Otóż postmodernistą jestem odkąd pamiętam. I’m a natural-born postmodernist! Cały jestem zbudowany z wątpliwości, z przewrotnego myślenia typu „a z drugiej strony”, z braku zaufania do nadętych głosicieli prawd jedynie słusznych. Niewątpliwie moja postawa wynika z faktu wychowania w domu, gdzie kobiety były praktykującymi katoliczkami, choć o dość sceptycznym podejściu do kleru, a mężczyźni ateistami? No, siostra mojego ojca była ateistką i przekonaną komunistką. Może więc wpływ na moją rozchwianą postawę światopoglądową (z którą się czuję bardzo dobrze – i to jest stuprocentowy dowód na naturalność mojego postmodernizmu) miał fakt, że równolegle ze Starym Testamentem czytałem „Opowieści biblijne” Zenona Kosidowskiego, czołowego bezbożnika PRLu? Jakkolwiek nieskromnie to zabrzmi, lektura ta miała miejsce w drugiej klasie podstawówki. W pierwszej klasie siostra Krystyna, moja katechetka (kobieta o fantastycznym podejściu do dzieci – kiedy dziś porównuję katechetki moich dzieci do niej, to mi szczerze żal moich dzieci) zaleciła kupno Pisma Świętego, bo to była moda na to, żeby było w każdym katolickim domu. (Hmm, były czasy w historii KRK, że posiadanie Biblii było zakazane, bo narażało „prostaczków” na „błędną interpretację”). Kupiliśmy więc Nowy Testament, który fragment po fragmencie przeczytałem. W salce katechetycznej była jednak Biblia Tysiąclecia z całym Starym Testamentem, a u ciotki „Opowieści biblijne” Kosidowskiego! Przychodziłem więc na lekcję religii możliwie jak najwcześniej – czasami do pół godziny przed rozpoczęciem i czytałem Stary Testament. Z kolei podczas wizyt u ciotki czytałem Kosidowskiego i jego interpretację tych ociekających krwią i seksem opowieści. Ponieważ potrzeba wiary była chyba we mnie silna, byłem dzieckiem pobożnym, ale równocześnie doskonale wiedziałem, że „it ain’t necessarily so”.

Niektórzy uważali i uważają mnie za cynika, ponieważ nie potrafię się podniecić jakimś „problemem”, którym żyją miliony telewidzów, a tylko spokojnie czekam na to, aż moda na ten problem przeminie. Nie jestem relatywistą moralnym, ponieważ imperatyw nie czynienia ludziom krzywdy i działania dla ich dobra ma dla mnie nadal wielką moc przekonującą, ale równocześnie jestem przekonany o względności praktycznie wszystkiego, co znam.

Odkąd pamiętam ludzie w wieku, w który sam obecnie wchodzę, narzekali na młodzież, że nie jest już ideowa, że cyniczna wręcz jest i nie uznaje żadnych autorytetów moralnych. Nie jest to do końca prawda, bo młodzież była i jest bardzo zróżnicowana. Mam olbrzymi szacunek i szczerze podziwiam młodych ludzi wychowanych przed II wojną światową, którzy nie miali gombrowiczowskich wątpliwości co do sensu istnienia Polski. Ale ten Gombrowicz tkwi we mnie tak samo jak inni „-icze” – Mickiewicz, Sienkiewicz i Wańkowicz. Cała ta czwórka w jakiś paradoksalny sposób kształtowała moje poczucie polskości. Może gdybym tak od razu nie „kupił” Gombrowicza, miałbym szansę zostać Syfonem z „Ferdydurke”, cnotą czystą i patriotyczną, bez cienia wątpliwości i może nawet zgoła bez jungowskiego Cienia.

W czasach pierwszej „Solidarności” miałem lat 15 i tkwiłem wśród sprzecznych ocen sytuacji, ponieważ podział polityczny przebiegał w tym czasie nie tylko przez cały kraj, ale również przez rodziny. Część moich krewnych krytykowała tych, którzy chcieli obalić ich ukochany ustrój, który dał dzieciom z robotniczych rodzin szansę studiowania i awansu społecznego, a część gorąco ich popierała powołując się na Boga, Honor i Ojczyznę. Z jednej strony przemawiały do mnie argumenty tych, którzy mi tłumaczyli, że socjalizm to najdoskonalszy ustrój na świecie, a z drugiej czułem nieodparty pociąg do tego całego ruchu, który odważył się rzucić wyzwanie reżimowi komunistycznemu popieranemu przez potężną Moskwę. Do wydarzeń sierpniowych byłem w jakiś sposób przygotowany, bo przez całą siódmą i ósmą klasę podstawówki codziennie słuchałem „Głosu Ameryki”, który odkryłem zupełnie przypadkiem. Ameryka to był świat znany z filmów i opowieści ludzi, którzy tam spędzili jakiś czas pracując, albo tych, którzy tam już mieszkali od lat. Opowieści amerykańskie chyba najmocniej podważyły moją wiarę w doskonałość ustroju inspirowanego marksizmem.

Potem były szare lata osiemdziesiąte, gdzie nieco starsi koledzy zaangażowali się w politykę, a ja w muzykę rockową. Na studiach byliśmy rocznikiem praktycznie apolitycznym. Stosując porównanie z okresu rewolucji francuskiej, stanowiliśmy „bagno”, bo roczniki starsze było pałowane za politykę, a ludzie o rok od nas młodsi byli już bez pamięci zaangażowani w nową rzeczywistość polityczną. Cały ten rocznik był w dodatku tragicznie podzielony na członków ZSP i odrodzonego NZS. Ich szczera wzajemna niechęć była dla ludzi z mojego rocznika praktycznie niepojęta. Myślę, że wszyscy w sposób naturalny wiedzieliśmy, że koniec komuny jest nieunikniony, ale jeśli ktoś miał poglądy odmienne, nie wzbudzało to w nas większego podniecenia. Dyskutowaliśmy namiętnie, ale na tym się kończyło.

Potem przyszła debata Wałęsa-Miodowicz, gdzie Wałęsa, uważany dość powszechnie za człowieka niezbyt rozgarniętego, okazał się lepiej przygotowany od przedstawiciela OPZZ, następnie Okrągły Stół i zapowiedź poważnych zmian i wybory z 4 czerwca. To było coś niesamowitego! Zmiany były niby powolne, ale nikt nie miał wątpliwości, że komuna już padła, choć teoretycznie był „consensus”, kompromis i tego typu dyrdymały. Potem Wałęsa powiedział, że „Okrągły Stół się już dawno przewrócił” (na zarzut, że strona solidarnościowa nie szanuje jego porozumień i roli PZPR, która nadal miała jakaś być). W wyborach prezydenckich głosowałem na Mazowieckiego, bo Wałęsę uważałem za prostaka, który każdym słowem kompromituje cały wielki ruch, a nie chciałem, żeby kompromitował całą Polskę. Dużą rolę odgrywało w tym moje podejście do religii. W trzeciej klasie liceum przestałem chodzić do kościoła i bałem się klerykałów w polityce. Uważałem, że nie po to obalono jedną „jedynie słuszną drogę”, żeby ją zastąpić inną, tylko starszą. Będąc postmodernistą chciałem po prostu tego stanu balansowania na linie, który nie dawał żadnych gwarancji na zbawienie, ani to marksistowskie doczesne, ani chrześcijańskie w niebie, ale zapewniał wolność i godność człowieka z całym jego prawem do błędu.

Lata dziewięćdziesiąte to były „moje lata”, w których założyłem rodzinę, urodziły się moje dzieci, kupiłem mieszkanie i pierwszy samochód. Zdecydowałem się na podjęcie nowego fakultetu i odejście z państwowej szkoły na własną działalność gospodarczą. Byłem ideowym liberałem, który pracę na państwowym i mentalność etatowego pracownika państwowego uważał za niemoralne! W jakimś stopniu nadal tak uważam, ale to jest cały osobny temat.

Studia historyczne (rozpoczęte jeszcze za komuny) otworzyły mi oczy nie tylko na banalny fakt, że komuna wciska ludziom kit, bo to akurat wszyscy wiedzieli od dawna, ale że nie ma obiektywnego przedstawiania historii. Na własny użytek odkryłem, że historia to tylko sztuka narracji i że na dobrą sprawę wszystko można podważyć, nawet fakty! Nazwisko Hayden White poznałem dopiero pięć lat temu, ale już 20 lat temu byłem jego gorącym wyznawcą! Oczywiście żartuję pisząc o podważaniu faktów, bo nie uważam się za moralnego szarlatana, ale doskonale wiem, że można to zrobić przy pomocy kilku prostych sztuczek językowych.

