niedziela, 19 września 2010

Polskie miejskie mity

Poważnych tematów nie brakuje, ale jakoś nie chce mi się ich drążyć i rozbierać, bo sie człowiek tylko gotuje, zacietrzewia, a i tak nic z tego stanu nie wynika. Jeszcze ponad tydzień do rozpoczęcia zajęć dydaktycznych na uczelniach, więc niech jeszcze będzie trochę wakacyjnie.

Niedawno w telewizji młoda stewardessa opowiedziała przy okazji ciekawostek nt. upierdliwych pasażerów, że miała takiego, który na pytanie "Czego pan sobie życzy?" odpowiedział "Wszystko, co sie należy". No anegdotka śmieszna, tylko, ilu stewardessom może się przytrafiać pasażer z takim samym tekstem? Historyjkę o takiej właśnie odpowiedzi na uprzejme pytanie latającej obsługi słyszłem jakieś 13 lat temu, kiedy ta dziewczyna z telewizji mogła mieć najwyżej lat 10.

Zadziwiający jest mechanizm, który każe opowiadającemu zabawną historyjkę uwiarygodniać ją poprzez przypisywanie sobie w niej uczestnictwa. Siedem lat temu, pewien dziennikarz z "Kuriera Porannego", z którym znalazłem się w jednym autokarze do Belgii, zabawiał towarzystwo opowieścią o tym, jak to w jego czasach licealnych (facet był/jest w moim wieku, albo odrobinę starszy) jego kolega trzymał zapalonego papierosa w ustach stojąc twarzą do pisuaru i oddając się czynności, do której pisuar jest najlepiej przystosowany. Do męskiej toalety przyszedł nauczyciel, więc cała reszta palących tam chłopaków rzuciła papierosy w popłochu i uciekła, natomiast tenże lokalny a żywy Manneken pis tego faktu nie zauważył i papierosa z gęby nie wypluł. Co więcej, kiedy nauczyciel poklepał go po ramieniu w celu zwrócenia na siebie uwagi, siusiający palacz myślał, że to kolega żebrzący o "pojarę", czyli o kilka sztachnięć papierosem. W związku z tym wyjął papierosa z ust, i nie odwracając się podał go do tyłu nauczycielowi ze słowami: "Masz dwa machy i spier....j".

Współpasażerowie serdecznie się uśmiali, a ja głupi, zamiast się przez grzeczność uśmiechnąć, stwierdziłem, że dosłownie tę samą historię słyszałem 17 lat wcześniej od mojego kolegi ze studiów, Piotrka Karwackiego, który przysięgał, że całą akcję widział na własne oczy w swoim liceum (nie pamiętam, czy w Przasnyszu, czy innym kurpiowskim mieście). Ba, Piotrek dlatego musiał przysięgać, bo już wówczas wytknąłem mu powtarzanie zasłyszanych opowieści, ponieważ o identycznym wydarzeniu słyszałem 3 lata wcześniej od mojego kolegi Lubka Drożdża, który z kolei umiejscawiał akcję w swoim łódzkim liceum. Kiedy to wszystko opowiedziałem, dziennikarz, zamiast obrócić ten żart w żart do kwadratu, mówiąc np., że jeżeli nawet jest to wymyślone, to dobrze wymyślone, zabrnął dalej w przysięgi na temat naocznego świadectwa opisywanego wydarzenia i oczywiście na temat jego lokalizacji w Łomży (miasto pochodzenia znajomego dziennikarza).

Może niektórzy pamiętają anegdotkę z czasów stanu wojennego opowiadaną przez studentów ze wszystkich możliwych miast akademickich Polski o tym, jak to na widok smutnych panów, w których studenci bezbłędnie rozpoznawali SBków, mówili do siebie nawzajem "pamiętaj, tego a tego dnia o dziewiątej, pamiętaj, punkt dziewiąta". Oczywiście tegoż dnia przed dziewiątą zebrało się ZOMO z pałami w celu rozpędzenia antysocjalistycznej demonstracji, ale przed akademikami panowała cisza. Punkt o dziewiątej otwierają się wszystkie okna w akademikach, a z nich rozlega się chóralny śpiew i dźwięki przedwojennego przeboju Eugeniusza Bodo "Umówiłem się z nią na dziewiątą". Fajna historia, serca krzepiąca, tępych SBków wyśmiewająca, ale kompletnie nieprawdziwa. Ten, który ją wymyślił, nie brał chyba pod uwagę faktu, że donosiciele SB byli również wśród studentów i taka akcja po prostu nie mogła się udać. W Łodzi studenci Uniwersytetu zarzekali się, że to się wydarzyło na Lumumbowie, ci z Politechniki, że było to oczywiście na ich osiedlu akademickim przy Al.Politechniki. Kiedy jednak na obóz naukowy w Kutnie dojechali do nas studenci UMCSu z Lublina, dowiedzieliśmy sie, że cała rzecz miała miejsce właśnie w ich mieście. Potem usłyszałem to jeszcze o Warszawie, Krakowie i Poznaniu.

Podobnie rzecz się miała z "trepowskimi" odzywkami i prymitywnymi dowcipami oficerów ze Studium Wojskowego. Wśród studentów UŁ krążyły anegdoty o majorze Sulimie, który był postacią autentyczną i każdy go znał. Robił błędy gramatyczne, prawdopodobnie nie cierpiał studentów, którzy, jak to zarozumiali gówniarze, uczynili go obiektem swoich kpin. Co poniedziałek można było usłyszeć bieżące opowieści o majorze Sulimie, które były owszem zabawne, ale niekoniecznie się nadawały na anegdotę. Po bieżących relacjach przychodziła jednak kolej na opowieści zasłyszane od starszych roczników. Tutaj rozwiązywał się worek z dowcipami typu: "Buty mają się świecić jak psu jajca, albo jak moje" itd. itp. Kontakty ze studentami z innych uczelni przynosiły jednak wątpliwości co do możliwości majora Sulimy w popełnianiu gaf i głupot wszelkich, bo oto okazywało się, że robił to jakiś inny major albo kapitan z jakiegoś innego Studium Wojskowego - w Gdańsku, Wrocławiu czy w każdym innym mieście akademickim.

Nie pamiętam już dokładnie który to rok z siódmej dekady ubiegłego stulecia przebiegał pod znakiem "czarnej wołgi". W każdym razie byłem w jednej z młodszych klas szkoły podstawowej. W szczycie radzieckiej myśli motoryzacyjnej koloru czarengo miała podróżować banda Niemców z RFNu (bo w NRD żyli "dobrzy", czyli komunistyczni Niemcy), która na rocznicę przegranej Niemiec (ha! może to więc był 1975?) miała porwać określoną liczbę polskich dzieci (tutaj relacje sie rozbiegały - od 30 do 30 tysięcy) i spuścić im krew z żył! Zaiste historia mrożąca krew w żyłach, a my nie na żarty mieliśmy stracha idąc do lub wracając ze szkoły.

Mniej więcej w tym samym czasie, czyli w czasach mojej edukacji na poziomie podstawowym, wielka grupa koleżanek i kolegów przysięgała, że na własne oczy widziała kioskarza/kioskarkę przekłuwającego/ą prezerwatywy szpilką! To dlatego kondomy miały być niezwykle zawodnym środkiem antykoncepcyjnym!

Mity lub legendy miejskie ("urban myths", "urban legends") to zjawisko nienowe i doskonale znane w krajach anglojęzycznych, a myślę, że nie tylko. Opowiadanie głupot w sytacjach towarzyskich, w dodatku w celach rozrywkowych, nie ma w sobie niczego złego. Nie przestaną mnie jednak zadziwiać ci, którzy takie rzeczy wygadują ze śmiertelną powagą i na szalę rzucają własną wiarygodność, żeby tylko wiarygodnymi uczynić te swoje głupoty. Ciekawy mechanizm psychologiczny :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz