sobota, 12 listopada 2011

Rola wybitnej jednostki w polityce, czyli refleksja spowodowana wspomnieniem Józefa Piłsudskiego


W moim poście o Czarodziejskiej górze Czytelnik może bez trudu rozpoznać nietzscheańską koncepcję ubermenscha, któremu wszystko się udaje i wolno mu również wszystko, bo taka jest natura rzeczy. Z całą pewnością nie uważam się za nietzscheanistę, ponieważ ubermenschem z pewnością nie jestem, a za jedną z najgorszych rzeczy, jaką sobie wyobrażam, że mogłaby mi się przytrafić, jest podporządkowanie jakiemuś „autorytetowi” (albo grupie!). Jeżeli więc piszę o ludziach, którzy niejako w naturalny sposób podporządkowują sobie innych to nie dlatego, że tak bardzo mi się to zjawisko podoba, ale że po prostu często tak jest i nie bardzo można coś na to poradzić. Jest zjawisko, że tak powiem z braku lepszej metafory, przyrodnicze, dlatego na gruncie logiki zbudowanej na strukturach gramatycznych, oraz na gruncie z niej wyrosłych systemów myślowych, możemy się zupełnie pogubić i popaść w szereg sprzeczności.
            Są ludzie, którzy, kiedy znajdą się w grupie, natychmiast ową grupę skłaniają do posłuszeństwa. Gdyby to się działo tylko na zasadzie czystego zastraszenia, nie trwałoby ono zapewne zbyt długo. Człowiek osiągający władzę tylko na zasadzie strachu, w końcu zostaje wyeliminowany albo na prostej zasadzie towarzyskiej izolacji, albo w skrajnych przypadkach ktoś go morduje. Kiedy jednak przyjrzymy się historii wielkich przywódców, a nawet i wielkich tyranów, dostrzeżemy, że oprócz czynnika strachu, bo ten oczywiście również istniał, musi istnieć element, który ci podporządkowujący się uznają za pozytywny. W tym sensie nawet to, że przywódca wzbudza strach może być uznane za pozytywne, ponieważ ludzie uznają, że taki straszny władca będzie odstraszał naszych wrogów, a to jest dobre dla nas.
            Czytając komunistyczne podręczniki do historii nie mogłem się nadziwić dlaczego masy chłopskie już na samym początku feudalizmu nie zmiotły warstwy „wyzyskiwaczy” z powierzchni ziemi. Oczywiście można to tłumaczyć brakiem organizacji, przewagą feudałów w uzbrojeniu itd.  To wszystko jest w jakimś stopniu prawda. Niemniej mało któremu historykowi przychodziło do głowy, że istnieli panowie, którzy wzbudzali podziw swoich poddanych. Bywali szlachcice, którzy byli po prostu świetnymi menadżerami swoich majątków, z czego korzystali wszyscy. Jedną z powinności rycerza wobec chłopa było zapewnienie mu opieki. Oczywiście wszyscy chyba wiemy, że w praktyce często los chłopa był tragiczny, bo szlachta prowadziła wobec niego politykę wyzysku i poniżenia, ale bywały okresy w historii, kiedy wydawało się, że istnieje jakaś harmonia. To tak na marginesie.
            Jeżeli w historii pojawiali się tyrani, przeważnie mieli coś do zaoferowania warstwom niższym, które udzielały im swojego poparcia i stawały się podporą ich władzy. Jeżeli więc oprócz czystego strachu człowiek do władzy dążący miał swego rodzaju urok osobisty i „program pozytywny” to miał duże szanse na stanie się naturalnym przywódcą, któremu wielu chętnie się podporządkuje. Dodatkowym czynnikiem może być mechanizm racjonalizacji swojego uczucia. Oto bowiem podporządkowuję się silnej osobowości, bo się jej boję, ale w umyśle swoim wykonuję takie kombinacje, żeby samemu uwierzyć, że robię to z zupełnie innych powodów, np. ponieważ mam podobne poglądy polityczne. To dlatego później, po obaleniu dyktatora praktycznie mało kto się przyznaje do jego popierania, choćby w czasach dyktatury był jego prawą ręką.
            Kusząca jest teoria „biologiczna”, w której można założyć, że podłożem władzy jest dążenie samca alfa do posiadania jak największej liczby samic w celu zapewnienia sobie jak największej liczby potomstwa. Przykłady dworów despotycznych starożytności, czy późniejszych dworów islamskich, ale także i tych europejskich, chrześcijańskich, wydają się potwierdzać to założenie.
            Istnieje też inna teoria, według której drogi ludzi i zwierząt rozeszły się właśnie w momencie, kiedy członkowie pierwotnej hordy zaczęły się zmawiać, żeby nie słuchać samca alfa. Ba, żeby samców alfa ze swojej społeczności eliminować. W ten sposób narodziły się pierwsze umowy społeczne. Życie grup ludzkich zaczęło się opierać na porozumieniach zawartych na gruncie języka, a nie naturalnego porządku, co doprowadziło do tego, że przywódców zaczęto wybierać na innych zasadach niż tylko siła fizyczna i potencja reprodukcyjna. Eliminacja samców alfa odbywa się często i dzisiaj, ponieważ osobniki takie w dążeniu do podporządkowania sobie grupy łamią prawo, w rezultacie czego lądują w więzieniu, gdzie trwa brutalna walka o przetrwanie. Nie wszyscy jednak dają się wyeliminować i to nie tylko dlatego, że są sprytni, ale że od czasu do czasu są jednak potrzebni. Tutaj jednak wszystko zależy od tego, czy potrafią swoją naturalną moc pogodzić z zasadami cywilizacji. Jeżeli bowiem samiec alfa zachowuje się w sposób cywilizowany, wypracował, a może też ma wrodzony, urok osobisty, a nadal realizuje swoje biologiczne cele, to nazywamy go co najwyżej uwodzicielem. Jeżeli mniej się przejmuje zasadami współżycia wypracowanymi przez kulturę, nazywamy go tyranem (jeśli idzie w politykę), albo brutalem i gwałcicielem.
            Wczoraj z okazji 11 listopada umieszczono w Internecie kilka artykułów o Józefie Piłsudskim. Postać to wielce interesująca i kontrowersyjna, ponieważ do dziś budzi bałwochwalcze uwielbienie ze strony jednych, jak i dziką nienawiść ze strony innych. Co ciekawe, ci inni pochodzą z całkiem różnych środowisk politycznych. Na Piłsudskim psy wieszają zarówno post-komuniści, jak i narodowcy (wiadomo – tradycja Romana Dmowskiego) i konserwatyści Korwina-Mikke (ten ostatni krytykuje praktycznie wszystkich i nazywa socjalistami, więc jego głos uległ swoistej inflacji).
            Jeden z artykułów traktował o życiu erotycznym Marszałka, które było całkiem bogate. Oprócz dwóch legalnych małżeństw, Józef Piłsudski miewał namiętne romanse. Jego endeccy wrogowie do dziś mu to wypominają. Piłsudski był w dodatku typem człowieka, który umiał podjąć decyzję – czy trafną, czy błędną, to już zupełnie inna sprawa. Naturalni przywódcy, tacy jak on czy wcześniej Napoleon, myślą szybko i robią kroki w kierunku realizacji swoich zamysłów. Czy inni na tym cierpią czy nie, nie jest dla nich istotne, ponieważ oni żyją wyłącznie własną wizją. Kiedy jakiś przedwojenny piłsudczyk pisał o „czynie majowym” w tonie apologetycznym, to można zrozumieć, ponieważ jego wiarą i ideologią było po prostu to, co mówił i robił Komendant. Jeżeli jednak współczesny demokrata, a więc ktoś kto wrogiem jest wszelkich totalitaryzmów czy autorytarnych form rządzenia, pisze laurkę Józefowi Piłsudskiemu, nie można nie zauważyć, że w postawie takiego autora tkwi zasadnicza sprzeczność. Nie można być zwolennikiem demokracji i równocześnie miłośnikiem kogoś, kto jawnie sobie z tej demokracji zakpił i skierował polskiego żołnierza przeciwko innemu polskiemu żołnierzowi. Tutaj apologeci Piłsudskiego zaczną przytaczać argumenty, że w latach 1918-26 w Polsce panował taki bałagan polityczny, że ktoś z tym musiał zrobić porządek. Byłbym w stanie się z tym zgodzić, ale trzeba jasno i wyraźnie powiedzieć, że rządy Piłsudskiego z demokracją nic wspólnego nie miały. Później był jednym z tych dyktatorów, którzy nawet konkretnego stanowiska państwowego nie objęli (Generalny Inspektor Sił Zbrojnych to przecież nie prezydent ani nie premier), co dawałoby mu legitymację do sprawowania tak nieograniczonej władzy.
            Elementy skrajne zsyłał do Berezy Kartuskiej a opozycję demokratyczną zlikwidował w procesie brzeskim. Jeżeli przyjrzymy się, kim byli oskarżeni, to nikt myślący zdroworozsądkowo nie powie, że byli to jacyś wrogowie Polski, zdrajcy czy bolszewicy. Byli to m.in. współautorzy niepodległości Polski. To tyle, żeby było jasne, że jeśli mienimy się zwolennikami demokracji, postępowania Józefa Piłsudskiego pochwalić nie możemy.
            Na czym polegał fenomen Marszałka? Jeśli wierzyć legendzie, już na zesłaniu na Syberii, stara szamanka wywróżyła młodemu Ziukowi władzę, mówiąc mu z niejakim zdziwieniem „carom budiesz’”. Można rzec, że władza była mu w naturalny sposób pisana i na tym skończyć, ale takie podejście opierałoby się jedynie na legendach i czynnikach irracjonalnych.
            W praktyce pokazał, że jest człowiekiem czynu, że jest normalnym mężczyzną, takim, jakim inni mężczyźni chcieliby być, czyli takim twardzielem, ale o szlachetnych pobudkach, oraz takim jakich lubią kobiety – z jednej strony stanowczym, ale z drugiej kochającym i opiekuńczym. Za co mogli go uwielbiać jego żołnierze? Za to, że przynajmniej werbalnie się o nich troszczył, ale przede wszystkim za to, że był „swoim” chłopem, który po żołniersku potrafił zakląć, a nie jakimś wynoszącym się nad innych pankiem. Młody chłopak, który przybył do legionów mógł w nim widzieć swojego ojca lub dziadka, człowieka godnego szacunku, surowego, ale równocześnie rubasznego.
            Jeżeli w tym momencie porównamy do Piłsudskiego Romana Dmowskiego, sztywnego intelektualistę (dzisiaj to słowo oznacza akademika lub pisarza o orientacji lewicowej, ja używam go w sensie „człowiek myśli i człowiek tekstu pisanego”), ten ostatni nie miał szans w zdobywaniu masowej popularności. Zasługi Romana Dmowskiego na polu dyplomatycznym są ogromne – odzyskanie całego zaboru pruskiego jest praktycznie jego zasługą. Miał swoich wiernych zwolenników w partiach i ugrupowaniach o różnych nazwach, ponieważ dzielenie się polskiej prawicy ma długą tradycję, ale nikt nigdy nie nazwałby go czule „dziadkiem”.
            Czy to dobrze, czy źle? Na to pytanie nie można udzielić żadnej odpowiedzi, ponieważ to, co się o historii da powiedzieć, to po prostu to, że była. Ocena zawsze będzie zależała od bieżącego politycznego punktu widzenia.
            Przyglądając się rozwojowi form władzy w społecznościach ludzkich można zaryzykować pewien model (każdy model to duże uproszczenie, więc nie roszczę sobie tutaj pretensji do odkrycia mechanizmu rządzącego rozwojem ludzkości, jak Karol Marks) rozwoju społeczeństw.
            Załóżmy, że pierwotną hordą ludzką rządziły samce alfa, podobnie jak u małp naczelnych. Słabsze osobniki, widząc, że razem są jednak silniejsze, wspólnie przejmują kontrolę nad grupą eliminując samca alfa. Nie są jednak w stanie wyeliminować ich pojawiania się w grupie, więc tutaj do głosu dochodzą umowy i ustalenia wewnątrz grupy, czyli coś co już wychodzi poza biologię, a jest elementem kultury opartej na języku. Samce alfa się rodzą, ale odpowiednio wypracowany system wychowawczy ma na celu je utemperować i sprowadzić do roli szarego członka społeczności.
            Plemiona, które akurat nie muszą prowadzić wojen, są rządzone przez starszyznę. Ludzie starsi nie kojarzą się ani z witalnością ani z siłą fizyczną, ale z doświadczeniem utożsamianym z mądrością. Co jakiś czas trzeba się bronić, więc jednak na taki czas trzeba ustanowić jakiegoś dowódcę. Jak pokazują przykłady Indian północnoamerykańskich, takie wodzostwo bardzo rzadko bywało dożywotnie – wręcz przeciwnie, po wojnie, sławny wódz stawał się na nowo zwykłym członkiem społeczności podporządkowanym rządom starszyzny.
            W niektórych plemionach pojawiają się jednak grupy młodych ambitnych wojowników-rabusiów, którzy przyczyniają się do wzbogacania plemienia przy pomocy napadów na inne plemiona. Tacy „chąsiebnicy” zaczynają stanowić w plemieniu nową jakość – z jednej strony są to brutale i rabusie, same wojownicze elementy kierowane przez samca alfa, czyli tego, który się okazał najsilniejszy i najbardziej żądny władzy, a z drugiej zapewniają plemieniu dopływ bogactwa oraz reputację wzbudzającą respekt sąsiadów. W różnych przypadkach proces redukcji i eliminacji roli rady starszych w plemionach mógł przebiegać różnie, ale w końcu to przywódcy wojowniczych grup obejmują władzę i każą sobie reszcie społeczeństwa płacić za ochronę. Ponieważ nie są jednak istotami wyłącznie biologicznymi, sami wypracowują pewną kulturę, która np. każe przekazywać władzę potomkowi. Do tego dorabiana jest ideologia z sankcją religijną. W krajach Bliskiego Wschodu władca stanie się synem boga, lub jego pomazańcem, zaś u plemion germańskich będzie to wiara z szczęście danego rodu. Jeżeli bogowie (potem chrześcijański Bóg) owo szczęście temu rodowi zabrali, to nie ma się co bawić w sentymenty, tylko trzeba wybrać kogoś innego, komu owo boże szczęście sprzyja. Tak było np. z przejęciem władzy przez Karolingów po Merowingach w państwie Franków.
            W takim momencie pojawiają się historyczne państwa, których kontynuacją są państwa dzisiejsze. Pominąłem tu wspaniałe fenomeny polityczno-społeczne starożytnej Grecji czy Rzymu, gdyż zbytnio musiałbym odbiec od tematu.
            Czy ktoś sobie kiedyś zadał pytanie „Czy Mieszko I był polskim patriotą?” ? Brzmiałoby ono niezmiernie śmiesznie, ponieważ po pierwsze sam termin „Polska” jeszcze nie funkcjonował, zaś kraj nasz zwany był „krajem Mieszka”. Geneza państwa polegała na tym, że najsilniejszy władca w okolicy, pozbawiwszy władzy słabszych rywali, stał się wyznacznikiem tego, co właściwe. Mieszko pierwszy nie mógł być polskim patriotą, ponieważ tak naprawdę to on był samą Polską i to nie w tak metaforyczno-cynicznym sensie, w jakim użył zwrotu „państwo to ja” Ludwik XIV. Mieszko był jedynym wyznacznikiem państwowości i wspólnoty tego politycznego tworu, którym rządził. Po jego śmierci można mówić, że istniała rywalizacja o tron, a więc że istniało już państwo jako coś odrębnego od władcy, skoro istniała rywalizacja o władzę. Takie myślenie jednak będzie tylko dzieleniem włosa na czworo, jakimś sofizmatem, ponieważ po prostu ten kto wygrywał, ten wyznaczał dalszy kierunek rozwoju państwa, które było jego własnością.
            Dlaczego uważamy, że Bolesław Krzywousty był wspaniałym władcą, a jego starszy brat Zbigniew, okrutnie przez tego pierwszego oślepiony, tylko zdrajcą? Tylko dlatego, że to Bolesław Krzywousty wygrał! Załóżmy, że wygrałby Zbigniew, podporządkowałby się całkowicie cesarzowi, a Polska stałaby się niemieckim lennem, tak jak to się stało z Czechami. Być może jakiś jego potomek zacząłby realizować swoje ambicje polityczne, ale w ramach Cesarstwa, tak jak to robili Przemyślidzi czescy. Cała historia potoczyłaby się inaczej, natomiast niewykluczone, że gdyby polska świadomość odrębności nigdy się już potem nie odrodziła, podręczniki historii wspominałyby Krzywoustego jako okrutnego awanturnika i dzikusa.
            To jednak za Krzywoustego jego anonimowy kronikarz, zwany popularnie Gallem, wprowadza do polskiego dyskursu słowo „patria”, „ojczyzna”. Można wątpić, czy jakiś kmieć czy nawet woj rozumie o co w tym chodzi. Dla nich bowiem jedynym symbolem przynależności do jakiejś jednostki politycznej jest postać księcia, którego trzeba słuchać. Duchowni dopiero próbują przenieść terminy znane starożytnym na grunt polski i je tutaj zaszczepić.
            Paradoksalnie myślenie o Polsce jako pewnej abstrakcyjnej ojczyźnie przychodzi dzięki rozbiciu dzielnicowemu, bo przynajmniej pewne światlejsze jednostki zdają się pamiętać o potędze pierwszych Piastów i przeciwstawiają je sromocie sytuacji, gdzie krajem rządzą skłóceni bracia i kuzyni. To wtedy Kościół wymyśla legendę o zrośnięciu się poćwiartowanych zwłok św. Stanisława jako wróżby zrośnięcia się państwa polskiego. Możemy się z tego śmiać, ale musimy to uznać, za niezwykle ważny czynnik w budowaniu świadomości państowo-narodowej Polaków. Coś takiego jak Królestwo Polskie, mimo braku króla, a więc niezależnie od jego istnienia, zaczyna funkcjonować w świadomości elit rządzących kraju. Mimo to, to nie żadne dobrowolne umowy, które co jakiś czas albo ktoś zrywa, albo ktoś morduje jej strony, doprowadzają do odrodzenia państwa polskiego, ale wytrwałość w dążeniu do władzy i niezwykła energia jednostki, jaką był Władysław Łokietek. Z walki o władzę to on wyszedł zwycięsko i dlatego to jego czcimy w naszej pamięci historycznej, a Wacława II uważamy za czeskiego okupanta, mimo, że to ten czeski władca wprowadził bardzo ważną reformę administracyjną na ziemiach polskich, które był sobie podporządkował.
            Jeżeli się rozpisuję o tych wszystkich starych dziejach, to tylko po to, żeby pokazać, że roli silnych jednostek nigdy się nie da wyeliminować. Czy to nam się podoba czy nie. Twory języka, którym tak łatwo ulegamy, w które zaczynamy wierzyć, a metaforom zaczynamy przypisywać realny byt (a taką metaforą jest słowo „ojczyzna”), to piękna sprawa, ponieważ dają nam poczucie czegoś trwałego, czegoś o czym wiemy, do czego możemy mieć stosunek niezależnie od konkretnych osób. Polskę można kochać niezależnie od tego, kto nią rządzi, na przykład. Za Mieszka takie myślenie byłoby co najmniej dziwne. Kochać można było swoją chatę, pole i las, ale nie jakieś państwo. Kochać można było też Mieszka, bo był konkretnym człowiekiem.
            Żyjąc od tysięcy lat w świecie abstrakcji językowych, umów, m.in. takich jak państwo czy demokracja, zapominamy, że przez to od czasu do czasu przebija się sama natura ze swoimi jednostkami stworzonymi do władzy. Jednostki takie albo kończą w więzieniu lub na szafocie, albo faktycznie tę władzę obejmują. Jeżeli ich wychowanie ukształtowało je przy tym tak, że są pełni uroku osobistego i dobrych pomysłów, na którym korzysta reszta społeczeństwa, to udaje im się przez jakiś czas zrobić nawet sporo dobrego. Niemniej nigdy nie mamy gwarancji, że taki współczesny samiec alfa będzie robił rzeczy dobre. Pojęcia dobra i zła pochodzą z języka, a urodzeni władcy są z tego bardziej pierwotnego świata i język mogą traktować najwyżej jako narzędzia do swoich celów.
            Demokracja niemal z definicji to rządy gromady jednostek przeciętnych i miernych, które również niemal z definicji dążą do obalenia lub niedopuszczenia do władzy jednostek silnych. Ponieważ jednostek przeciętnych jest więcej, wydaje się, że to dobrze, że nie pozwalają silnym robić ze sobą co się tym silnym podoba. Musimy jednak zdać sobie sprawę i z tego, że demokracje w czystej postaci nie istnieją. Nawet w starożytnej Grecji nie istniały. Dopóki rządził faktycznie Perykles (tak, że prawie nikt nie zauważał, że to jednostka de facto nimi rządzi), wyglądało to świetnie. Później ustrój się zdegenerował – właśnie ze względu na eliminację wybitnych jednostek.
            Nie lubię słuchać innych. Przyznaję to otwarcie, dlatego wszelkie dyktatury są mi obce. Natomiast chętnie się podporządkowuję decyzjom, które uważam za słuszne. Problem w tym, że jak już wspomniałem, sami często nie wiemy, czy faktycznie się z daną decyzją zgadzamy, czy aż tak się boimy, że sami sobie wmawiamy, że się zgadzamy. Niemniej ocena sytuacji wynika z naszego systemu etycznego wypracowanego przez wieki ewolucji kultury. Jesteśmy tak zanurzeni w świecie języka, że często nie umiemy sobie poradzić z klasyfikacją zjawiska, które jest naturalne i pierwotne – że pojawia się samiec alfa i obejmuje nad nami władzę.

1 komentarz:

  1. Demokracja to jest ogłupianie ludzi czyli mas jak ktos powiedział i miał racje , jtos musi tłuszczą zarzadzać i to jest ciekawe skad sie tacy biora no chocby taki Tusk absolutnie nie wyhlada na przywódce i trzyma sie juz druga kadencje - wszystkich załozycieli usunąl jak chocby Olechowskiego czy Płazynskieho czy tam innych i rządzi a Kaczor to juz ewenement szósty raz z rzedu przegrywa i ogólnie przegrywa wszystko co mozna i nadal rządzi partia zawsze w opozycji , widać musi byc w opozycji bo jak rzadzil to nawet nie umial utrzymac steru rządów w czasue całkowitego spokoju tylko sam zrobil rozróbe i na out . Gdyby nie wykrzyki na ruskich to moze bysmy mieli odnoge gazociagu do polski a tak to zaraz pokaza nam Kozakiewicza gest i płacie .

    OdpowiedzUsuń