poniedziałek, 28 listopada 2011

O strukturach zjawisk...

W swoim poprzednim wpisie o bikiniarzach chciałem zwrócić uwagę na powierzchowność politycznej analizy pewnych zjawisk społecznych. Kiedy niedawno spytałem moją bardzo dobrą znajomą, a przy tym bardzo pobożną wyznawczynię prawosławia, czy zna rosyjski film "Stiljagi", odpowiedziała, że słyszała i chyba nawet kiedyś zaczęła oglądać, ale nie obejrzała do końca, bo ją takie tematy denerwują.

Stare powiedzenie mówi, że "wrogowie naszych wrogów stają się naszymi przyjaciółmi", ale tak by się działo, gdybyśmy mieli do czynienia tylko ze strukturami na jednym poziomie. Tam, gdzie w grę wchodzą struktury głębsze, często ku naszemu zdziwieniu okazuje się, że prosta logika zawodzi. Komunizm znany był ze swojej zaciętej wrogości wobec religii. Bikiniarze to był ruch również przez komunistów zwalczany. Trudno jednak powiedzieć, że kolorowo odziana rozrywkowa młodzież cieszyła się poparciem ludzi wierzących.

Trzeba pamiętać, że po bardzo krótkim okresie próby przeprowadzania zmian w etyce i estetyce na początku lat 20. (futuryści to przecież artyści związani z lewicą), w sowieckiej Rosji szybko powrócono do propagandy surowej moralności chrześcijańskiej z jedną różnicą - wyeliminowano z niej tylko Boga i odniesienia do świata nadprzyrodzonego. Antykomunistyczna propaganda w przedwojennej Polsce mówiąca, że "w komuniźmie ludzie mają wspólne żony" była nieprawdziwa, ponieważ po pewnych eksperymentach zaraz po rewolucji wrócono do zasad ścisłej monogamii. Aborcja była nielegalna. Natomiast w sferze stosunków społecznych komuniści posunęli się nawet dalej, ponieważ dążyli do ideału człowieka istniejącego w kolektywie, dla kolektywu i przez kolektyw. To dlatego tak wielu naiwnych dochodziło do wniosku, że pierwsi chrześcijanie to byli po prostu pierwsi komuniści.

Totalitaryzm i religie, zwłaszcza monoteistyczne wyrosłe z tradycji żydowskiej, mają to do siebie, że dają tzw. "prostemu człowiekowi" poczucie bezpieczeństwa w zamian za absolutne posłuszeństwo i cześć. W tym momencie, ktoś, czy to jednostka, czy jakaś grupa, która lekceważąc własne bezpieczeństwo wypowiada absolutne posłuszeństwo to naturalny wróg. Polityczne totalitaryzmy ogłaszają nonkonformistów wrogami społeczeństwa, tymi, którzy uważają się za lepszych od "prostego człowieka", a przecież zdrowa tkanka tego społeczeństwa składa się właśnie z "prostych ludzi". Z ludźmi religii może być jeszcze gorzej - oni nonkonformistów określą jako albo uległych mocom nieczystym, albo wręcz za tychże mocy przedstawicieli. Coś, co ma posmak buntu wobec porządku, automatycznie musi pochodzić od największego buntownika, tego który wypowiedział posłuszeństwo samemu Bogu!

W konsekwencji w wielu punktach ludzie religii mogliby sobie podać rękę ze zwolennikami totalitarnych reżimów. Czasami nawet tak się dzieje (Franco, Pinochet).

Czy z kolei można liczyć na grupy młodzieżowych buntowników, że coś zbudują? Na takiej nadziei moglibyśmy się bardzo zawieść. Buntownik bowiem z definicji się sprzeciwia, a nie buduje. Gdyby zaczął budować, stałby się częścią establishmentu i straciłby swoją definicję.

1 komentarz:

  1. Na ja, das klingt interessant, aber eigentlich wie kommt es zu meinem Text beziehen?

    OdpowiedzUsuń