niedziela, 26 września 2010

Wyznania ekonomicznego ignoranta, czyli prywatne kontra państwowe

Przewaga własności prywatnej i obywatelska wolność wolnych posiadaczy to idee mi bliskie. Uważam, że najważniejsze to wyzwolić ludzką skłonność do przedsiębiorczości, zaradność, chęć polepszenia sobie życia. Taki okres entuzjazmu obserwowaliśmy od 1988 (tak, tak, mówię o rządzie Rakowskiego i czasach ministra Wilczka) do mniej więcej 1993, choć za datę końca tego okresu nie dam głowy. Ludzie handlowali na łóżkach, dorabiali się szczęk, potem sklepów. Niewątpliwie prawdą jest i to, że co sprytniejsi prezesi i dyrektorzy państwowych przedsiębiorstw, a także ich równie bystrzy partyjni koledzy, zgarnęli olbrzymią część tortu i to w taki sposób, że nie musieli budować wszystkiego od nowa, bo przechwycili to, co już było. To jest cały osobny temat i niestety, wbrew temu, co chcieliby zwolennicy PO i wcześniejszych formacji, z których ta partia się wywodzi, nie powinien być lekceważony. Ale na razie odłóżmy to. Skupmy się na pozytywach.

Pozytywne było właśnie to wyzwolenie ludzkiej energii, fascynacji możliwościami, jakie dawała przedsiębiorczość na wolnym rynku. Nie ma co owijać w bawełnę – niejeden z nas chciał zostać milionerem z amerykańskiego filmu. Niektórym się to udało i niech im to służy na zdrowie!

Prywatyzacja przedsiębiorstw państwowych to znowu osobny temat. Nie mam szczegółowej wiedzy na temat tych procesów, ale to, co widać było tzw. „gołym okiem” w latach 90. ubiegłego stulecia, nie mogło być ani logiczne, ani uczciwe. Łódź jest najlepszym przykładem tego, jak w przeciągu kilku lat zlikwidowano praktycznie wielki przemysł, wyeliminowano z rynku znane wcześniej marki, a robotnicy poszli na bezrobocie. Nie wydaje mi się, żeby to był efekt prostego przejścia na gospodarkę rynkową. Ale znowu, nie wypowiadam się dalej, bo za mało wiem.

Chodzi mi o samą zasadę, że prywatne jest lepsze od państwowego. Tak, szczerze mówiąc, być nie musi. Tutaj chodzi raczej o to, kto jest menedżerem przedsiębiorstwa i jak nim zarządza. Jeżeli przedsiębiorstwo traktuje jako swoje własne dobro, to robi wszystko, żeby się rozwijało. To jest zupełnie możliwe. Niestety prawie niemożliwe jest, żeby taki menedżer się zbyt długo utrzymał. Przedsiębiorstwa państwowe są bowiem odpowiednikami średniowiecznych lenn, rozdawanych za zasługi dla…? No właśnie. W średniowieczu król nadawał lenno zasłużonemu rycerzowi. „Daję ci ziemię, żebyś z niej jadł”, mówił. Obecnie państwowe firmy to nagrody dla wiernych towarzyszy partyjnych, obojętnie która partia rządzi. O ile za komuny była tylko PZPR, to obecnie jest ich wiele i każda z nich ma grupę kolegów do wykarmienia. Może faktycznie byłoby lepiej takie przedsiębiorstwa sprzedać, żeby prywatny właściciel nie tylko ją doił, ale również rozwijał.