Obecnie żyjemy tym, co nam podsuną media. Nie jest bowiem prawdą, ze Polacy żyją przeszłością. Żyją nią tylko wtedy, kiedy politycy wzmocnieni przez dziennikarzy nam ten temat mniej lub bardziej sprytnie podsuną. Jak może zauważyliście, obrońcy krzyża spod Pałacu Prezydenckiego nadal tam tkwią, ale szeroka opinia publiczna tym już nie żyje, bo akurat media podsunęły wystąpienie pani Henryki Krzywonos. IPN twierdzi, a w tym wypadku nie ma powodu mu nie wierzyć, że pani Henryka strajku tramwajarzy nie rozpoczęła, a tylko po pewnym czasie postanowiła się do niego przyłączyć, a traf chciał, że po opuszczeniu tramwaju ruszyła prosto do Stoczni i znalazła się w samym centrum historii, kiedy jej koledzy, którzy faktycznie rano strajk rozpoczęli, tkwili w zajezdni.

Od początku lat 90. wszystkie strony sceny politycznej robiły wszystko, żeby nie dopuścić do wypracowania jakiejś wspólnej legendy. Kiedy świat żył Lechem Wałęsą, bracia Kaczyńscy już go opuścili i zaczęli odsądzać od czci i wiary. Ten nie pozostał dłużny. A przecież był czas, że Wałęsa i Kaczyńscy wydawali się jednością. M.in. dlatego wielu ludzi się wówczas Wałęsy bało, bo mieli obawy wobec radykalizmu Kaczyńskich, którzy chcieli działać po prostu tak, jakby rokiem bezpośrednio poprzedzającym rok 1990 był 1939. Tacy politycy wydawali się szaleńcami wówczas i wydają mi się takimi nadal. Tak czy inaczej mimo całej dekady ideologicznej dyktatury Gazety Wyborczej, mocno wewnętrznie zróżnicowana „przedwojenna” strona sceny politycznej istniała i powoli się umacniała. Zwycięstwo PiSu i braci Kaczyńskich pokazało, że tej siły nie można lekceważyć.

Nie chcę się powtarzać, ale jeszcze raz wyrażam opinię, że osobiste intencje braci Kaczyńskich zawsze uważałem za czyste, choć błędne, czego nie mogę powiedzieć o politykach PO, których decyzje są również błędne, natomiast intencje mocno podejrzane.

To, co jednak zrobili bracia Kaczyńscy, to silne przyczynienie się do utrwalenia postaw postmodernistycznych wśród Polaków. Otóż systematycznie podważając autorytet tzw. „autorytetów moralnych” (cholerka, od podstawówki nie miałem autorytetów!) lansowanych przez Gazetę Wyborczą i z kolei lansując własne modele do naśladowania często mocno koloryzując ich rolę w obalaniu komunizmu, sprawili, że tacy urodzeni postmoderniści jak ja, a i młodzi raczkujący zwolennicy relatywizmu powszechnego, znaleźli potwierdzenie na to, że nikomu i niczemu ufać nie można, a jak ktoś buduje „legendę” to należy go/ją od razu sprowadzić na ziemię i wszelkie bajki wybić z głowy. Zwolennicy legendy Wałęsy, pani Krzywonos, i in. mogą się oburzać. Również Jarosław Kaczyński może się oburzać na to, że ktoś podważa legendę jego brata, którą on sam tak usilnie tworzy. Dobrze jest, że różne strony sceny politycznej szachują się nawzajem i neutralizują nadęcie i patos. Uważam bowiem, że ludziom potrzebne jest myślenie i twarde stąpanie po ziemi a nie żadne mity. Nie bójmy się prawdy historycznej, bo historia już była i nic z nią nie jesteśmy w stanie zrobić (oprócz tworzenia fałszywej opowieści). Zajmijmy się raczej przyszłością a wyzwań, jakie ona stawia, naprawdę nie brakuje. Ostatnią polską legendą niech może pozostanie ta o smoku wawelskim.

A mój patron, król węgierski Wajk, któremu dano na chrzcie Stefan (to po świętym Szczepanie!), był władcą krwawym i okrutnym. I o tym też wyczytałem jeszcze w drugiej klasie podstawówki.

1 komentarz:

  1. Hej Stefan ,
    myślenie i refleksja są chyba coraz rzadziej spotykane ... cóż , postmodernizm, postpolityka , post coś tam.Co do twardego stąpania po ziemi to może się i zgodzę , no ale świat bez mitów ? To chyba Twój postżart :)
    WF

    OdpowiedzUsuń