Tutaj jednak dotykamy innego problemu. Mianowicie są to przedsiębiorstwa tak wielkie, że żaden średniej wielkości przedsiębiorca nie miałby szansy go kupić. Przy wielkich prywatyzacjach potrzebne są wielkie firmy, które są już na tyle bogate, żeby ten prywatyzowany majątek kupić. W grę wchodzą najczęściej przedsiębiorstwa zagraniczne. Trzeba powiedzieć oczywiście, że są to wielkie korporacje, gdzie szlachetne zasady wolnorynkowych idealistów na temat osobistej odpowiedzialności, są rozmyte. Cały czas chodzi jednak o jedno – o wyciągnięcie jak największego zwrotu z tego, co się włożyło. Są na to różne sposoby i to niekoniecznie polegające na rozwoju produkcji. Korporacja rządząca przedsiębiorstwem nie musi mieć wielkiego interesu w jego rozwijaniu. Może np. chodzić o to samo, co menedżerowi z państwowego nadania – wydoić co się da, a potem np. przenieść się do Chin. Tutaj tkwi cały problem metodologiczny w myśleniu o wolnym rynku. My, idealiści, pojmujemy go jako grę przedsiębiorców odpowiedzialnych za własne firmy i dążących do zaspokajaniu potrzeb konsumentów, bo w tym mają swój zdrowo pojęty interes. Przy obecnych skomplikowanych systemach, gdzie własność, nawet ta prywatna, jest nieprzejrzysta, a odpowiedzialność rozmyta, to wszystko wcale nie wygląda tak prosto.

Skrajni idealiści uważają, że należy sprywatyzować nawet pewne funkcje państwa. W jakimś stopniu to już się dzieje, bo np. zalegający z podatkami są ścigani przez komorników, którzy działają jak prywatne firmy. Eksperyment oddelegowania obowiązków państwa do firm prywatnych w starożytności na szeroką skalę praktykowali Rzymianie w czasach republiki. Chodzi mianowicie o ściąganie podatków z podbitych prowincji. Rzym, który posiadając już olbrzymie posiadłości, był po prostu miastem-państwem, nie był zdolny wysłać i utrzymać tylu urzędników do prowincji, żeby ściągali podatki dla państwa. Owszem gubernatorami stawali się byli konsulowie i pretorzy, ale ich już nie stać było na utrzymanie armii poborców podatkowych. Republika rzymska poradziła sobie ze ściągalnością podatków w prowincjach oddając cały interes w ręce tzw. publikanów – przedsiębiorców prywatnych, wywodzących się ze stanu ekwitów (taka klasa poniżej nobilów). Otóż taka spółka publikańska z góry wpłacała podatek z danej prowincji do skarbu państwa, a następnie dostawała całkowicie wolną rękę w ściąganiu tychże pieniędzy od mieszkańców opodatkowanego terytorium. Wysokość daniny z danej prowincji załatwiana była jak najbardziej rynkowo, mianowicie przy pomocy przetargu. Prawo poboru podatku z danej prowincji otrzymywała ta spółka, która najwięcej zaoferowała skarbowi państwa.

Nadużycia publikanów w prowincjach były przysłowiowe. Ucisk fiskalny był olbrzymi, bo przecież wiadomo, że chodziło o to, żeby jak najszybciej wyjąć to, co się włożyło, a następnie na całym interesie jak najwięcej zarobić. Skargi i bunty prowincji z powodu zdzierstwa publikanów były zmorą państwowych zarządców prowincji. Mieszkańcy tych ostatnich wyraźnie odetchnęli dopiero po utrwaleniu się pryncypatu. To Oktawian August położył kres łupieniu prowincji przez spółki publikańskie, ustanawiając specjalnych urzędników państwowych do poboru podatków. Nie zawsze więc prywatne jest lepsze bo prywatne.

Prywatne jest lepsze tam, gdzie musi się zmagać z innym prywatnym i radzić sobie na konkurencyjnym rynku. Jeżeli prywatne połączone jest z państwowym, to automatycznie ma przewagę nad innym prywatnym. W okresie wszelkich wojen największe majątki robili dostawcy armii, którzy niemal automatycznie odbijali się od swoich konkurentów.

Problem z wolnorynkowym idealizmem polega na tym, że jest pewną utopią. Związki biznesu z polityką i odwrotnie, zawsze były, są i zawsze będą. Nie można się jednak zniechęcać, a już tym bardziej nie wolno utożsamiać niezdrowego układu prywatno-państwowego z wolnym rynkiem. Myślę, że o prawdziwy wolny rynek, na którym konkretni (a przez to odpowiedzialni za swoje działania) przedsiębiorcy dbają o interesy społeczności na zdroworozsądkowej zasadzie robienia interesu na zaspokajaniu potrzeb konsumentów, warto zabiegać. Nawet jeśli utopią jest wiara w jego pełne wprowadzenie, brnięcie w utopię socjalistyczno-etatystyczną jest po wielokroć gorsze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz